Afera nagraniowa to nie żaden zamach stanu na rząd Tuska, tylko klasyczna restauracja, dokonywana rękami tajnych służb, najpewniej wojskowych

Fot. PAP/L.Szymański
Fot. PAP/L.Szymański

Tajne służby po raz kolejny rozgrywają polską politykę. Niekoniecznie jako samodzielny podmiot, z dużym prawdopodobieństwem wsparcia z zagranicy, ale z pewnością podmiot ważny. 25 lat po zmianie ustrojowej funkcja służb praktycznie się nie zmieniła. Nie tyle są one dostarczycielem „wiedzy wrażliwej” dla władzy i bronią ważnych interesów państwa, co przede wszystkim inspirują politykę i manipulują politykami tak, że mogą wpływać na kształt rządów. Mogą też rządzących szantażować. Tego dowodzi istnienie nagrań z rozmów Bartłomieja Sienkiewicza z Markiem Belką, Sławomira Nowaka z Andrzejem Parafianowiczem, Elżbiety Bieńkowskiej z Pawłem Wojtunikiem czy Krzysztofa Kwiatkowskiego z Janem Kulczykiem oraz Pawła Grasia z tym miliarderem.

Istnienie tych nagrań pokazuje też kompletną degrengoladę obozu rządzącego i mafijny sposób uprawiania przezeń polityki. Łącznie z niekonstytucyjnym wpływaniem na kształt ustaw, na decyzje niezależnego organu konstytucyjnego, jakim jest NBP, na dymisjonowanie i mianowanie ministrów. Łącznie z nadającym się do ścigania na podstawie kodeksu karnego wpływaniem na prokuraturę czy organy skarbowe. Tylko taki zdegenerowany i przeżarty patologiami układ władzy mógł się stać przedmiotem „prywatnego” zainteresowania tajnych służb i umożliwił im skuteczne działanie manipulatorskie czy inspiracyjne. Przejrzysta, nie kierująca się mafijnymi zasadami władza jest stosunkowo odporna na prowokacje czy manipulatorskie działania służb. Nie byłoby tych nagrań i całego ciągu zdarzeń, których tylko wierzchołek jest na razie widoczny, bez rozkładu obozu rządzącego i jego kompletnej demoralizacji.

Obecne tajne służby nawet same nie musiały nagrywać polityków i ważnych urzędników państwowych w restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Do brudnych spraw mają one emerytowanych oficerów w agencjach detektywistycznych i firmach IT, mają wolnych strzelców do zleceń specjalnych itp. Formalnie nie muszą więc nawet łamać prawa inwigilując ministrów, w tym szefa MSW. Najważniejsze jest to, że służby są dysponentami takich nagrań. Oczywiście nie ostatecznymi, bo to jest sprawa szerszego konsorcjum, a służby są same na to albo za słabe, albo budzą zbyt dużą nieufność. Ale są bardzo ważnym udziałowcem w takim konsorcjum. Służby owszem, mają swoich ludzi w miejscach ważnych dla państwa i dla własnych interesów, ale najważniejsze jest coś, co socjologowie nazywają Centralnym Ośrodkiem Dyspozycji Politycznej (CODP). CODP nie jest żadnym biurem politycznym, zbierającym się w jednym miejscu czy mającym formalny zarząd, lecz jest siecią łączącą przedstawicieli najważniejszych grup interesów, tajnych służb, wielkich firm, międzynarodowych organizacji czy lobbystów i zakulisowych graczy. Jacyś udziałowcy aktualnej władzy wykonawczej mogą być w to wkomponowani, ale nie jako jej przedstawiciele, lecz reprezentanci innych układów. I ten układ dba przede wszystkim o interesy swoich „akcjonariuszy”. Wobec państwa jest natomiast bezwzględnym pasożytem.

Tajne służby czy ich ważni przedstawiciele są przez centralny ośrodek upoważnione do działania. I to one decydują, co i kiedy pojawia się w publicznym obiegu. Zwykle dzieje się to ze sporym opóźnieniem, bo nie chodzi o doraźne i mało ważne interesy, lecz o decyzje o znaczeniu strategicznym bądź zmieniające kształt sceny politycznej. To służby najczęściej typują ważne dla państwa osoby, w które nagrania albo inne „kompromaty” mają uderzać oraz te, których się nie atakuje. Oczywiście wykonują też polecenia CODP, ale przecież to służby są najbardziej biegłe w prowokacji, dezinformacji, inspirowaniu czy dezintegracji konkretnych partii, organizacji czy grup. Tylko ktoś skrajnie naiwny może sądzić, że pojawienie się ważnych nagrań czy „kompromatów” to kwestia przypadku bądź wynik klasycznych dziennikarskich śledztw. Na tym poziomie gry takich cudów po prostu nie ma i nie warto się nad tym dłużej rozwodzić.

Dla państwa jest groźne nie tylko polityczne i decyzyjne usamodzielnienie tajnych służb lub ich znaczących elementów, ale istniejąca od czasów PRL rozgrywka miedzy służbami wojskowymi i cywilnymi, czyli jak mówiło się ironicznie w PRL – miedzy Legią i Gwardią albo miedzy zielonymi i niebieskimi. W III RP ta rywalizacja, a wręcz wojna wcale nie osłabła, co powoduje, że tym łatwiej jest tymi służbami grać z zewnątrz. Choćby dlatego, żeby główni protagoniści mieli satysfakcję, że dokopali znienawidzonym rywalom. Wiele wskazuje na to, że obecna operacja z nagraniami jest dziełem zielonych. Wynika to ze splotu kilku okoliczności. Nagrania uderzają w rząd, a wzmacniają prezydenta Komorowskiego, a to jego zapleczem logistyczno-wywiadowczym i kontrwywiadowczym są zieloni. Zbliżają się wybory prezydenckie, a Donald Tusk i PO nie zadeklarowali, że sfinansują kampanię obecnego prezydenta, więc nagrania mogą być formą nacisku. Wreszcie, interesy prezydenta i rządu są różne, podobnie jak bardzo różne są grupy interesów, które te dwa ośrodki władzy wspierają. Te grupy mogły uznać, że obóz prezydencki trzeba wzmocnić kosztem rządowego.

Nagrania wskazują na taki stan rozkładu obozu rządowego, że w sieciowym Centralnym Ośrodku Dyspozycji Politycznej mógł powstać plan takiego zaradzenia sytuacji, żeby doszło do przesilenia, ale nie do realnej zmiany władzy. Raczej do zdyscyplinowania tych, którzy ten sieciowy ośrodek zawodzą, czyli przede wszystkim premiera Donalda Tuska. Nie jest to więc żaden zamach stanu, tylko klasyczna restauracja, choć dokonywana w rewolucyjnym przebraniu. W doprowadzeniu do tej restauracji poczesne miejsce zajmują fachowcy od mieszania w czym się da z tajnych służb, najpewniej wojskowych. I to jest istota problemu w obecnym kryzysie, zaś wszystko inne jest wtórne i mało istotne.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych