W cywilizowanym świecie przyjęto, że jeśli ktoś chce urzędować na stanowisku wymagającym biegłej znajomości angielskiego, to ten ktoś spełnia taki warunek. Z wyjątkiem Donalda Tuska
„Polish your English. Uczymy się z premierem” - ta akcja „Gazety Wyborczej” to takie „Sto lat” płynące z Czerskiej dla nowego przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska.
Za chwilę usłyszymy: „cały naród uczy się angielskiego z premierem”, na wzór akcji „cały naród buduje swoją stolicę”, zainicjowanej w 1945 r. pod patronatem Bolesława Bieruta. Przy okazji awansu Donalda Tuska różne telewizje podjęły akcje typu „gramy w piłkę z premierem”, „gotujemy z premierem”, „biegamy z premierem” itp. Brakuje jeszcze przedsięwzięć typu: „palimy cygara z premierem” czy „pijemy wino z premierem”, ale i tego pewnie szybko się doczekamy.
Uczenie się angielskiego z premierem jest traktowane jako coś oczywistego, czyli oczywista i uzasadniona jest też niedostateczna znajomość tego języka przez kogoś, kto wybiera się na stanowisko w Brukseli wymagające akurat biegłej znajomości przynajmniej angielskiego. Ale co tam, jesteśmy w III RP i taka fanaberia jak odpowiednie przygotowanie językowe nie ma przecież znaczenia, bo „nie matura, lecz chęć szczera…”. Na tej samej zasadzie idąc do lekarza, nie powinniśmy oczekiwać, że ma on za sobą studia medyczne, ale że będzie się uczył eksperymentując na nas. Podobnie zamawiając elektryka, by naprawił nam w domu jakiś sprzęt, powinno nam „wisieć”, czy ma on jakiekolwiek pojęcie o elektryczności i urządzeniach elektrycznych, bo przecież może się nauczyć w trakcie naprawy. Tak samo powinno nam być obojętne, czy hydraulik zna się na instalacjach wodno-kanalizacyjnych, malarz pokojowy na malowaniu, tynkarz na tynkowaniu, a szewc umie naprawiać buty. Zawsze przecież mogą wyszlifować swoje umiejętności, np. pod patronatem „Gazety Wyborczej” albo w jakiejś innej doraźnej akcji.
W Unii Europejskiej, o którą tu przecież chodzi, wszystkie stanowiska wymagają jakichś umiejętności i z tego powodu są bardzo dobrze opłacane. I tylko bardzo wyjątkowo spotyka się jakichś ekscentryków, którzy dla zabawy albo prowokacji zgłaszają się do konkursów bez niezbędnych kwalifikacji. Ale generalnie w cywilizowanym świecie zakłada się, że w takich sprawach się nie żartuje. Przyjęło się za standard, że jeśli ktoś zamierza urzędować na stanowisku wymagającym biegłej znajomości przynajmniej angielskiego, to ten ktoś spełnia taki warunek. W momencie podchodzenia do konkursu spełnia ten warunek, a nie, że będzie się uczył, gdy już wygra konkurs. Może to dziwactwo z punktu widzenia III RP, ale tak się utarło i to się sprawdzało.
Akcja „uczymy się z premierem” jest próbą powiedzenia (jak w filmie „Pół żartem, pół serio”), że nikt nie jest doskonały, że brak kwalifikacji nie jest problemem, a gdy się zbierzemy „do kupy”, to wspólnym wysiłkiem zaradzimy wszelkim wyzwaniom. Ale do młodych wysyłany jest w ten sposób komunikat, że „nie matura, lecz chęć szczera…”, czyli że nie warto się wysilać, bo gdy się ma odpowiednie układy, to wszystko można przeskoczyć. Bardzo to wychowawcze, mobilizujące i pouczające. No, ale skoro premier się nauczy w razie nagłej potrzeby, to po co dzieciaki mają się katować, nie wiedząc, czy to się im przyda i czy nie zostaną ze swoimi umiejętnościami jak Jan Himilsbach z angielskim w słynnej anegdocie.
W ten sposób promujemy jednak nieuctwo charakterystyczne dla minionej epoki, gdy zasada „nie matura, lecz chęć szczera…” była powszechnie obowiązująca. A ta „chęć szczera” to były przede wszystkim układy. Znakomicie to wykpiwał w swoich filmach Stanisław Bareja. Gdy w „Misiu” Ryszard Ochódzki wpada do tłumacza, żeby przełożył mu szybko list, który miała rzekomo dostać od kochanka jego była żona, aktualnie narzeczona jednego z bonzów PRL, na powitalne słowa wypowiedziane po francusku duka:
Pardon. Ich keine … po polsku … gawarit.
A gdy Ochódzki trafia w końcu do banku w Londynie, do kasjera mówi:
Nie bardzo pana rozumiem co pan do mnie mówi, ale przecież mogę się panu wylegitymować.
Kiedy już wypłacił pieniądze i chciał je ukryć przed byłą żoną w innym banku, do pierwszej napotkanej osoby odezwał się tak:
Gut morning! Ja … chciałbym … moje pieniądze … many … mein many, tu umieścić … wasz bank … konto na hasło … Fersteien?!
My „ferstehen”, tylko byłoby nam chyba przykro, gdyby polskiego premiera ktoś traktował w Radzie Europejskiej jak Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu „Tęcza”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/212565-ich-keine-po-polsku-gawarit-czyli-cala-polska-uczy-sie-z-premierem