Z opóźnieniem przeczytałem list napisany przez grupę naukowców w obronie gender jako szacownej nauki uniwersyteckiej. W liście tym także zawarto oburzenie na nieprzystojną i nieuprawnioną kampanię anty-genderową, jaka w naszym kraju się toczy.
Większość sygnatariuszy to osoby, które cenić nie sposób, ale jest też kilku takich, o których miałem dobrą opinię. Widok ich nazwisk na liście wprawił mnie w przygnębienie, bo jeszcze raz potwierdziło się to, co niby już dobrze znamy z przeszłości, ale co do czego niektórzy naiwniacy - jak piszący te słowa - czasami się łudzą. Dobrze mianowicie znamy przyrodzoną akademikom skłonność do popierania najgłupszych i najszkodliwszych ideologii, wbrew elementarnemu świadectwu rzeczywistości. Zdrada klerków, o której kiedyś pisano, to stała i najwidoczniej nieuleczalna choroba intelektualistów.
Gdyby zrobić eksperyment z czasem i cofnąwszy się w Polsce do roku 1945 wprowadzić na miejsce tamtych akademików akademików dzisiejszych, to mielibyśmy podobny komunistyczny hunwejbinizm, a dzisiejsi sygnatariusze listu w obronie gender oraz sami genderowcy zasililiby egzekutywy partyjne wszystkich szczebli i robili te wszystkie obrzydliwości, które robili kiedyś ich starsi koledzy.
Bronić genderyzmu jako nauki można bronić tylko mając taki stan umysłu, jaki mieli ci, którzy bronili naukowego socjalizmu, albo naukowości materializmu dialektycznego, albo łysenkizmu. Kiedy otwierano pierwsze gendery na Uniwersytecie Warszawskim, przy wielkim poparciu GW i innych kagańców oświaty, ukazał się wywiad dwóch pań profesorek czy doktorek, które te studia zainicjowały. Nazwisk nie pomnę, ale z pewnością obie białogłowy podpisały niedawny list wspomniany powyżej.
Przypominam ten fakt, bo od tamtych czasów niewiele się zmieniło i zmienić nie mogło. Panie genderystki uzasadniając potrzebę nowej nauki uniwersyteckiej posługiwały się dwoma typami zdań ze swojej dziedziny. Pierwsze z nich to postulaty. Na przykład: „trzeba nie zniechęcać dziewcząt do matematyki”, „trzeba rozbijać kategorię tożsamości płci ustaloną dualistycznie”, „trzeba przestać być cieleśnie schowanym” (cokolwiek by to znaczyło). Drugi typ zdań genderystek to sądy o sądach, albo sądy o ludziach wypowiadających sądy. Na przykład, biolodzy twierdzą, że „jajeczko czeka na zapłodnienie przez plemnik”; następnie przychodzi genderystka-feministka i mówi, że w tym zdaniu istnieje seksistowski podtekst w czasowniku „czeka”, który implikuje stereotyp, że to co kobiece jest bierne, a to co męskie – aktywne. Inny przykład: ichtiolodzy twierdzą, że w pewnym gatunku ryb samica zmienia się w samca i zapładnia samice. Przychodzi genderystka-feministka i mówi, że takie odkrycie nie byłoby możliwe, gdyby nie feminizm i genderyzm.
Powtórzę to, co pisałem kiedyś w komentarzu. Powyższe typy zdań i powyższe przykłady praktycznie wyczerpują pokaz naukowej mocy genderyzmu, tak jak zaprezentowały go obie panie. Nawet przy najlepszej wierze trudno uznać zajmowanie się podobnymi sprawami za działalność naukową. W przypadku pierwszego typu zdań rzecz jest oczywista: zachęcanie dziewcząt do matematyki lub nie zachęcanie ich, rozbijanie tożsamości oraz apele o zaprzestanie cielesnego schowania nie mieszczą się w żadnym, nawet najbardziej tolerancyjnym sensie słowa „nauka”, i nie widzę powodu, dla którego rzeczy te miałyby znaleźć się na uniwersytecie. W przypadku drugiego typu zdań, rzecz jest nieco lepsza, choć przyznam się, napiętnowanie czasownika „czekać” w opisie związku między jajeczkiem a plemnikiem, nie wydaje mi się osiągnięciem szczególnie doniosłym dla ludzkiej wiedzy i wolałbym, by za podobne wynurzenia nie dawano akademickich honorów. Jeśli zaś ktoś w Polsce na tej podstawie przyznaje dyplomy, stopnie lub tytuły naukowe, to należy raczej podnosić alarm z powodu degradacji uniwersytetów, niż cieszyć się, że „zbliżamy się do zachodnich standardów”.
Obśmiałem kiedyś ten wywiad warszawskich profesorek-uczonek, ale ani mój głos, ani głos nikogo innego nie miał żadnego wpływu. Gendery powstały jak grzyby po deszczu na wszystkich uniwersytetach. Powstały na moim uniwersytecie i nawet na moim wydziale; gdy przyszło do głosowania, było zaledwie dwa głosy sprzeciwu.
A przecież nie da się sformułować argumentu, że tego typu rozważania jak powyższe mają cokolwiek wspólnego z nauką. Nie da się uzasadnić, że teza o homoseksualizmie Zośki i Rudego ma jakąkolwiek wartość poznawczą, natomiast wystarczy elementarny poziom inteligencji, by stwierdzić, że to kompletny idiotyzm. Co więcej, wydaje się racjonalne domaganie się, by osoba, która takie rzeczy wypisuje miała skasowany tytuł naukowy. Można również podsunąć Ministrowi Szkolnictwa Wyższego pomysł, który kiedyś stamtąd wyszedł, a mianowicie, by resort zainteresował się sprawą i wysłał komisję specjalną dla zbadania procedur nadawania stopni naukowych na uczelniach, gdzie dochodzi do takich awansów.
A co powiedzieć o genderowej książce o seksie w Powstaniu Warszawskim? Niedawno pisano o niej rzetelnie w magazynie Plus-Minus. Przypomnę, że materiałem badawczym są wypowiedzi żyjących uczestniczek powstania. Rzecz w tym, że owe uczestniczki zaprzeczają, by seks był istotnym problemem w ogniu walki. Ale zaprzeczenia te autorka uznaje oczywiście za uwarunkowane wypieranie przez nie ze świadomości problemu seksualności. Wygląda na to, że wprawdzie walczące w Powstaniu dziewczyny nie lękały się „szaf” i „tygrysów”, ognia artyleryjskiego, krwi i śmierci, ale i tak były - z winy zniewalającego je patriarchatu - „cieleśnie wycofane”. A wszystko dlatego, że nie przeszły wcześniej przez seminarium genderowe.
Przykładów podobnych niedorzeczności są dziesiątki (o niektórych z nich pisał niniejszy portal), a wszystko to się dzieje przy bierności środowiska akademickiego. Książki i artykuły genderowe mają nierzadko recenzentów, a recenzenci, którzy pewnie sami piszą podobne kawałki, recenzują pozytywnie i interes się kręci. A gdy podnoszą się słowa krytyki, to wówczas uniwersytecka warszawka i uniwersytecki krakówek piszą pełne oburzenia listy.
Genderyzm nie jest więc nauką i być nie może. A nie jest nią, bo po pierwsze, zajmuje się walką a nie badaniem. Walczy więc o to, by kobiety zachowywały się w ten sposób, a nie inni, by homoseksualiści i inni mieli przywileje, i tak dalej. Pomijając, czy ta walka służy dobrej sprawie, czy złej, jest to walka i formułowanie postulatów wobec społeczeństwa i państwa. A walka i formułowanie postulatów to nie jest nauka.
Po drugie, genderyzm nie jest nauką, bo wyniki jego są już znane, zanim się badania zaczęły. Już przecież zanim genderowiec rozpocznie swoją pracą badawczą wie, co się musi okazać na końcu. A na końcu musi się okazać, że jest równość, a wszelkie nierówności to dyskryminacja narzucona przez czynnik męski. Nawet jajeczko - jak się dowiadujemy – nie może czekać na plemnika, bo ustawia się w ten sposób w pozycji podrzędnej wobec plemnika. Genderowiec znajduje się badawczo w sytuacji identycznej z marksistą-leninistą. Cokolwiek robi i pisze służy uzasadnieniu tego, o czym wiadomo, że i tak musi znaleźć uzasadnienie.
Profesor Wolniewicz napisał, że wprowadzenie studiów genderowych jest hańbą dla uniwersytetów. Zgadzam się. Tak, to jest hańba. A jeszcze większą hańbą jest to, że uniwersytety i akademicy brną w obronę tego, czego bronić się nie da. Niestety, nie jest to ani pierwsza, ani - jak się obawiam - ostatnia hańba, jaką ściągają na siebie środowiska akademickie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/186135-profesor-wolniewicz-napisal-ze-wprowadzenie-studiow-genderowych-jest-hanba-dla-uniwersytetow-zgadzam-sie-tak-to-jest-hanba