Łukasz Warzecha: Czy obraz Polski, który przedstawił "The Economist", jest fałszywy? Ile w "raporcie o Polsce" niewiedzy, a ile manipulacji?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
materiały prasowe
materiały prasowe

„Drugi wiek jagielloński”, „polski złoty wiek” – takie nagłówki zapowiadały raport brytyjskiego tygodnika „The Economist” o Polsce. Natychmiast zostały podchwycone przez prorządowe media i etatowych propagandzistów w rodzaju Konrada Niklewicza. Niestety - i piszę to z przykrością, bo „The Economist” od dawna czytam, lubię i szanuję - raport jest pisany na kolanie, pełen błędów, powierzchowny, jednostronny i sprawia nieodparte wrażenie stworzonego na zamówienie obecnej władzy.

Na początek wypada odrzucić poważny i niepozbawiony podstaw zarzut: jeśli jesteśmy chwaleni na łamach prestiżowego pisma, czytanego przez polityczno-ekonomiczne elity całego świata, nie warto tego kwestionować, bo jest to działanie przeciwko wspólnemu interesowi. To zarzucił mi podczas facebookowej dyskusji jeden ze znajomych publicystów.

Przyznaję, jest w tym sporo racji i w normalnych okolicznościach podpisałbym się pod takim stwierdzeniem. Ale okoliczności nie są normalne z paru powodów. Po pierwsze dlatego, że to Platforma Obywatelska jako pierwsza uczyniła z dobrej zagranicznej prasy pałkę na opozycję. Wszelkie korzystne komentarze i artykuły były niemal od początku jej rządów wykorzystywane do okładania opozycji według schematu: „Patrzcie, jacy jesteśmy dobrzy i chwaleni, a jacy oni byli beznadziejni i nikt ich nie chwalił”. Ta gra wychodziła, bo Polacy są narodem piekielnie zakompleksionym. Przejmuje ich, gdy zagranica nas gani, nadymają się jak pawie, gdy chwali. Kilka lat temu napisałem o tym tekst w „Rzeczpospolitej”. Nosił tytuł „Chwaleni, nie szanowani”. Pozostaje aktualny do dziś.

Władza umiejętnie wykorzystuje fałszywe utożsamienie bycia chwalonym w zagranicznej prasie i oficjalnych wypowiedziach zachodnich polityków z byciem ważnym, szanowanym i wpływowym, podczas gdy jedno z drugim nie tylko nie musi, ale najczęściej wręcz nie ma nic wspólnego. Ciekawych mojej argumentacji odsyłam do wspomnianego tekstu.

Po drugie, raport w brytyjskim tygodniku ukazuje się w momencie dla koalicji bardzo trudnym. Nie znaczy to oczywiście, że ktoś zlecił jego powstanie tydzień wcześniej, żeby przykryć aferę podsłuchową albo przynajmniej dać wygodny instrument propagandowy. Coś takiego byłoby możliwe w Polsce, ale nie w prestiżowej międzynarodowej gazecie. Nie jest jednak tajemnicą, że towarzyskie związki z osobami z redakcji pisma utrzymuje od lat Radosław Sikorski, który kiedyś był korespondentem „The Economist”, zaś Edward Lucas – najważniejszy specjalista od Europy Środkowej w załodze tygodnika – jest starym znajomym ministra. Takie układy owocują. Za tezą, że tekst powstawał niejako na zamówienie, przemawia jego niestaranność, powierzchowność, dyletanckość.

Rządowi propagandziści odnotowali głównie wspomniane na początku leady: „Poland’s new golden age. The second Jagiellonian age”. Problem w tym, że nie znajdują one żadnego uzasadnienia w treści tekstu. To pierwsze sformułowanie – o polskim złotym wieku – okazuje się tytułem raportu jednego z analityków Banku Światowego, który wróży Polsce dobrą przyszłość gospodarczą. Co do drugiego, autorzy raportu wydają się czerpać swoje wiadomości z Wikipedii, bo kompletnie nie rozumieją, czym dla Polski był wiek Jagiellonów (nie zdają sobie na przykład sprawy z tego, że aż do drugiej Unii Litewskiej Korona i Litwa były praktycznie dwoma oddzielnymi organizmami) i nie próbują nawet zbudować jakiejś sensownej paraleli pomiędzy tamtymi a obecnymi czasami. Dlaczego obecne czasy miałyby być „drugimi czasami jagiellońskimi”? Nie bardzo wiadomo.

Wiadomo natomiast, że w raporcie są kompromitujące błędy faktograficzne. Na jednej z map (rozdział „In with the new”) dość chaotycznie zaznaczone są niektóre polskie miasta, zaś w województwie mazowieckim niespodziewanie pojawia się tajemnicze miasto „Vistula”. Wniosek? Ktoś ściągnął mapę z sieci, a nazwę rzeki wziął za nazwę któregoś z leżących obok miast.

W rozdziale „Playground turned player” o polityce zagranicznej czytamy, że do końca I wojny światowej „Gdańsk był częścią imperium niemieckiego”, co sprawia wrażenie, jakby po raz pierwszy Gdańsk należał do Polski w roku 1918. Co oczywiście jest nieprawdą.

Skrajny dyletantyzm autorów wychodzi na jaw w rozdziale „The Eastern Wall”. Wypowiada się w nim jakiś wybitny „specjalista” od Europy Środkowej z Uniwersytetu w Indianie, Padraic Kenney, który stwierdza:

Uważa się, że pomiędzy dwiema Polskami [Polską A i B] istnieje również podział kulturowy, w którym cywilizacyjnie zacofana Polska B położona jest za ścianą wschodnią.

„Specjalista” tak dobrze zna się na Polsce, że nie rozumie, iż „ściana wschodnia” to nie jakiś alegoryczny mur, dzielący kraj, ale po prostu jego wschodnia część, jak ściana domu. Stwierdzenie, że coś jest położone „za ścianą wschodnią” nie ma sensu, bo za ścianą wschodnią są Białoruś i Ukraina. Nie wie tego najwyraźniej również autor raportu, a przecież ze znaczenia wspomnianego terminu musiałby sobie zdawać sprawę każdy, kto zna się choć trochę na sprawach polskich. W innym z kolei miejscu dowiadujemy się z zaskoczeniem, że za budowę drogi ekspresowej z Warszawy do Lublina odpowiada… prezydent tego drugiego miasta. „The Economist” nie ma najwyraźniej pojęcia, że to kompetencja rządu i GDDKiA.

Można powiedzieć, że to czepianie się. Może i tak, ale pokazuje, jaką niekompetencją i niewiedzą w najprostszych sprawach wykazali się autorzy tekstu. Co stawia pod znakiem zapytania rzetelność całości.

Wróćmy do sformułowania „złoty wiek”. Co ma je uzasadniać? W kolejnych rozdziałach dowiadujemy się o polskich problemach: niska produkcyjność, demografia, rozdęty sektor publiczny, emigracja, rosnące rozwarstwienie dochodów. W rozdziale „In with the new” wprost jest mowa o tym, że atutem Polski są dzisiaj niskie wynagrodzenia, a ogromna część miejsc pracy to centra obsługi zagranicznych firm albo podwykonawstwo dla firm niemieckich. To ma świadczyć o sile Polski?

Raport epatuje statystykami, ale jak wiadomo od czasów Marka Twaina, są kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyka. Sam wzrost PKB mówi niewiele, a „Economist” dobiera tabelki tak, żeby podbić swoją tezę. Nie znajdziemy zatem ani wykresu długu publicznego, ani informacji o tym, jakich pieniędzy brakuje choćby w ZUS. W wielu miejscach jest mowa o tym, jak wielkie pieniądze Polska otrzymała z Unii Europejskiej, ale ani słowa o tym, że i z tym wiążą się zagrożenia (co będzie, gdy nadejdzie kolejny budżet UE?), a fundusze bynajmniej nie posłużyły rozwijaniu innowacyjności.

W innych z kolei miejscach znajdujemy autorytatywnie wypowiedziane stwierdzenia, nie poparte żadnym konkretem. Radosław Sikorski „ma nadzieję”, że Polacy zaczną wkrótce wracać z emigracji, bo Irlandczycy zaczęli wracać po dwudziestu latach obecności ich państwa w UE. Skąd to oczekiwanie? Czy oba kraje można w ogóle porównywać? Nie wiadomo.

Z kolei Jacek Purchla, dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie (tu autorzy raportu znów się pomylili, zmieniając nazwę instytucji na International Cultural Institute) oznajmia, że „około 80 procent Polaków zyskało na transformacji kraju”. Jak zyskało? Na czym ta ocena jest oparta? Jaka jest metodologia? Nic na ten temat nie wiadomo.

Tam, gdzie raport zahacza o politykę, jest już bardzo wyraźnie nastawiony na sprzyjanie jednej ze stron. O rządach PiS czytamy np.:

Its own [PiS] stint in office, in 2005-2007, was shambolic. But memories of that are fading.

Shambolic znaczy „chaotyczny”, „niezorganizowany”. W tekście nie znajdziemy jednak ani słowa uzasadnienia dla tak skrajnej oceny. W innym z kolei miejscu czytamy, że rząd PiS był „sceptyczny” wobec korzyści z członkostwa Polski w UE oraz otwarcie okazywał niechęć Niemcom i Rosji. Trudno byłoby te stwierdzenia rzetelnie uzasadnić. To propagandowe tezy z Giewu czy „Polityki”.

Raport nie mówi ani słowa o wcześniejszych aferach korupcyjnych z czasów PO, wspomina tylko pobieżnie o ostatniej aferze podsłuchowej i przy tej okazji mowa jest o fatalnym postrzeganiu Platformy przez wyborców.

Gdy idzie o politykę zagraniczną, jawimy się niemal jak mocarstwo. Politycy PO na jakiś czas naprawili stosunki z Rosją, zbliżyli Polskę do Niemiec, choć – jak stwierdzają autorzy raportu – interesy obu państw nie zawsze są zbieżne. O katastrofie smoleńskiej raport wspomina w sposób dość specyficzny:

Three days later a plane carrying the Polish president, Lech Kaczynski, crashed in the fog near Smolensk in Russia. All 96 people on board were killed. Some PiS members still blame the Russians [podkr. Ł.W.].

Czyli w jakikolwiek sposób Rosjan winią jedynie „niektórzy członkowie PiS”.

Jeden z rozdziałów raportu poświęcono sytuacji Kościoła. Tu autorzy całkiem już popłynęli. Swoją opowieść zaczynają od zrelacjonowania historii „popularnego księdza Wojciecha Lemańskiego” i jego sporu z abp. Hoserem. Jak „The Economist” widzi tę sprawę? Tygodnik informuje, że arcybiskup zawiesił księdza, ale już nie wspomina, że sprawa oparła się o Watykan, który w pełni przyznał rację hierarsze. I pisze:

The archbishop’s action was symptomatic of a church that seems to have lost its openness to dialogue and appears increasingly out of touch with Poland’s population, especially the young and urbanised.

Schemat jak z Giewu: „otwarty” Lemański kontra „zamknięty” Hoser. I Kościół, który podobno traci kontakt z rzeczywistością. A w roli komentatora występuje nie kto inny, ale publicysta lewicowej „Polityki” Adam Szostkiewicz. „Lemański practised Wojtylian dialogue” – oznajmia Szostkiewicz. Żeby było śmieszniej, w tym samym tekście jako szwarccharakter z krytyczną wypowiedzią o gender pokazany jest bp Pieronek, a więc jedna z twarzy kościelnego liberalizmu. Jeśli nawet założymy, że „The Economist” jako tygodnik liberalny w wielu sprawach obyczajowych prezentuje taką właśnie, liberalną linię, to przecież trzeba naprawdę złej woli, aby uznać, że sprawa ks. Lemańskiego jest w jakikolwiek sposób typowa czy symptomatyczna dla sytuacji polskiego Kościoła. Jeśli pismo chciało rzetelnie zaprezentować spór między Kościołem konserwatywnym a liberalnym, powinno było wskazać postać choćby abp. Michalika a z drugiej strony kard. Nycza. Do tego jednak konieczna byłaby głębsza wiedza.

Raport o Polsce, opublikowany przez brytyjski tygodnik, nie trzyma standardu, wyznaczonego przez markę „The Economist”. Wiele osób pisze o nim złośliwie jako o wkładce reklamowej. Szczególnie uderzająca jest jego powierzchowność w opisie zarówno sytuacji politycznej, jak i ekonomicznej. Dobór rozmówców jest częściowo tendencyjny, a częściowo dziwaczny („specjalista” od Europy Środkowej z Indiany). Wśród wypowiadających się ekonomistów jedynie prof. Rybiński jest z grona krytyków obecnej polityki gospodarczej. Znamienne, że nie znalazło się miejsce nawet na komentarz prof. Balcerowicza.

Wiele wskazuje na to, że teksty zostały sklejone z dość przypadkowych internetowych informacji, wypowiedzi ściśle określonego kręgu rozmówców i być może dostarczonych przez polski rząd statystyk.

Czy obraz Polski, który przedstawił tygodnik, jest fałszywy? Na pewno jest niepełny i to w tak dużym stopniu, że zahacza o fałsz. Prawdą jest – o czym wspominają autorzy tekstu – że w stosunku do oczekiwań z początku ostatniej dekady XX w. Polska osiągnęła bardzo wiele. To jednak uciekanie się do stałej metody chwalców obecnego układu: mogło nic nie być, a jest tak dużo. Mam wrażenie, że właściwym punktem odniesienia są jednak możliwości i potencjał. Z tego punktu widzenia nawet tezy raportu, gdyby uznać, że są rzetelnie przedstawione, nie uzasadniają tromtadracji zawartej w jego tytule.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych