Amerykański prezydent Obama powiedział..., brytyjski premier Cameron ostrzegł..., prezydent Francji Hollande też coś bąknął, lecz nie widzi powodu do wstrzymania dostawy okrętów desantowych dla Rosji, niemiecka kanclerz Merkel jest rozczarowana postawą Putina i wzywa..., polski premier Tusk apeluje..., a niekoronowany car „Wszechrusi” robi swoje. Tak najkrócej można scharakteryzować reakcję Zachodu na działania Rosji po rewolcie na kijowskim Majdanie. Bo z Rosją trzeba delikatnie, bo nieobliczalna, bo wzajemne uzależnienie, bo interesy...
Zachód woli nie wtykać palców w drzwi. Tak bardzo ceni sobie spokój, że choć wydarzenia nie tylko w tej byłej republice ZSRS był do przewidzenia, na szczycie NATO w Pradze (w 2002r.) Paryż i Berlin skutecznie pogrzebały aspiracje Ukrainy do sojuszu obronnego. Były kanclerz Gerhard Schröder usiłował nawet go rozmontować i wraz z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem klecił nową oś: Paryża-Berlina-Moskwy i Pekinu. Nic dodać, nic ująć... Ukraina zostawiona została samej sobie i dziś zachodni sojusznicy mają alibi: przecież nie jest członkiem NATO, nie należy także do UE, która konsekwentnie trzyma ją na dystans (w planowanej umowie stowarzyszeniowej nie było ani jednego słowa o możliwości przyznania jej pełnoprawnego członkostwa we wspólnocie choćby w dalekiej perspektywie), więc o co chodzi? Formalnie nie ma podstaw do bardziej zdecydowanej reakcji i pomocy dla Ukrainy, która mogłaby tylko narazić na szwank geszefty z wielką Rosją...
Ale nieustępliwość zbuntowanych Ukraińców na Majdanie spowodowała, że nie dało się dłużej paplać o poparciu większości społeczeństwa dla prorosyjskiego kursu rządu w Kijowie. Uwieszona na unijnej klamce Ukraina i bezskutecznie dobijająca się do jej drzwi osiągnęła inny, poważniejszy wymiar: dziś chodzi o coś więcej, o obronę fundamentalnych wartości zachodniego świata, poszanowania demokracji i podstawowego prawa narodów do samostanowienia. Woda z ust zachodnich polityków wyciekła. Coś teraz trzeba zrobić, tylko co?
Ukraińcy zburzyli spokój sytego i rozleniwionego Zachodu. Prezydent Władimir Putin, który określił rozpad ZSRS jako „największą katastrofę w dziejach Rosji”, podjął na Krymie działania według takiego samego, sprawdzonego scenariusza jak ten zrealizowany już w Czeczenii, (kto dziś jeszcze pamięta o tej sąsiadującej z Gruzją, „autonomicznej republice” Federacji Rosyjskiej na północy Kaukazu?), w Naddniestrzu, w Abchazji i w Osetii Południowej. Tyle, że z Ukrainą trudniej, bo ma powierzchnię i liczbę ludności wielokrotnie większą niż wszystkie te na powrót ujarzmione republiki razem wziąwszy.
Jak zwykle, punktem wyjścia w rosyjskiej interwencji była „prośba legalnie wybranego prezydenta Wiktora Janukowycza” oraz konstytucyjna gwarancja zapewnienia bezpieczeństwa Rosjanom zamieszkałym na obczyźnie. „Kryształowoczysty demokrata”, jak w swoim czasie nazywał Putina kanclerz RFN Schröder, idzie z pomocą swoim rodakom i „bratniemu narodowi”, oczywiście w imię poszanowania prawa międzynarodowego, wolności i czego tam jeszcze. Na tej samej zasadzie wychowanek KGB, który nie przestał myśleć w kategoriach stref wpływów i ma obsesję na punkcie „zachodnich imperialistów”, którzy osaczają jego Rassiję, mógłby wysłać żołnierzy np. do Estonii, gdzie Rosjanie stanowią 28 proc. społeczeństwa, na Łotwę (30 proc.), na Litwę (6 proc.), do Mołdawii (13 proc.), Kazachstanu (27 proc.), Uzbekistanu (6 proc.), Turkmenistanu (7 proc.), Kirgistanu (13 proc.) i kilku innych, byłych sowieckich latyfundiów. Na razie nie wysyła, bo ma co robić nad Morzem Czarnym.
Czy Rosjanie pomogą prezydentowi Jankowyczowi wrócić do władzy, tak jak w 1956r. utorowali czołgami Jánosowi Kádárowi drogę do zbuntowanego Budapesztu? Wątpliwe, bo – po pierwsze, czasy są inne, zmieniła się sytuacja geopolityczna i nie mogą liczyć na wsparcie „bratnich armii w imię socjalistycznego internacjonalizmu”, a po drugie, Putin ma Janukowycza za niedojdę, który nie potrafił w porę rozprawić się z opozycją. Jak to należy robić, rosyjski satrapa zademonstrował u siebie już nie raz... Możliwy jest natomiast inny scenariusz: Rosja niby pójdzie na jakieś ustępstwa, jednak z krymskiego przyczółka wojska nie wycofa, Zachód trochę pomarudzi i mu przejdzie. Gdy sytuacja ulegnie „normalizacji” i gdy Ukraińcy będą zmuszeni zacisnąć pasa z powodu niezbędnych reform, które spowodują wzrost bezrobocia i biedy, sami zwrócą się ku Moskwie. Ale wszystkie te spekulacje mogą okazać się kulą w płocie, jeśli np. Rosja sama popadnie w problemy gospodarcze. Wówczas może być jeszcze gorzej, gdyż Kreml na wewnętrzny użytek dla zachowania „narodowej jedności” może jeszcze bardziej podsycić rzekome zagrożenie dla Rosji z zewnątrz.
Tak czy siak, ani kraje nadbałtyckie - byłe republiki ZSRS, ani Polska, ani pozostałe, dawne sowieckie satelity z Europy środkowowschodniej nie mogą zdawać się na czyjąś łaskę i niełaskę, czy polegać na słownych „gwarancjach” Waszyngtonu o naszym zbiorowym bezpieczeństwie. Musimy o nie zadbać sami, bynajmniej nie poprzez zakup Leopardów z demobilu Bundeswehry, czy na pływających darowiznach wycofanych z użytku amerykańskiej marynarki wojennej...
O determinacji Amis w cudzej sprawie mogliśmy się już przekonać właśnie na przykładzie Gruzji, spektakularnej porażki waszyngtońskiej administracji w Syrii, jak również w początkowej fazie „kryzysu” na Ukrainie; prezydent Obama długo milczał w sprawie wydarzeń na Majdanie, a amerykańskie media koncentrowały się na ulicznych bijatykach w Caracas i buncie przeciw szefowi rządu, prezydentowi Wenezueli Nicolásowi Madurze Morosowi. Jeszcze pod koniec lutego Ukraina pojawiała się w gazetach na dalszych stronach, w zdawkowych informacjach.
To polityka zagraniczna pozbawiona wszelkiej odpowiedzialności, przy której nikt już nie wierzy w siłę Ameryki
- huknął republikański kontrkandydat Obamy na prezydenta w wyborach z 2008r., senator John McCain.
Na Biały Dom posypały się gromy nawet z szeregów demokratów i sprzyjających im mediów. Przez prasę za oceanem przewinęły się takie epitety pod adresem Obamy jak „słabeusz”, „polityk bez pojęcia”, czy „uspokajacz dyktatora”... Dziś prezydent USA „surowieje”. Jednak sytuacja na Ukrainie i spowolniona, niezdecydowana, opieszała, niejednomyślna reakcja zachodnich polityków, w tym na forum UE, powinna być dla nas pouczającą lekcją.
Dla powrotu do zapoczątkowanej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego koncepcji polityki jagiellońskiej nie ma alternatywy, powinna stać się ona ponadpartyjną wykładnią kolejnych rządów, bez względu na ich proweniencje. Pozostaje tylko pytanie, czy takie porozumienie jest dziś możliwe?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/187127-ukrainska-lekcja-dla-powrotu-do-zapoczatkowanej-przez-prezydenta-lecha-kaczynskiego-koncepcji-polityki-jagiellonskiej-nie-ma-alternatywy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.