Demokracja „socjalistyczna”. Czy żyjemy już w państwie totalitarnym, w którym samo mówienie prawdy jawi się jako akt rewolucyjny?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. ansa/wPolityce.pl
fot. ansa/wPolityce.pl

Byłem naiwny. Gdy ponad dwadzieścia lat temu, tuż po zjednoczeniu Niemiec, namówiłem do przyjazdu do Polski Joachima Gaucka, wówczas szefa utworzonego w Berlinie Urzędu ds. Dokumentacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa byłej NRD, który miał pomóc Niemcom w dokonaniu rozrachunku z komunistyczna przeszłością, sądziłem, że jego wizyta może przechylić szalę do podjęcia podobnych kroków w naszym kraju. Myliłem się. Myliliśmy się obaj. Zbrodniczy system nie został u nas rozliczony do dziś, i do dziś za ten grzech zaniechania płacimy słoną cenę…

Powołanie tzw. urzędu Gaucka nie przyszło Niemcom łatwo. Pamiętam, jak przeciw upublicznieniu akt STASI (enerdowskiej bezpieki) protestował szef frakcji chadeków z CDU/CSU Bertram Wieczorek, który argumentował, że „nie może wypowiedź byle szpicla łamać ludzkich życiorysów”, pamiętam też gorące apele kanclerza Helmuta Kohla, który nie chciał, by „zbrodnie reżimu komunistycznego truły klimat jednoczenia kraju” i wzywał w Bundestagu do „zaniechania polowania na czarownice”. Jednak posłowie zjednoczonego państwa niemieckiego nie ustąpili. Głównie dzięki determinacji wschodnioniemieckich parlamentarzystów ustawa o aktach STASI została uchwalona i Gauck, obecnie prezydent RFN, mógł podjąć swoją misję.

Gdy jechaliśmy moim samochodem do Warszawy, gdzie mieliśmy zaplanowane spotkanie na Uniwersytecie, oraz nagranie naszej rozmowy w studiu TVP, byliśmy niemal pewni, że gdzie jak gdzie, ale w Polsce, która zapoczątkowała upadek komunizmu, zbrodnie systemu zostaną przykładnie rozliczone, a ich sprawcy, także ci zza biurek, ukarani. Ale już dyskusja w auli uniwersyteckiej po wykładzie Gaucka wzbudziła w nas wątpliwości, czy będzie to w ogóle możliwe. Salę UW zdominowali ci, którzy przewrotnie przekonywali, że nie ma wschodniej  i zachodniej Polski, jak w przypadku RFN i NRD, że „niemiecki wzorzec” jest u nas niemożliwy do zastosowania, ba, że byłby wręcz niepożądany…

Przez kogo był niepożądany? Czy istnieją dwie miary moralności? Owszem, ale tylko wtedy, jeśli przyjąć istnienie demokracji i „demokracji socjalistycznej”. W takim przypadku mieliśmy i wciąż mamy do czynienia w naszym kraju z „moralnością socjalistyczną”, która z prawdziwą moralnością nie ma nic wspólnego. Bo w tej ostatniej różne są tylko rozmiary moralnego świństwa i wyrządzonych krzywd. Jedne zasługują na postawienie przed sądem i wtrącenie ich sprawców do więziennej celi, inne tylko na wyraz potępienia. Główną przesłanką niemieckiej lustracji była odbudowa obywatelskiego zaufania do państwa prawa, przywrócenie w zdeprawowanym przez komunizm społeczeństwie wiary, że nie ma przedawnienia dla zdrady, dla nieetycznych zachowań, wiary w autorytety moralne, w czyste ręce ludzi pełniących funkcje publiczne.

Od Polski odróżniało nas m.in. przekonanie, że tzw. gruba kreska nie załatwiała problemu. To samo zrobiły Niemcy po wojnie, gdy szybko stłumiono poczucie winy, znów zatrudniano starych nazistów itd., aż wyrosło nam w zachodnich Niemczech gniewne pokolenie `68 - młodych ludzi, którzy wykazali, że tamta nasza gruba kreska była błędem. W 1990 roku byliśmy bogatsi o polityczną świadomość, że takie rozwiązanie pomaga doraźnie, ale jego konsekwencją są późniejsze, jeszcze większe problemy

— komentował Gauck w jednej z naszych późniejszych rozmów. Przypominam o tym nie bez powodu. Ćwierć wieku po upadku komunizmu, już w wolnej Polsce nie potrafiliśmy nazwać po imieniu ani zbrodniczego systemu komunistycznego, ani nawet zbrodni przeciw własnemu narodowi. Po „wynegocjowanej rewolucji” przy wódce w Magdalence i przy okrągłym stole byli aparatczycy pozostali bezkarni i mogli skutecznie wpisać się w nową panoramę polityczną w naszym kraju. Jak m.in. były sowiecki szpicel, gen. Wojciech Jaruzelski, kreowany przez niektórych na bohatera narodowego, który spokojnie dożył swoich dni i pochowany został z honorami należnymi prezydentowi, czy krwawy szef MSW gen. Czesław Kiszczak, któremu od ponad dwudziestu lat rzekomo zły stan zdrowia nie pozwala na stawienie się przed sądem, i wielu innych. Zamiast rachunku sumień, doszło do permutacji ludzi z komunistycznego świecznika w postkomunistycznej Polsce, do zacementowania dawnych układów, w których role sędziów i arbitrów moralności pełnią ludzie łamiący wcześniej życiorysy milionom polskich rodzin i skazujący działaczy niepodległościowego i demokratycznego podziemia. Co więcej, do nowych czasów przeniesiony został system zależności między sprawującymi władzę i tymi, którzy powinni stać na straży państwa prawa – dość wspomnieć sprawę usłużnego sędziego Ryszarda Milewskiego w aferze Amber Gold, czy ujawnione właśnie przez Anitę Gargas i Cezarego Gmyza nagrania korupcyjnych – jak wszystko na to wskazuje – uzgodnień sędziego Sądu Najwyższego Henryka Pietrzkowskiego i sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego Bogusława Moraczewskiego.

Jak na ironię, na naszej scenie politycznej, czy w mediach nadal brylują zajmujący eksponowane stanowiska, posiwiali już, byli pezetpeerowscy funkcjonariusze, obrońcy i utrwalacze systemu ucisku PRL. Zamiast odbudowy społecznego zaufania do państwa prawa, wiary obywateli w nieuchronność odpowiedzialności za zbrodnie i wszelkiego rodzaju szubrawstwa, w sprawiedliwość po prostu, pogłębiło się przekonanie o bezkarności ludzi władzy, o ich nieczystych powiązaniach i zależnościach, poczucie bezradności wobec wypaczania demokracji i istniejących patologii. Społeczeństwo nie jest podmiotem, stało się zinstrumentalizowanym przedmiotem w walce politycznej z użyciem wszelkich sił, środków i chwytów.

Post hoc ergo propter hoc… - oto tygodnik „Polityka” z byłym premierem Jarosławem Kaczyńskim w ciemnych okularach na najnowszej okładce, usiłuje wbić w społeczną świadomość przeświadczenie, że to Prawo i Sprawiedliwość jest największym zagrożeniem dla polskiej demokracji. To prawda, jest zagrożeniem, ale – jak trafnie określił Jacek Karnowski w programie Jana Pospieszalskiego, dla „zdeformowanej demokracji”, dla zakulisowych koligacji i paranteli mocno ukorzenionych po wspomnianej Magdalence i „porozumieniu” okrągłostołowym. Już samo mówienie o mnożących się aferach i skandalach z udziałem ludzi władzy ma być skandalem… Według medialnych kauzyperdów rządzącej spółki PO-PSL, jest nim także korzystanie z przywileju demokracji, jak np. organizacja jutrzejszego marszu w jej obronie. Po 25 latach znów wróciły do użytku takie określenia, jak „wichrzyciele”, „szaleńcy”, podpalacze Polski” itp. z materiałów propagandowych lektorów PZPR. Kto właściwie jest szaleńcem?

Jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć

— pisał George Orwell. I definiował:

Państwa totalitarne to rodzaj teokracji, w których kasty rządzące, w celu utrzymania swojej pozycji, przypisują sobie boską nieomylność.

Czy żyjemy już w państwie totalitarnym, w którym samo mówienie prawdy jawi się jako akt rewolucyjny…?

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych