Wczoraj zmarł Tony Benn, jeden z dinosaurów Partii Pracy, z tej ekipy, która w latach 60. i 70. tworzyła rządy Harolda Wilsona i Jima Callaghana. Dziś gazety lewicowo – liberalne, ale i konserwatywne – poświeciły politykowi po kilka stron, a Daily Mirror aż 6. Co oczywiście nie znaczy, że przemówiły jednym głosem.
Patriarch of the Labour Party
– sygnalizował na jedynce lewicowy Guardian, odsyłając do 5-stronicowych wspomnień, ale konserwatywny tabloid Daily Mail na jedynce informował o
zatrważającej prawdzie za raportem nt. genetycznie zmodyfikowanej żywności, „Frankenfood”, w Wielkiej Brytanii,
i zastanawiał się
jakimi sposobami Cressida usidliła księcia Harry’ego.
I dopiero od 20 strony – 5 kolumn tekstów o znaczących tytułach, jak ten Dominika Sandbrooka:
Polityczny gigant? Tak, ale gdyby kraj poszedł jego drogą, mielibyśmy dziś tutaj drugą Północną Koreę.
Lewicowy Daily Mirror złożył Tony Bennowi hołd artykułem ”Champion of powerless” czyli „Obrońca uciśnionych”, oraz serią innych pt. „Gigant socjalizmu” czy „Śmierć ikony Partii Pracy”. Zdumiewające, że poza Kubą i Wenezuelą są jeszcze dzienniki, posługujące się podobnym słownictwem i retoryką – co może znaczyć, że Tony Benn – choć wielu twierdzi, że „był jedną wielką porażką” - miał jednak pewne sukcesy, np. na niwie propagandowej.
A jednak w środku Europy taka prasa jest, i dumnie reprezentuje trend, który złośliwi nazywają „caviar socialism”, „kawiorowym socjalizmem”, który bujnie zakwitł za czasów Tony Blaira i wcale się nie skończył wraz z jego odejściem.
Cały ten „cloud cuckoo land”, kompletnie oderwany od życia, impregnowany na takie wieści jak upadek Związku Sowieckiego, kompromitacja idei komunizmu na świecie, czy odradzanie się rosyjskiego imperializmu. Jego cechą typową jest powoływanie się wciąż na tych samych patronów - Marks, Che Guevara, Nelson Mandela i arcybiskup Desmond Tutu, oraz retoryka o bardzo wysokim poziomie abstrakcji, a właściwie jakiś propagandowy vollapuk, który już dawno przestał cokolwiek znaczyć. I mentorem oraz „głosem sumienia” tego właśnie liberalnego „cuckoolandu”, był do niedawna Tony Benn.
Przez 50 lat swojej obecności w Izbie Gmin promował się – a uważany był za najlepszego spin doctora Partii Pracy – jako ten,
które mówił to, w co wierzył, i wierzył w to, co mówił.
Chyba z przewagą tego drugiego. W sumie niewielu jest brytyjskich polityków, którzy zwłaszcza w bardzo dojrzałych latach głosiliby tak skrajne i tak bardzo wykluczające się opinie. To była piorunująca mieszanka społecznej solidarności i wariactwa, angielskiego ekscentryzmu i samopobłażania, przenikliwości intelektualnej i wizjonerstwa jak z „Alicji po drugiej strony lustra” Lewisa Carrolla. Aż trudno uwierzyć, że tacy politycy, po doświadczeniach Europy ostatnich dwudziestu pięciu lat, jeszcze istnieją. Ale istnieją, i mają się dobrze.
Gdybym miała go porównać z kimś na polskiej scenie politycznej, byłby to – choć programowo różny jak dzień i noc – ekscentryczny, skrajny, stawiający na skandal i, dzięki Bogu, nie mający realnego wpływu na prawdziwą politykę, Janusz Korwin Mikke. Główny komentator polityczny BBC Nick Robinson powiedział, i słusznie:
Być może Tony Benn nie był człowiekiem sukcesu. Nigdy nie został szefem Partii Pracy, ani premierem, choć dwa razy startował do tego urzędu. Ale przez 50 lat był gigantem politycznej sceny.
Widać, że nawet koledzy partyjni, którzy szczerze go lubili, wykazali to minimum rozsądku, aby nie powierzać mu realnej władzy. I tak choć Tony Benn należał do grupy posłów do Izby Gmin o najdłuższym stażu, a premierzy Harold Wilson, a potem Jim Callaghan mianowali go swoimi ministrami, najwyższych funkcji partyjnych czy państwowych nigdy nie dostał.
Anthony Neil Wedgewood Benn, 2 wicehrabia Stansgate, pochodził z bardzo zamożnej i uprzywilejowanej rodziny. Ojciec William, liczący się polityk liberalnych demokratów, otrzymał tytuł baroneta i przez wiele lat zasiadał w Izbie Lordów, a obaj dziadkowie byli posłami do Izby Gmin, także z ramienia Lib-Dem. Ale kiedy sam Benn w 1960 roku odziedziczył po zmarłym ojcu tytuł baroneta, i musiał przenieść się do Izby Lordów, tak skutecznie lobbował za zmianą prawa, że doprowadził do ustanowienia Peerage Act, który zezwalał osobom utytułowanym, po zrzeczeniu się tytułu, kandydować do Izby Gmin. A więc „czerwony książę” jak włoski reżyser filmowy Lucchino Visconti? Jednak równocześnie przez całe życie mieszkał w eleganckim domu w elitarnej dzielnicy Londynu Holland Park, a kiedy w 2001 roku zrezygnował z „działalności poselskiej, żeby mieć więcej czasu na politykę”, jako jedynemu udało mu się zachować kartę wstępu nie tylko do biblioteki, ale i do 9 sponsorowanych przez rząd restauracji Westminsteru. No i – tu już podśmierduje nepotyzmem – jego syn Hilary szaleje w Izbie Gmin i piastuje wysokie stanowisko w gabinecie cieni Partii Pracy jako sekretarz stanu ds. wspólnot lokalnych. Z jednej strony typowy zachodnioeuropejski lewak, ze słabością do Marksa i Związku Sowieckiego, antymonarchista, unionista i antyklerykał, z drugiej twierdził, że nie jest ateistą, lecz agnostykiem i że w swoich pomysłach na państwo konsekwentnie realizuje naukę społeczną Kościoła. A więc typowy zachodnioeuropejski intelektualista, „pożyteczny idiota” jak Sartre, Picasso czy Hemingway?
No bo z jakiej innej stajni pochodzić może taki koncept jak wizyta w Bagdadzie tuż przed Wojną w Zatoce Perskiej aby wyperswadować Saddamowi Husseinowi uwolnienie zakładników? Albo, kiedy w latach 60. był szefem Królewskiej Poczty, walka na śmierć i życie o wyrzucenie z brytyjskich znaczków głowy Elżbiety II – co połowicznie mu się udało, bo od tej pory mamy już tylko symboliczny profil. Choć sam dzielnie wojował podczas II wojny w RAF, i opowiadając o tym wydawał się być zwolennikiem wojny obronnej, kiedy przyszło do wojny o Falklandy, nazwał ją – jak te w Afganistanie i w Iraku – „wojną imperialistyczną”. Jak typowy lewak upominał się o wyjście Wielkiej Brytanii z NATO, rozbrojenie nuklearne, oczywiście na zasadach proponowanych przez Kreml, a równocześnie gdy premier Edwrd Heath aplikował o wejście Wielkiej Brytanii do EWG, agitował za referendum na „Nie”, tłumacząc to zresztą jak najrozsądniej
centralizacją i zbiurokratyzowaniem tej instytucji, oraz zdominowaniem jej przez Niemcy,
a był to, przypominam, rok 1973! Nawet przebłyski wizjonerstwa miały ten typowy lewacki twist, „zakrętas”, niby słuszne, ale jakoś nie do końca. Twierdził na przykład:
potęga przemysłowców i bankierów pozwala na używanie przez nich w stosunku do rządów labourzystowskich najbardziej wyszukanych form wyzysku, łącznie z szantażem ekonomicznym,
choć dobrze wiemy, że banki i multinationals robią to nie tylko z „rządami labourzystowskimi”, lecz z nami wszystkimi. Albo –
Potęga mediów jest dziś jak potęga średniowiecznego Kościoła, pozwala na prezentowanie wydarzeń dnia z punktu widzenia tych, którzy mają przywileje ekonomiczne, przemysłowców i bankierów.
I znowu, gdyby skreślić ten „średniowieczny Kościół”, a „przywileje ekonomiczne” zamienić na „polityczne”, wszystko by się zgadzało.
I bardzo ważna informacja: Tony Benn wypłynął na szeroki polityczne wody za czasów labourzystowskich premierów Harolda Wilsona, a potem Jamesa Callaghana. Zarówno polityczny establishment, jak brytyjskie służby specjalne MI5 i MI6, związki zawodowe – że przypomnę szefa National Union of Mineworkers, Arthura Scargilla, który załatwił z Kremlem wielkie pieniądze dla strajku górników, i prawdopodobnie działał jako sowiecki agent - były w tym czasie przeżarte agenturą. Przecież sam premier Wilson pospiesznie zrezygnował z fotela premiera „z powodów zdrowotnych”, w okolicznościach do dziś niejasnych. I nie bez powodu publicyści konserwatywni do dziś nazywają Wielką Brytanię „placem zabaw KGB”. A więc był Tony Benn, jak szereg innych brytyjskich polityków, akademików i liderów związkowych, agentem sowieckiego wpływu? Może także dlatego, mimo że świetny medialnie i potrafił zadbać o swoją popularność, kilka razy przegrał wyścig do najwyższych stanowisk państwowych – po rezygnacji Wilsona w 1976 roku w balocie wewnątrzpartyjnym, znalazł się dopiero na czwartym miejscu, a potem przegrał z Neilem Kinnockiem o stanowisko kandydata na premiera Labour Party. Kiedy po ceremoniach pogrzebowych Tony Benna, oczywiście cywilnych, opadnie kurz, a na twarzach jego fanów – lewaków obeschną łzy, być może dowiemy się, kim był naprawdę. „Czerwonym księciem”, „pożytecznym idiotą” czy sowieckim agentem wpływu. Choć jedno nie wyklucza drugiego, ani też trzeciego.
Komentarz opublikowany na portalu SDP.PL
---------------------------------------------------------------
---------------------------------------------------------------
Sprawdź promocje wSklepiku.pl!
Nie zwlekaj!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/188137-ikona-socjalizmu-czy-sowiecki-agent-choc-tony-benn-nalezal-do-grupy-poslow-do-izby-gmin-o-najdluzszym-stazu-a-premierzy-wilson-a-potem-callaghan-mianowali-go-swoimi-ministrami-najwyzszych-funkcji-nigdy-nie-dostal
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.