Myślę, że wszyscy pamiętamy i, śmiem przypuszczać, lubimy film „Vabank” Juliusza Machulskiego. W jednej ze scen finałowych możemy usłyszeć następującą wymianę zdań: – Niech Pan mi powie, czy zawsze Pan trzyma pieniądze w koszu z brudną bielizną? – Tak oczywiście, zawsze! Zawsze, a marmoladę i proszek do zębów w skarpetach! Pan nie?
Nie czas teraz omawiać kontekst, w jakim padły te słowa, czy tym bardziej opowiadać o samym filmie. Warto tylko wspomnieć, że słowa o marmoladzie i proszku w skarpetach miały być sarkastycznym żartem jednego z bohaterów (bankier Kramer), który znalazł się w bardzo niekomfortowej sytuacji. Mam jednak wrażenie, że słowa te dość trafnie opisują modus operandi prowadzenia polityki kadrowej w rządzie przez Donalda Tuska. To znaczy rzucamy ludzi na stanowiska, ale nie tam gdzie uzasadniałyby to kompetencje nominatów, ale tam gdzie zrządzeniem swojego kaprysu pośle ich „umiłowany przywódca”, niczym marmoladę do skarpetek.
Oto Bogdan Zdrojewski, człowiek, który lata przygotowywał się do funkcji ministra obrony: członek właściwych komisji, autor merytorycznych komentarzy, uczestnik gabinetu cieni PO, jako właśnie Rzecznik ds. obrony. I kiedy po wygranych przez PO wyborach w 2007 r. pojawiła się szansa nominacji ministerialnej, to owszem, został ministrem tyle, że Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Za to ministrem Obrony Narodowej został też Bogdan, ale Klich – dyplomowany psychiatra, a w latach 80-tych członek organizacji „Wolność i Pokój”, która miała swoją chlubną kartę w walce z komuną, ale równocześnie niosła w sobie pokład dość destrukcyjnego anarchizmu. Niektórzy chyba nigdy z niego się nie uwolnili. Patrząc na owoce pracy Bogdana Klicha w MON, mam wrażenie, że on właśnie należy do tej ostatniej grupy; zrealizował dawny program WiP – armia nasza dość skutecznie została rozłożona na łopatki.
Kolejny minister: Cezary Grabarczyk. Jak tłumaczył mi kolega dobrze zaznajomiony z mechanizmami funkcjonowania PO, poseł Grabarczyk dość pracowicie szykował się do funkcji ministra Sprawiedliwości. Wydawało się, że prawnik, całkiem kompetentny, będzie w stanie objąć ten resort, jeden z kluczowych i ogniskujących największe chyba zainteresowanie społeczne. Niestety, nie otrzymał wymarzonej nominacji. Na jego – i nasze – nieszczęście Donald Tusk „rzucił” go na odpowiedzialny odcinek infrastruktury. Pan poseł o infrastrukturze miał takie pojęcie, że w czasie kampanii 2007 r. nagrał kpiący z ministra Jerzego Polaczka (ministra Infrastruktury w rządzie PiS) spot o zagubionej autostradzie (swoją drogą warto posłuchać co łódzkich politykach PO, skąd pochodzi Cezary Grabarczyk, sądzi sam David Lynch, słynny reżyser, od którego zapożyczył tytuł nasz bohater). Jak przebiegła realizacja misji Pana Ministra nie muszę chyba przypominać.
W 2011 r. polityka „marmolady w skarpetach” była przez premiera Tuska twórczo kontynuowana. I tak, Pani Joanna Mucha, młoda, ambitna ekonomistka, która jak wieść gminna niosła widziała siebie w roli minister w którymś z resortów społecznych (zdrowie, polityka społeczna, edukacja), czy gospodarczych została delegowana przez Premiera do resortu Sportu i Turystyki. Miłosiernie nie będę już wspominał wszystkich wpadek Pani Joanny (o pewnych zaniedbaniach pisałem na portalu WPolityce.pl), ale wszyscy wiemy: Jej misja miała raczej smutny koniec i sama zainteresowana chyba jeszcze do dziś leczy rany.
Kolejny udany transfer „marmolady do skarpet” to minister Sławomir Nowak. Człowiek o wielu talentach i zegarkach marzył o objęciu… ministerstwa sportu i turystyki. W 2011 r. po wygranych wyborach przez PO nadarzała się doskonała sposobność. Ale jak wiemy, resort sportu otrzymała Pani Joasia, więc Panu Sławkowi, może na otarcie łez, wręczono tekę ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej (tak, tak – to samo, na którym sprawdzał się wcześniej Cezary Grabarczyk). Okrutni łgarze i nienawistnicy szydzili sobie z Pana Ministra, że chciał resort sportu, a otrzymał tran-sportu, czyli prawie to samo, i że może Premierowi się po prostu pomyliło, ale nasz nominat nic sobie z tego nie robił. Jak wiemy, od kilku miesięcy jest już na politycznym off-ie, ale my co i raz dowiadujemy się o skutkach jego ministerialnej twórczości, a i ostatnio ujawnione, podsłuchane rozmowy rzucają też trochę światła na jego kompetencje (m.in. kompromitująca dyskusja o możliwości przyjmowania gazu skroplonego w gdańskim naftoporcie).
No i last, but not least: Bartłomiej Sienkiewicz, minister Spraw Wewnętrznych. Jego nominacja jawiła się, jako absolutnie wbrew opisywanemu przeze mnie mechanizmowi. Były wysoki funkcjonariusz UOP, współtwórca i były szef Ośrodka Studiów Wschodnich, ciekawy analityk ds. bezpieczeństwa (sam pamiętam jego artykuł w Tygodniku Powszechnym z sierpnia 2009 r. o realnym zagrożeniu wojną, co było wbrew obowiązującej wówczas linii w debacie publicznej). No któż, jak nie on. Niestety, Pan minister sam skutecznie wyekspediował się do zbioru urzędników spod znaku kramerowskiej „marmolady w skarpetach”. Bo Pan minister z rozbrajającą szczerością przyznaje, że w zakresie koniecznej reformy Biura Ochrony Rządu, które podlega przecież MSW, to on, choć powinien coś zrobić i ma stosowne kompetencje, to nic nie może zrobić! A rzeczywistość aż woła o zmiany. Ale za to Pan minister z godną uznania energią zajmuje się sprawami deficytu budżetowego, na których się nie zna, i które jemu nie podlegają. Zna się na tym i ma to w swoim zakresie obowiązków minister Finansów Jacek Rostowski, tyle tylko, że jego nikt o zdanie nie zapytał, może dlatego, że „kolega” z rządu dyskutował też o jego dymisji.
Uważam, iż zaangażowanie Bartłomieja Sienkiewicza w sprawy, które nie należą do jego kompetencji, przy równoczesnej niemożności załatwienia problemów z jego zakresu obowiązków skutecznie odbierają legitymację do piastowania funkcji ministra Spraw Wewnętrznych. W przeciwieństwie do wyżej wymienionych urzędników, Bartłomiej Sienkiewicz wydawał się osobą kompetentną do pełnienia przypisanej funkcji. Stracił on jednak, jak pozostali, powagę niezbędną do wykonywania tak odpowiedzialnych obowiązków.
Jak można przypuszczać, wnuk naszego wielkiego pisarza spotkał się z Prezesem NBP na polecenie Premiera i, w związku z tym, to Donald Tusk bierze odpowiedzialność za fiasko tego, ale także i wcześniej przywołanych ministrów.
Fiasko wynikające z doboru, ale także późniejszego wykorzystywania, ludzi nie na zasadzie kompetencji, a jedynie różnych kaprysów i gierek, które z lubością uprawia Pan Premier. Dla mnie ta zabawa jest groteskowa i trafnie do niej odnoszą się słowa Kramera z „Vabanku” o pakowaniu marmolady do skarpet. Niestety jest to zabawa kosztem nas wszystkich i ostatecznie wcale mi nie jest do śmiechu…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/202711-marmolada-w-skarpetach-czyli-o-polityce-kadrowej-donalda-tuska