Jednym z najmocniej wybijanych tematów w ciągu kilku ostatnich dni jest tak zwane jednoczenie prawicy. Napiszę od razu, że wobec najbardziej optymistycznej wersji zdarzeń – jednoczą się wszyscy, wokół PiS wprawdzie (a więc bez absurdalnej formuły AWS-owskiej), ale też bez upokorzenia i z zachowaniem minimalnej podmiotowości zachowuję postawę niewiernego Tomasza. To znaczy uwierzę, jak zobaczę.
Zacznę od tego, że sama decyzja aby tego spróbować jest dla mnie dość oczywista. Nie chodzi o to, że 3 procent Gowinowców i 4 procent Ziobrystów doda się mechanicznie do 32 procent partii Kaczyńskiego, bo nie musi, ale o istnienie tak zwanej premii za jedność, która jest zjawiskiem, które trudno zakwestionować.
Co więcej, inkorporacja w jakiejś formie obu formacji pozbawiłaby Kaczyńskiego wielu innych problemów, choćby obawy przed konkurowaniem kandydata PiS z Gowinem lub Ziobrą, a być może z nimi obydwoma, w wyborach prezydenckich. Najsilniejsza partia polskiej prawicy nie ma dziś wyraźnego i obiecującego łatwy sukces kandydata – starcie z osobiście wciąż bardzo rozpoznawalnym Ziobrą byłoby mimo wszystko kłopotem.
Fakt, że Kaczyński doszedł do tego tak łatwo po aferze taśmowej, pokazuje, że jest liderem wciąż zachowującym, pomimo rozmaitych emocjonalnych zakłóceń, instynkt rasowego politycznego gracza. Jego obóz raczej mu w tym przeszkadza: masy jego posłów i działaczy panicznie boją się choćby minimalnej konkurencji przy decyzjach personalnych, zaś wyznawcy do prezesa się modlą, ale niczego mu ułatwić nie zamierzają. PiS nie jest dla nich narzędziem wygrania wyborów i zmieniania Polski, ale jakimś mistycznym narzędziem potwierdzania własnych moralnych przewag.
Stąd pomysł żeby się z kimś dogadywać, zawierać jakieś kompromisy, w wielu prawicowych intelektualistach i dziennikarzach budzi instynktowny lęk i wstręt. Jakże to, my byliśmy zawsze oddani, a korzystać ma kto inny?
Kaczyński do pewnego stopnia musi się z tymi emocjami liczyć, ale akurat w tym przypadku jego quasi-monarsza pozycja pomaga mu rezerwować decyzje dla siebie. Niemniej kiedy widzę tych szczerze strapionych polityków PiS opowiadających do kamer tuz przed kluczowym spotkaniem z Ziobrą o skruszonych grzesznikach, myślę, że wielkiej pomocy od własnych ludzi prezes nie dostanie. W razie swoich skromnych możliwości będą przeszkadzać.
Podobne wrażenie mam, kiedy oglądam drugą stronę. Politycy Solidarnej Polski wykreowali nową formację w dużej mierze po to, aby zaspokoić nienasycone ambicje Ziobry i kilku liderów. Kiedy dziś z zasępionymi minami opowiadają, że nie dadzą się połknąć, mam wrażenie jakby nic się nie zmieniło. Jakbyśmy zmierzali ku scenariuszowi najgorszemu, a jednak nie uniknięcia, bo komuś wciąż brak dojrzałości i realizmu w ocenie sytuacji.
W dodatku za kulisami czynni są też inni aktorzy. Kolegom zachwyconym rzekomo błogosławionym wpływem ojca Tadeusza Rydzyka na politykę przypomnę, że przynajmniej dziś jego głównym celem jest zachowanie dwóch skłóconych ze sobą narodowo-konserwatywnych prawic, na których można wyciskać takie czy inne personalne decyzję. Już w latach 2009-2011 dyskretnie zachęcał Ziobrę, Kurskiego i innych do secesji. Teraz nawet ta dyskrecja znika, chociaż i PiS i Radio Maryja będą się zarzekać, że to nieprawda.
Szansą jest za to fakt, że PiS sporo zainwestował w to nowe wizerunkowe otwarcie i nie chcąc przyznać się do porażki, zrobi wiele, aby sobotni kongres się odbył. Mainstreamowe media już trąbią, że nic z tego nie będzie, politycy PO i lewicy drwią, przyznanie im racji jawi się w teorii jako zbyt wielkie upokorzenie.
Mam jednak wrażenie, że głównym kandydatem na profitenta jest Jarosław Gowin. Zwróćmy uwagę, że ani on nigdy nie atakował Kaczyńskiego, ani też nigdy nie był przezeń atakowany, choć prezes skłonny jest do brutalnego przejeżdżania się po tych, którzy mu szkodzą. Najwyraźniej istniał między nimi układ, raczej dorozumiany, niż otwarcie zawarty, co do przyszłej współpracy na wypadek, gdyby samodzielny byt Polski Razem okazał się niemożliwy. Co akurat świadczy o tym, że polityka po prawej stronie nie jest domeną szaleństwa.
Prezes PiS rozumiał, że dywersja na prawej flance Platformy jemu akurat szkodzi niewiele. No i nie było silnych emocji związanych z rozstaniem. Takie emocje dotyczą może niektórych polityków PJN, których Gowin ze sobą przyprowadzi, ale ten, który drażnił najbardziej, Marek Migalski, szczęśliwie rozstał się z polityką. I Gowin ma go podobno jeszcze bardziej dosyć niż Kaczyński.
Tenże sam Gowin przekona się naturalnie jeszcze nie raz i nie dwa, że Kaczyński jest partnerem twardym i niegłaszczącym innych po główkach, ale też może się spodziewać poważnego traktowania, dziś nawet trochę ponad miarę jego rzeczywistego znaczenia. To przy okazji nauczka dla pisowskich fundamentalistów, którzy przedstawiali jeszcze niedawno byłego ministra w rządzie Tuska jako agenta obozu Platformy, a przynajmniej niegodziwca, którego trzeba rozliczyć z dawnych grzechów. Kaczyński tak polityki nie pojmuje i to akurat szczęśliwie. To daje cień szansy, że będzie niedługo kimś więcej niż gniewnym moralistą z marginesu sceny.
Naturalnie optymalnym byłby scenariusz z wchłonięciem także ludzi Ziobry. Nie bardzo w to jednak wierzę, mam raczej wrażenie jakiejś gombrowiczowskiej walki na miny. Ale naturalnie w ciągu ostatnich ponad 20 lat historia zaskakiwała mnie czasem milo. Niestety, raz czy dwa, nie więcej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/203863-zaremba-to-gombrowiczowska-wojna-na-miny-nie-bardzo-wierze-w-pojednanie-ziobry-z-kaczynskim-bede-mile-zdziwiony-jesli-sie-pomyle