Nie będą nam ułani braćmi/My już nie dzieci Piłsudskiego/„Tradycja” – J. Kaczmarski
Kim dzisiaj jesteśmy, jaka jest nasza tożsamość, jakie dziedzictwo? Co nas łączy z duchami naszych przodków?
Czy indywidualnie, ale przede wszystkim zbiorowo, jako naród, odczuwamy dumę z sukcesów i dokonań naszych antenatów, skurcz serca na wspomnienie o dramatycznych klęskach i wstyd za dokonania, w których dominowały głupota, nikczemność i egoizm? Czy w imię – jak pisał J. Kaczmarski – „narodowego byle trwania”,dajemy sobie dzisiaj, czasami nieświadomie, resetować pamięć? Pytanie o tożsamość, czyli krótko mówiąc: kim jestem? – jest od czasów pojawienia się homo sapiens, pytaniem najważniejszym.Większość religii daje jednoznaczną odpowiedź: dzieckiem bożym. A w języku świeckim? Człowiekiem? – to oczywiste. Mężczyzną lub kobietą? – z tym jest już kłopot, gdyż od czasu ofensywy ideologii gender oczywistość odpowiedzi na to pytanie została zakwestionowana. Potomkiem swoich antenatów? – tego nie sposób odrzucić, ale w coraz bardziej pędzącym w nieznaną przyszłość świecie jakże często o nich zapominamy i coraz mniej o nich wiemy. Istotą społeczną? Jasne, chociaż w lansowanej dzisiaj profetycznej wizji „globalnej wioski”, istnienie tradycyjnie zorganizowanych społeczności w postaci narodów, może być – zdaniem twórców tej wizji – utrudnieniem. Które, z uwagi na występujące tu i tam nacjonalizmy, trzeba różnymi metodami minimalizować. Jak zatem we współczesnym świecie mieszkaniec Ziemi ma szukać poczucia bezpieczeństwa, lekarstwa na lęk przed samotnością, sens swojego istnienia, a nade wszystko odpowiedzi na pytanie o własną tożsamość? Bo to pytanie, powtórzę – kim jestem? – jest w istocie ważniejsze od hamletowskiego, „być albo nie być” i frommowskiego „mieć czy być”.
Tożsamościowe polskie Termopile
Mimo że w czasach jagiellońskich mieliśmy najpotężniejsze państwo w Europie, pod koniec XVIII stulecia utraciliśmy je. W wyniku rozbiorów, ale również własnej głupoty. Potem próbowaliśmy je odwojować, organizując w zaborze rosyjskim narodowe powstania – wszystkie z opłakanym skutkiem. Po klęsce styczniowej irredenty, w trakcie której polscy chłopi wydawali powstańców w ręce Rosjan, skończyły się marzenia o jakiejkolwiek autonomii, a Priwislanskij Kraj stał się zachodnią gubernią rosyjskiego imperium. Co więcej, nastąpiła w tej guberni eskalacja rozporządzeń rusyfikacyjnych: urzędowy język rosyjski, uliczne szyldy w grażdance, w szkolnictwie (włącznie z powszechnym) językiem nauczania wszystkich przedmiotów stał się rosyjski. Ale na tym nie koniec – używanie języka polskiego w miejscach publicznych było karane.
I Polacy w zaborze rosyjskim – po traumie przegranych powstań, szczególnie styczniowego – powoli, krok po kroku, godzili się z nowym stanem rzeczy, odrzucając lub spychając w głęboką podświadomość „szaleńcze” marzenia o Niepodległej. Boleśnie się o tym przekonał Józef Piłsudski, gdy na czele garstki strzelców wkroczył w 14 sierpnia 1914 r. do Kielc, a mieszkańcy tego miasta nie powitali ich jako wyzwolicieli, tylko zamykali bramy i okiennice. Podobną do rosyjskiej ścieżką, chociaż w wersji soft, poszły władze niemieckie, wspierające Hakatę, której celem było wywłaszczenie Polaków z ich majątków, a także – poprzez wprowadzenie języka niemieckiego do szkół wszystkich stopni – germanizację mieszkańców Wielkopolski.
Najłaskawszy los spotkał Polaków w Galicji, nie tylko ze względu na łagodny charakter miłościwie tam panującego Franciszka Józefa, ale przede wszystkim na wielonarodowy charakter Cesarstwa Austro-Węgierskiego.
Reasumując – można pokusić się o kasandryczną wizję, że gdyby opisany stan potrwał jeszcze kilkadziesiąt lat, to istniała realna groźba, że Polacy staliby się, aż strach to napisać, narodem historycznym.
Na szczęście spełniły się modły Adama Mickiewicza „o wojnę powszechną za wolność ludów” i o „zbudzenie z martwych Ojczyzny naszej” i w roku 1918, po 123 latach niewoli, odzyskaliśmy Niepodległą. Spełnił się sen Piłsudskiego, urodzonego na Litwie polskiego patrioty.
Czasy zaborów pokiereszowały bardzo wśród mieszkańców tworzącej się II Rzeczypospolitej poczucie polskiej tożsamości, ale właśnie z odbudowy tego poczucia władze Niepodległej zdały egzamin celująco, co jako naród udowodniliśmy w czasie II wojny światowej.
Powojenny tożsamościowy tygiel
To była kolejna trudna próba dla Polaków, zaczęła się wielka migracja. Dla tych, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich „małych ojczyzn”, mieszkańców Wileńszczyzny i południowo-wschodnich Kresów, zostawiających cały swój dorobek budowany przez pokolenia, a także groby swoich przodków – to musiał być wstrząs. Jak stare drzewa, których nie należy wszak przesadzać, zaczęli zapuszczać korzenie na tzw. ziemiach odzyskanych, dla nich obcych i nieznanych. Ktoś powie, że dla wielu był to awans cywilizacyjny (z czym się można zgodzić), ale już na pewno nie kulturowy. I cena tęsknoty za utraconą ojcowizną, za sąsiadami, za znanym „od zawsze” światem, z oddali zapewne idealizowanym, wcale nie mogła być niska. Łączyła się z dezintegracją i dla poczucia tożsamości była próbą ogniową.
Do akcji tworzenia „nowego świata”, który miał stanąć na gruzach „starego”, włączyli się chwacko komunistyczni spece od pieriekowki. Realizując program walki z kułactwem i awansu chłopów na wielkoprzemysłową klasę robotniczą, co łączyło się z budową gigantycznych zakładów przemysłowych, doprowadzili do kolejnej, wielkiej migracji, tym razem ze wsi do miast. Operacja ta łączyła się, też trzeba przyznać, z cywilizacyjnym i edukacyjnym awansem migrujących, ale jej cena dla w ten sposób awansowanych także nie była mała. Była nią utrata dotychczasowej tożsamości, a niedowiarków odsyłam do lektury poematu A. Ważyka „Poemat dla dorosłych”.
Trzeba przyznać, że komuniści nie wypowiedzieli wprost wojny patriotyzmowi. Słowo „Polska” odmieniali przez wszystkie przypadki, zawsze jednak dodając przymiotnik „socjalistyczna”. W praktyce oznaczało to odrzucenie wcześniejszych świąt państwowych (11 listopada i 3 maja), które zastąpili własnymi (1 maja i 22 lipca), a także własną oceną wydarzeń i postaci historycznych, z których część skazali na zapomnienie. W tej iście orwellowskiej operacji, w której wmawiano Polakom, kogo mają uznawać za bohatera, a kogo za zdrajcę, odnieśli tylko połowiczny sukces, gdyż wyraźnie przegięli. To jednak, że do dzisiaj mamy w tym względzie do czynienia ze swoistą zapaścią semantyczną, oznacza, że zasiane zatrute ziarno ciągle daje swój plon.
Cud Solidarności
Byliśmy w końcówce epoki Gierka zmanipulowani i zatomizowani. Żyliśmy w czasach permanentnego kłamstwa, w swoistej „nierzeczywistości”, w której trudno jest odnaleźć własną tożsamość. Aż w roku 1979 przyjechał do nas Jan Paweł II i powiedział: „Niech zstąpi duch twój i odmieni oblicze ziemi, tej ziemi”. A potem jeszcze: „nie lękajcie się”. I stał się cud, te słowa ciałem się stały i zostały między nami – rok później wybuchła Solidarność. I wtedy w naszych sercach odzyskaliśmy Polskę. Na początku z radosnym niedowierzaniem, że to jest możliwe, a potem już z determinacją i po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat w poczuciu braterstwa, chcieliśmy tę naszą Polskę zmieniać. Żeby stała się prawdziwą ojczyzną dla wszystkich, którzy tego pragną. Tę naszą, jak się okazało, naiwną nadzieję i patriotyczne uniesienie, przerwał stan wojenny. Gdy w roku 1989 odzyskaliśmy niepodległość, wydawało się, a może nawet byliśmy tego pewni, że acz pogruchotani stanem wojennym i o dekadę później, to jednak uda się nam zbudować na nowo Polskę, z której będziemy dumni. Stało się inaczej i w 25 lat po odzyskaniu niepodległości, bilans nie jest najlepszy. Rodzimy przemysł praktycznie zlikwidowany, dwa miliony rodaków wyemigrowało za chlebem, wysokie bezrobocie, zwłaszcza wśród ludzi młodych i w dodatku wykształconych, ogromne rozwarstwienie społeczne w sferze dochodów, stale rosnąca grupa ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego. I jak tu kochać taką ojczyznę, jak można być z niej dumnym? W dodatku władze, też jakby nie przepadały za własnym krajem, wolą – jak Donald Tusk – Brukselę, gdzie zapewne zdaniem byłego już premiera jest normalnie, a „polskość”, jak stwierdził publicznie, to „nienormalność”. W takim klimacie nic więc dziwnego, że mogą się pojawiać w przestrzeni publicznej bez konsekwencji narażenia się na powszechny ostracyzm, wypowiedzi celebrytów, że w razie zagrożenia Polski, zwyczajnie spieprzają z kraju, dla którego nie poświęcą nawet jednej kropli krwi. W takim klimacie udało się władzom zredukować naukę historii w dwóch przedmaturalnych klasach – bez powszechnego protestu. A przecież odrywanie Polaków od korzeni, od ich narodowego dziedzictwa jest niczym innym jak zdradą! Tym, którzy bezrefleksyjnie podchodzą do zabiegu odrywania Polaków od narodowych korzeni, dedykuję fragment homilii Jana Pawła II, wygłoszonej na krakowskich błoniach 10 czerwca 1979 r.
Proszę was, abyście całe to dziedzictwo duchowe, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, miłością i nadzieją, abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się i nie zniechęcili, abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Natomiast tym, którzy dzierżą dzisiaj władzę w Polsce i liczą, że dzięki swoim zabiegom nad poczuciem narodowej tożsamości Polaków władzę tę zachowają, którzy kierują się przesłaniem – parafrazując a rebours margrabiego Wielopolskiego, że dla Polaków nie warto nic robić, natomiast z Polakami można zrobić wszystko, trzeba przypomnieć o istnieniu trybunału stanu.
Andrzej Gelberg
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/216579-andrzej-gelberg-kryzys-tozsamosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.