Dom wariatów. Rzecz jasna, za naszą polityczną nieudolność i wyprzedaż gospodarki winni są …potomkowie nazi-matek i nazi-ojców

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP / EPA
fot. PAP / EPA

„Gospodarka, głupcze!”, te słowa, niesłusznie przypisywane prezydentowi Billowi Clintonowi zrobiły parę lat temu w naszym kraju zawrotną karierę. Gwoli ścisłości, ich autorem jest James Carville, komentator polityczny i doradca prezydenta w kampanii z 1992r., który za wydatną pomoc w zwycięstwie Clintona nad George`m Bushem uhonorowany został mianem managera roku. Słynne zdanie Carville`a przypominam nie bez powodu, a przyczynkiem jest interesujący tekst Marcina Fijołka pt. „Dokąd maszeruje Nazi Lego ze swastyką na ramieniu? Czy Polska jest skazana na bycie otuliną niemieckiego parku narodowego? O najnowszej Teologii Politycznej”.

Kwestia, która zdawała się odejść w niepamięć, powraca z wielką siłą. Niemcy - za duże na Europę, za małe na świat - znowu stają się problemem Starego Kontynentu

- można przeczytać we wstępniaku do ostatniego wydania „TP” pt. „Niech żyją fajne Niemcy!”. W generalnym skrócie chodzi o to, jak to się dzieje, że Niemcy rosną w siłę i żyją dostatniej, że coraz więcej krajów uzależnionych jest od „niemieckiej kroplówki”, że podporządkowują sobie Europę, wreszcie, że - jak stwierdził Ludwik Dorn - „zaczęły prowadzić w stosunku do UE, zarówno do Południa, jak i do Europy Środkowo-Wschodniej, politykę bazującą na swoim interesie”. I tak już od zarania dziejów, od bitwy w Lesie Teutoburskim (9 rok po Chrystusie), pielęgnują mit „o >>wybraniu<< niemieckiego narodu (to z eseju w „TP” Heleny Jędrzejczak).

Zainteresowanych odsyłam do oryginału i omówienia „marszu nazi-lego ze swastyką na ramieniu”. Jedno i drugie przeczytać warto, zachęcam, bo autorzy wypowiadają w nich sporo mądrych zdań. Mam z tym jednak osobisty problem, tzn. ze stosunkiem nas, Polaków, do Niemców i do naszego trudnego sąsiedztwa. Nawiasem mówiąc, z którymi z naszych sąsiadów nie mieliśmy „trudnego sąsiedztwa”? Nie chcę przez to relatywizować niemieckich zbrodni, zarówno po napaści przez III Rzeszę na nasz kraj w 1939r., jak i planowego wynaradawiania w czasach potęgi Prus. Dość wspomnieć list premiera, później pierwszego „żelaznego kanclerza” zjednoczonych Niemiec Otto von Bismarcka do siostry (z 1861r.):

Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeżeli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić.

Polskie uprzedzenia i rezerwa wobec Niemców, podobnie jak do Rosjan, nie są bezpodstawne, mają głębokie i mocne korzenie. Nasz stosunek do współczesnych Niemiec można sprowadzić do jednego określenia: „Hassliebe” - nienawiści i fascynacji zarazem (Hass: nienawiść, Liebe: miłość), z jednej strony podziwu dla ich dokonań w różnych dziedzinach, zorganizowania, konsekwencji i dokładności, z drugiej - pogardy i strachu przed odrodzeniem się niemieckiego „das-ich-bin`izmu” (das ich bin: to jestem ja). Z jednej strony w naszych mediach pojawiają się slogany, jak np. „niemiecka jakość, to niemiecka jakość”, z drugiej sążniste, przepojone nadwrażliwością komentarze, w których brak tylko ostatecznego wniosku, że tuż za Odrą wyrasta nam IV Rzesza. W naszej percepcji rysuje się wyraźny podział na tych, dla których „dobry Niemiec to martwy Niemiec”, oraz tych, którzy „wchodzą Niemcom bez mydła…”.

Sam tego doświadczyłem niejednokrotnie, po komentarzach pisanych podczas ćwierćwiecza mojej akredytacji parlamentarno-rządowej w RFN. Jeśli odnotowałem coś pozytywnego, sypały się na mnie gromy o rzekomym zniemczeniu się lub germanofilstwie, gdy napiętnowałem różnorakie zjawiska, szufladkowano mnie jako nieżyczliwego germanofoba. Tak zresztą jest do dziś. Gdy swego czasu zostałem zaproszony do wygłoszenia wykładu z cyklu „Quo vadis, Europo?”, w ramach Polsko-Niemieckiej Akademii Dziennikarskiej, współpracownica lewicowej, niszowej gazety „die tageszeitung” (tego od przedstawienia prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego jako kartofla) Gabriele Lesser, odwołała - jak przekazali mi organizatorzy - swój udział w dyskusji z powodu mojej obecności. A mielibyśmy o czym rozmawiać, jak choćby o „lesie rąk wzniesionych w hitlerowskim pozdrowieniu” w jej tendencyjnych korespondencjach z Warszawy…

W tym kontekście stwierdzenie, że cenię i lubię Niemców, może w żyłach co poniektórych ściąć krew. Nie znaczy to bynajmniej, że jestem wobec Niemiec bezkrytyczny, co znów dopieka ludziom o horyzontach myślowych pani Lesser. Liczne rozmowy, które przeprowadzałem z poszczególnymi ministrami, kanclerzami, czy prezydentami RFN nie były hamiltonowskim zagłaskiwaniem kota; dostrzegł to dawny ambasador Niemiec w Warszawie, który zaprosił nas z wówczas redaktorem naczelnym „Wprost” Markiem Królem do swej siedziby, tytułem wyróżnienia, jako - cytuję - tygodnika „najlepiej zorientowanego i najbardziej kompetentnego w sprawach Niemiec”, lecz nie omieszkał przy tej okazji nadmienić eufemistycznie, że „nie publikujemy nieprawdy”, jednak „na granicy bólu”…

Możemy się zżymać na niektóre zjawiska w Niemczech, może nas trafiać szlag za ich skądinąd przemyślaną, propagandową ekwilibrystykę z cyklu „Nasze matki, nasi ojcowie”, ale jednego nie możemy im odmówić: dbałości o własne interesy. Znienawidzeni przez cały cywilizowany świat za szaleństwo nazizmu i rzuceni na kolana po drugiej wojnie potrafili (nawet, jeśli z pomocą tzw. Planu Marshalla) odrodzić się jak Feniks z popiołów, głównie dzięki własnej determinacji. Nie wszystkie interesy Niemiec muszą być i nie wszystkie są zbieżne z naszymi,  ale to nie Niemcy ponoszą winę za naszą politykę nasze gospodarzenie się we własnym kraju, za wyprzedaż gospodarki, za umożliwienie tzw. wrogich przejęć, za jej pacyfikację przez obce koncerny. W obronie niemieckich firm przed zakusami tych bogatszych z zagranicy stawali wszyscy szefowie rządów RFN, niezależnie od ich politycznej proweniencji, kanclerz Gerhard Schröder brał się niemal za łby ze swymi francuskimi, brytyjskimi czy amerykańskimi odpowiednikami, ani dla socjaldemokratów, ani dla chadeków było i jest nie do pomyślenia oddanie niemieckich banków w obce ręce… Bo powoduje nimi nadrzędny, ponadpartyjny konsensus: interes narodowy właśnie. Czy to jest ich wadą, czy raczej naszą słabością…?

Jak to ubierają w słowa na wypucowanych parkietach polityki międzynarodowej, to już inna sprawa:

Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że niemiecki polityk poleci samodzielnie na Księżyc, niż że wypowie jakieś porywające zdanie

- skwitował nie tak dawno brytyjski historyk, absolwent Uniwersytetu Oksfordzkiego i Wolnego Uniwersytetu w Berlinie, znawca dziejów Niemiec i Europy Timothy Garton Ash; ich otwarte mówienie o interesie Niemiec mogłoby skojarzyć się z retoryką Adolfa Hitlera, czego niemieccy politycy unikają jak diabeł święconej wody. W naszych dyskusjach więcej jest właśnie tej święconej wody, niż pragmatyki, więcej historycznej retrospektywy niż przemyślanej strategii, więcej kruszenia kopii o sprawy z przeszłości, które w świecie nie interesują już psa z kulawą nogą, choćbyśmy nie wiem jak nad tym boleli, aniżeli krótko- i długofalowej polityki dla naszego zbiorowego dobra. Śp. prezydent Lech Kaczyński i były premier Jarosław Kaczyński ośmielili się mówić otwarcie o polskich interesach, za co spotkał ich polityczny lincz we własnym domu...

W kwestii formalnej. Priorytety Carville`a wypisane na kartce i zawieszone na ścianie w sztabie wyborczym Clintona były trzy, w luźnym tłumaczeniu brzmiały one następująco:
1. Zmiany zamiast kontynuacji (Change vs. more of the same)
2. Gospodarka, głupcze (The economy, stupid)
3 Nie zapomnij o opiece zdrowotnej (Don't forget health care)

U nas, zmian nie ma, jest kontynuacja, nasza gospodarka już praktycznie do nas nie należy i, oprócz lasów, niewiele zostało do sprzedania, a co do opieki zdrowotnej, zmilczę… Rzecz jasna, wszystkiemu winni są potomkowie tych paskudnych nazi-matek i nazi-ojców. A może warto poświęcić więcej miejsca na analizy naszych własnych cech, naszego „das-ich-bin`izmu”, naszej politycznej nieudolności? Że, za podsumowanie posłużę się sarkastyczną reakcją „Żorża” Ponimirskiego z pouczającego zakończenia książki Dołęgi-Mostowicza pt. „Kariera Nikodema Dyzmy”, gdy na tytułowego bohatera spadła misja tworzenia rządowego gabinetu:

„Ależ kraj stacza się ku przepaści!
- Nam się tak zdaje - uśmiechnął się wojewoda - nam się tak zdaje. Ale w gruncie rzeczy nie jest tak źle. (…)
- Milczeć - wrzasnął Ponimirski i jego blada twarzyczka chorowitego dziecka zrobiła się czerwona z wściekłości. - Milczeć! Sapristi! Z was się śmieję! Z was! Elita! Cha, cha, cha... Otóż oświadczam wam, że wasz mąż stanu, wasz Cincinnatus, wasz wielki człowiek, wasz Nikodem Dyzma to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz i jednocześnie kompletny kretyn! Idiota, nie mający zielonego pojęcia nie tylko o ekonomii, lecz o ortografii. To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania! Przyjrzyjcie się jego mużyckiej gębie i jego prostackim manierom! Skończony tuman, kompletne zero! Daję słowo honoru, że nie tylko w żadnym Oksfordzie nie był, lecz żadnego języka nie zna! Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka. Sapristi! Czy wy tego nie widzicie? Źle powiedziałem, że on was za nos wodzi! To wy sami wwindowaliście to bydlę na piedestał! Wy! Ludzie pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów. Z was się śmieję, głuptasy! Z was! Motłoch!... (…)
- To wariat - wyjaśnił wojewoda.
- Biedny chłopak - westchnęła panna Czarska.
- Aha - uśmiechnął się doktor Litwinek - no, oczywiście, wariat…

Autor

Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych