Przy okazji działalności w UPR, ale także w ramach Ruchu Narodowego, oraz dyskusji, jaka przetoczyła się przez nasze środowiska w kontekście wchodzenia Ruchu do gry politycznej, z które uznano deklarację startu w wyborach do Parlamentu Europejskiego, powrócił stary dylemat.
Dylemat, który w poważnym stopniu zdewastował środowisko konserwatystów lat 90-tych. Ów dylemat to kwestia tego, czy warto angażować się w politykę. Czy warto przesuwać zakres swojej aktywności z rodziny na społeczeństwo i rozszerzać go jeszcze dalej, ze społecznikostwa na politykę. Konserwatystów, o których wspominałem, zniszczył dokonany przez nich wybór, wybór rodziny zamiast res publiki, jaki zatriumfował w ich umysłach po kolejnych niepowodzeniach politycznych.
Środowisko to, co trzeba w tym miejscu wyraźnie podkreślić, nie przeszło przez ów niezwykle istotny etap w postaci społecznikostwa. Można powiedzieć, że zbyt młodo zostali rzuceni do kotła bardzo brutalnej polityki i w kotle tym nie przetrwali.
Przeszli do kontestacji publicystycznej, która jest wartościowa, ale która Polski nie zmieni. Inaczej jest z Narodowcami. Narodowcy etap społecznikowski już zrealizowali, osiągając na tej kanwie niekwestionowane sukcesy. Teraz część z nich staje przed dylematem kolejnego kroku.
Oczywiście wybór drogi politycznej, którego efektem był start w minionych wyborach, był wyborem trafnym. Teraz jednak, po tym swoistym politycznym chrzcie w wyjątkowo lodowatej wodzie, muszą oni bardzo mocno zewrzeć szeregi, aby to doświadczenie przekuć w kolejny krok do realizacji swoich celów. A wrogiem w tej walce wcale nie będą jakieś tam polityczne hucpy, trupy teatralne wyjeżdżające na komediowe występy do Brukseli czy Strasburga, liżące rany antypolskie lewactwo spod znaku dewiacji. Nawet nie niszczące kraj i prześladujące nas hordy pachołków PO.
To są wrogowie materialni, a przez to łatwo definiowalni i ułomni. A to daje szanse zwycięstwa. Prawdziwym wrogiem byłoby teraz zniechęcenie lub marazm. Jednym słowem stagnacja i bezczynność. Wróg gnieżdżący się w umyśle, niematerialny, trudno uchwytny. I tego wroga musimy się wystrzegać, mając ciągle w pamięci słowa Edmunda Burke’a:
Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił.
Zresztą ta potrzeba działania i odrzucenie bierności dotyczy całej normalnej polskiej prawicy.
Polityczną oraz społeczna apatię i jej znaczenie bardzo dobrze rozumiał marksizm. Rozumiał i świetnie starał się ją wykorzystać w celu kreowania nowego społeczeństwa, którego produktem finalnym był bezwolny homo sovieticus.
Stworzenie społeczeństw luźnych jednostek, scalonych tylko ideologią, nie myślących, nie kreatywnych, nie patrzących w przyszłość, skupionych jedynie na zadaniowości w ramach systemu, na relacji ja – system, wrogich w zasadzie wobec siebie, ścigających się w przypochlebianiu systemowi było ważnym elementem sukcesu zupełnie aspołecznego systemu, jakim był komunizm. Ale to totalitarne marzenie nie zniknęło wraz z upadkiem komunizmu.
Przedefiniowane zostało na nowo i dziś jest jednym z celów na drodze do budowy „nowego wspaniałego świata” lewackich inżynierów umysłów. Podobnie jak komunizm aspołecznego i utopijnego. Tyle, że znacznie bardziej niebezpiecznego. Marksizm zapożyczył od Hegla pojęcie tzw. ducha dziejów.
Świetnego wytrychu usprawiedliwiającego stagnację i oddanie się nieuchronnemu przeznaczeniu, z którym nie da się wygrać i którego nie da się zmienić, a więc z którym w ogóle nie warto starać się walczyć. Lepiej więc hedonistycznie zaspokajać swoje przyziemne potrzeby i płynąć z prądem niczym zdechłe ryby. Heglizm zrzucał wszystko na historię, wmawiał światu, iż reguluje się ona samoczynnie, zatem można, a nawet warto nic nie robić, bo i tak nie ma się na nic wpływu.
Ów duch dziejów stawał się wszechwładnym sprawcą wszystkiego, ale i usprawiedliwieniem wszystkiego. Człowiek jawił się tu w zasadzie bezwolnym, a świat nieuchronnie zdeterminowanym. A to, jak wskazałem, prowadzi do apatii i nieróbstwa. Trzeba tylko jeszcze człowiekowi wmówić, że tak jest dobrze, zaprogramować go na wyłączenie się i zdanie się na kierowniczą rolę partii (dziś tzw. elit, salonów, autorytetów itp.). Kiedy bowiem uzna to sam z siebie za nieodwracalne, sam przestanie walczyć i stanie się idealnym elementem nowego kafkowskiego społeczeństwa. Tym razem społeczeństwa konsumpcji i epikurejskiego autozaspokajania.
Komunizm, jak pisał Leopold Tyrmand, był najgorszym totalitaryzmem. Brutalny faszysta potrafił tylko bić. Ale ból można przezwyciężyć. To prawda, zabijanie umysłu mu nie wychodziło, a ograniczając się do tej swoistej brutalności, wręcz zachęcał do działania i oporu. Jako twór materialny, niedrążący umysłu pozostawiał w ludziach wiarę, że można go pokonać. Nie kreował stagnacji, ale czyn; niekiedy szaleńczy i nieprzemyślany, ale jednak czyn. Komunizm zaś zabijał istotę człowieka. Ingerował w jego psychikę, zmieniał go.
Odbierał mu także wnętrze. Ba, miał pokusę i chęć kontrolowania myśli, choć te na szczęście są tworem nieuchwytnym i funkcjonującym samodzielnie (myśl raz wyrażona może żyć w oderwaniu od jej twórcy, od istoty). Efektem tej szeroko zakrojonej inżynierii społecznej był człowiek uznający, że nic się nie da. Skrajny konformista. Najpierw wyzbywający się idei, a na końcu gospodarki. I dziś powtarza się dokładnie ten sam schemat. Tyrmand nie może już ocenić tego, co dziś jest nam fundowane, ale poza odjęciem nieestetycznych dla współczesnych mięczaków i czyścioszków krwistych igrzysk mordów, w jakich lubował się komunizm i jakimi łamał osoby oraz myśli, nie ma już różnicy między tymi światami.
Ten dzisiejszy jest gorszy, bo wcale mniej nie morduje. On tylko maskuje swoje mordy pod przykrywką haseł o wolności stanowienia jednostek (maskuje swoje zbrodnie nadawaniem nowych znaczeń słowom lub nadawaniem nowych nazw starym zbrodniom np. eugenikę zastąpił genetyką rozwijającą się w klonowanie, in vitro itp., zabijanie słabszych nazwał eutanazją i aborcją). Ukrywa krew, którą komunizm wręcz przeciwnie - epatował. Ale to wszystko tylko estetyka. Wnętrze jest takie samo i cele są takie same.
Oba systemy sprzedawane są nam dziś jako dwie przeciwności, ale one są na wskroś identyczne. Wyrastają z tego samego korzenia i tak samo chcą wykreować, stworzyć człowieka bezwolnego, bezczynnego, pogodzonego z takim współczesnym duchem historii. Dlatego ta ludzka aktywność, to ciągłe mierzenie się ze światem i jego przeciwnościami, to ciągłe artykułowanie zdegenerowanej władzy, sprzedajnym elitom i inżynierom kłamstwa non possumus, branie się z nimi za bary, stawanie okoniem jest jednocześnie walką o zachowanie naszego człowieczeństwa, naszej indywidualności i wolności.
Osoba zrzekająca się swojego prawa do stanowienia o sobie i swoim narodzie sama wyzbywa się swojej wolności i staje się niewolnikiem. Nie wolno więc mieć dylematów czy być aktywnym czy biernym. Nie wolno wybierać miedzy działalnością społeczną a polityczną. Nie wolno wybierać, bo tu nie ma miejsca na wybór. Mamy obowiązek, ten nasz, polski obowiązek rzucać się w wir działania na wszystkich możliwych polach. Nie ma wyboru: rodzina czy Polska, bo bez Polski nie będzie i rodziny. Ładnie ujmował to w ostatnim swoim liście Stanisław Piasecki, narodowiec, żołnierz, rozstrzelany 12 czerwca 1941 r. w zbiorowej egzekucji w podwarszawskich Palmirach w wieku 41 lat, pisząc: „Wybacz mi Żono, że Polskę ukochałem bardziej niż Ciebie i dziecko”. To zdanie zawierać powinno całe nasze credo i wszelkie odpowiedzi na niemądre dylematy. Ono jednoznacznie wskazuje na przydane nam powinności i pokonuje wroga zwanego bezczynnością. Chroni nas przed zgubą skrajnego, egocentrycznego indywidualizmu oraz przed duchem historii.
Perykles tak określił obywateli Aten:
Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną.
Grecy dla podkreślenia znaczenia i wartości ludzi dbających o państwo, interesujących się jego problemami, ludzi zaangażowanych w sprawy publiczne nazywali politicus, a tych, którzy się tym nie interesowali określali kategorią idiotes. To pięknie oddaje różnicę pomiędzy tymi postawami. Trzeba być idiotą, aby nie korzystać z prawa do zajmowania się res publicą. Rozumieli to też nasi przodkowie i gdy tylko zasada prywaty, własnego ego przyćmiła im sprawę wspólną, rzeczpospolitą, srogo ukarała ich geopolityka.
My dziś musimy uczyć się na przykładzie historii. Nie stać nas na powielanie błędów. Musimy być uodpornieni, zaszczepieni na wirusa stagnacji i apatii, który trawi rzesze „lemingów” zafiksowanych na samych sobie i płynących z prądem, ale i skrajnych indywidualistów nierozumiejących sedna społeczeństwa i człowieka jako istoty społecznej. Bo pamiętać też należy, że sama aktywność, jeśli nie jest ukierunkowana na sprawę wspólną, kiedy z dbałości o sprawy własne nie wynika też dbałość o wspólnotę, która nam tą naszą indywidualną wolność gwarantuje, sama w sobie jest niewiele warta. Jak mawiał Ernest Junger „Niektórzy, myślą, że płyną pod prąd, a to jest tylko rynna z moczem”. Baczmy abyśmy prawdziwie płynęli pod prąd czystego strumienia.
I w tej naszej aktywności nie bójmy się wytykania palcami, potknięć, uśmiechów politowania albowiem jak pisał Hans-Joachim Schoeps „Jak długo istnieje świat, kundle sikają na marmurowe ściany”. Bądźmy aktywni, bądźmy twórczy, nie dajmy się zepchnąć w niebyt.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/204455-prawdziwi-wrogowie-to-marazm-i-zniechecenie-aby-zlo-zatriumfowalo-wystarczy-by-dobry-czlowiek-niczego-nie-robil