Czy Jarosław Kaczyński wystartuje na prezydenta? Nie chce, ale musi. Wolałby być premierem, ale kalendarz skazuje go na starcie prezydenckie

Fot. pis.org.pl
Fot. pis.org.pl

Kilkuminutową sensację w mediach społecznościowych wzbudziło wybite przez tygodnik "Do Rzeczy" następujące sformułowanie Jarosława Kaczyńskiego:

Nie mam ambicji prezydenckich. Chcę być premierem.

Obliczony na wzbudzenie zainteresowania tytuł niektóre portale spuentowały jako "koniec spekulacji". Jednak w rzeczywistości jest odwrotnie: to ciąg dalszy spekulacji. Bo od dawna jest jasne, że Jarosław Kaczyński wolałby być premierem i że nie ma ambicji prezydenckich. Kłopot w tym, że im bliżej do wyborów tym jaśniej widać, że choć nie chce, to będzie musiał wystartować na prezydenta.

Zresztą, zbyt szanuję prezesa Prawa i Sprawiedliwości by posądzać go o niejasne wyrażanie się. Gdyby chciał przerwać spekulacje ostatecznie, gdyby naprawdę zamykał prezydencką furtkę, powiedziałby jasno: "nie będę startował na prezydenta". Nie zrobił tego, użył uniku o braku ambicji, który - mam wrażenie - koledzy dziennikarze zbyt pochopnie uznali za wielkiego newsa. O co nie mam oczywiście pretensji bo jak wiemy, na bezrybiu i rak - ryba.

Analiza autorstwa Piotra Zaremby, którą zamieściliśmy niedawno w tygodniku "w Sieci" pozostaje więc aktualna. Dziś niemal wszystko wskazuje, że to Jarosław Kaczyński rzuci wyzwanie Bronisławowi Komorowskiemu. I będzie rewanż prezydencki. Temat zgłębiliśmy bardzo dokładnie i zdawaliśmy sobie sprawę, że pytanie o prezydenturę jest dla lidera PiS niewygodne. Jednak zadaniem dziennikarzy jest opisywanie rzeczywistości, a nie łatwowierne wybijanie uników polityków.

Poniżej tekst Piotra Zaremby z "w Sieci":

***

 

Nie chce i chyba musi

Dla szeregowych działaczy to oczywista oczywistość – mówi polityk PiS o prezydenckim starcie Jarosława Kaczyńskiego. Skazuje go na to i wyborczy kalendarz i natura własnej partii.

I Jarosław Kaczyński i sam Piotr Gliński zamknęli kilka tygodni temu temat startu profesora w wyborach prezydenckich. W teorii zrobili to pod presją mainstreamowych mediów, które wyśmiewały kandydata na „technicznego premiera”, że jest zgłaszany do wszelkich funkcji.

Czy to tylko przerwa „techniczna” czy coś więcej? Pytam o to czołowych polityków PiS. – Profesor Gliński kandydatem do prezydentury raczej nie będzie, chyba i on się nie pali, i Jarosław w to nie wierzy. Jeśli wróci, to najwyżej w walce o warszawski ratusz – mówi jeden z nich.

Oczywista oczywistość

To zdanie podzielają inni współpracownicy Jarosława Kaczyńskiego (poza jednym, który utrzymuje, że temat startu Glińskiego nie jest zamknięty). Prawie wszyscy sądzą, że skończy się startem prezesa. Ale zdania, czy to dobrze czy źle są podzielone. – Wystartuje tuz przed wyborami prezydenckimi i pewnie przegra z Bronisławem Komorowskim. To nie wyglądałoby dobrze – mów jeden z nich.

Wszyscy też przyznają, że sam Kaczyński rozmowę o prezydenturze odsuwa od siebie jak może. – Rozmawiałem z nim kilka miesięcy temu i zastanawiał się, jak tego uniknąć – opowiada jedna z potencjalnych twarzy jakiejkolwiek PiS-owskiej kampanii.

Przed partią układanie list w wyborach europejskich, ogłoszenie w lutym kompleksowego programu, słowem są inne wyzwania.  Z drugiej strony znane są też osobiste rozterki lidera. Nigdy się do tej jednej kampanii nie palił. Wolał występować jako kandydat na premiera. Na dokładkę musiałby się zetrzeć z Bronisławem Komorowskim, który cieszy się dziś rekordową popularnością, któremu udało się zgubić partyjny ogon i który pokonał Kaczyńskiego w roku 2010 – powiedzmy wprost, w korzystnych dla prezesa PiS warunkach, bo stało za nim wtedy społeczne współczucie.

Równocześnie Kaczyński wiele razy powtarzał współpracownikom, że nie warto brać władzy bez dysponowania prezydenturą, która dzięki prawu weta może sparaliżować najbardziej ambitny rząd. I co prawda dziś może się wydawać, że szanse jego samego na tę prezydenturę są małe. Ale pojawia się od razu pytanie, czy PiS jest w stanie wystawić kogoś, kto będzie miał co najmniej takie.

Ważny polityk PiS tłumaczy: Kandydować będzie Jarek, bo to naturalne rozwiązanie. W komitecie politycznym będziemy się jeszcze zastanawiać, ale dla szeregowych posłów czy lokalnych działaczy to oczywista oczywistość.

A co jeżeli?

Pod nazwiskiem zgadza się rozmawiać tylko Artur Balazs, dawny prezes SKL. Nie jest związany z PiS, choć w roku 2011 startował z poparciem tej partii do Senatu, zresztą bez powodzenia. Zajmuje się dziś fundacją wspierania wsi, partiom przygląda się z dyskretnej odległości, ale zna dobrze Kaczyńskiego i lubi traktować politykę jako strategiczną grę.

Przypomina on o scenariuszu, który może skłonić Kaczyńskiego do startu. - Jeśli PO przegra wybory do europarlamentu, w otoczeniu Donalda Tuska może wygrać myśl o wcześniejszych wyborach parlamentarnych. I te wybory również mogą dać pierwsze miejsce PiS, ale bez wystarczającej liczby mandatów aby wziąć władzę. Wtedy wybory prezydenckie byłyby ostatnią w kolejności dogrywką i Kaczyński wręcz musiałby startować – snuje pieść przyszłości Balazs.

Naturalnie to tylko hipotezy. Nie ma stuprocentowej przeszłości, że PO przegra wybory europejskie, a tym bardziej, że przyśpieszy wybory parlamentarne. Przemawiałaby za tym obawa przed jeszcze większymi stratami partii rządzącej, jeśli odbędą się w normalnym terminie. Ale istnieje zawsze coś takiego jak opór materii – i posłowie i ministrowie nie chcą się wystawiać na ryzyko.

Przyjmijmy więc, że wszystko odbędzie się według normalnego kalendarza – w tym roku wybory europejskie i samorządowe, a w 2015 wiosną prezydenckie, a zaraz potem, jesienią, parlamentarne. – To i tak w polskich warunkach start Jarosława Kaczyńskiego do prezydentury jest najbardziej naturalny i powinien się już dziś do niego szykować. Byłoby to trudne starcie, ale wcale nie byłby bez szans – przekonuje Balazs.

Magiczne słówko „naturalny” pojawia się po raz drugi. I rzeczywiście, kiedy przed dwoma laty Kaczyński powiedział w wywiadzie dla „Faktu”, że nie chce startować, członkowie komitetu politycznego podnieśli taki lament, że w kolejnych wypowiedziach nie był już tego taki pewien.

Wokół niego pojawiają się czasem pomysły aby tego dylematu uniknąć.  Na przykład wystawienia Marty Kaczyńskiej. Ale ona sama nie bardzo chce się zgodzić nawet na start w wyborach do europarlamentu – choć Adam Hofman zdążył to już zasugerować. Boi się medialnej wiwisekcji swego życia rodzinnego i wystawienia swoich dzieci na trudy kampanii. A jako przyszła pani prezydent byłaby z pewnością wyśmiewana, że jest za mało doświadczona.  To jest raczej urząd na zwieńczenie takiej czy innej kariery.

O niechęci Kaczyńskiego do kandydowania, wręcz zamiarze odpuszczenia tych wyborów, mogłaby świadczyć i inna plotka: że gotów był poprzeć Gowina jako ponadpartyjnego kandydata na prezydenta, pod warunkiem jego rezygnacji z oddzielnego ugrupowania. Tej informacji politycy PiS jednak nie potwierdzają. Tak czy inaczej, jest już nieaktualna.

Prawybory na prawicy

Rozważmy jeszcze raz na zimno plusy i minusy każdego rozwiązania. Niewątpliwie porażka lidera głównej partii opozycyjnej w wyborach prezydenckich tuż przed wyborami parlamentarnymi nie byłaby atutem w kolejnej kampanii. To argument tych, którzy boją się trwonienia autorytetu prezesa partii.

A Komorowskiemu udało się stworzyć wokół siebie ochronny kokon, oderwać od własnej partii, nawet jeśli to oderwanie pozorne, bo przez trzy i pół roku nie zrobił tak naprawdę niczego wbrew niej.

Tylko, że to jest argument obosieczny, Jeśli sondaże pokazują, że Komorowski mocno wchodzi na elektorat PiS-owski, to może tylko Kaczyński jest w stanie ten elektorat zintegrować także w wyborach prezydenckich. Choć oczywiście odpowiednio dobrany kandydat „ponadpartyjny” mógłby z kolei dokonać zajazdu na pole przeciwnika.

Naturalnie wszyscy mają też świadomość, że wybory prezydenckie to rozgrywka wielkich obozów ideowych, ale również rozgrywka w ich obrębie. W szranki stanie Zbigniew Ziobro, wciąż mocno kojarzony z PiS i osobiście bardziej rozpoznawalny niż jego Solidarna Polska. Na 90 procent wystartuje także Jarosław Gowin. Gdyby któryś z nich choćby zrównał się z oficjalnym kandydatem partii Kaczyńskiego, miałby potem kapitalny argument w rozgrywce o parlament. Nawet jeśli ostatecznym zwycięzcą okazałby się Komorowski.

Tu nie wszystko jeszcze wiadomo. Solidarna Polska może wcześniej ponieść sromotną porażkę w wyborach europejskich nie przekraczając pięcioprocentowego progu. To mocno osłabiłoby Ziobrę. Także los Polski Razem, inicjatywy Gowina, jest niepewny choć notowania wyglądają bardziej obiecująco.  I o jej szansach przesądzi ten rok. Tak czy inaczej perspektywa obrony monopolu na prawicy wręcz popycha Kaczyńskiego do niechcianego startu.

Zresztą należy postawić pytanie, czy w warunkach dosłownie przelewania się jednej kampanii w drugą, partie nie będą trochę skazane na swoje najbardziej wyraziste symbole personalne. I czy Jarosław Kaczyński z wynikiem powiedzmy 40-procentowym w wyborach prezydenckich nie miałby wszelkich szans na późniejszą wygraną swojej partii w wyborach parlamentarnych.

Komorowski będzie przecież zmuszony do jeszcze większego dystansowania się od Platformy. Jego ewentualny sukces wcale nie musi oznaczać szansy dla partii Tuska, zdemobilizowanej, pogrążonej w kłopotach, nękanej aferami. Ba, możliwe, że Polacy wręcz odruchowo podzielą swoje głosy zmęczeni politycznym monopolem jednego środowiska. Tak być nie musi, ale tak być może.

Ktoś jest pod ręką?

Wreszcie wracając do magicznego słowa „naturalny”, trzeba powiedzieć otwarcie:  jeśli prezes głównej partii opozycyjnej chce uniknąć kandydowania, musi postawić na kogoś, kogo już dziś będzie usilnie promować. Tu nie ma miejsca na jakąkolwiek zwłokę.

Donald Tusk wahał się do ostatniej chwili, to prawda, ale miał pod ręką kilku polityków wagi ogólnopaństwowej: marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego czy szefa MSZ Radosława Sikorskiego. A PiS ludzi podobnego ciężaru gatunkowego po drodze pogubił. Wokół Kaczyńskiego widać kilka postaci inteligentnych, zręcznych, ale bez  „patyny”. Są oni kojarzeni jako partyjni funkcjonariusze, jednak pozbawieni choćby pozornej autonomii.

Pomysł z profesorem Piotrem Glińskim był najlepszym z możliwych. To człowiek o prezencji i temperamencie ponadpartyjnego prezydenta, nawet jeśli sama logika politycznego konfliktu zmusza go aby też coraz mocniej utożsamiał się z partią, która na niego postawiła. Atakowany i rozgrywany przez media, coraz częściej przemawia typowo pisowskim językiem.

Ale po, to prawda szybko wygaszonych, nieporozumieniach wokół kampanii warszawskiej, można odnieść wrażenie, że PiS stracił trochę serce do tego ciągle embrionalnego pomysłu. Co ma tu większe znaczenie? Obawy PiS-owskiego aparatu przed wykreowaniem sobie groźnego przychodzącego z zewnątrz konkurenta? W takiej sytuacji wszelkie aparaty najeżają się wręcz odruchowo. Czy też obawy samego Kaczyńskiego, że stworzy polityka, którego nie w pełni będzie kontrolował?

Zapewne i jedno i drugie. Kaczyński ma długie doświadczenie z ludźmi, na których stawiał zgłaszając do najwyższych urzędów, i którzy szybko obracali się przeciw niemu, albo przynajmniej urywali z uwięzi. To przykład Jana Olszewskiego czy Adama Strzembosza. Naturalnie wtedy był dużo słabszy. Dziś jest liderem potężnej partii, nad którą sprawuje jednoosobową kontrolę. Przy użyciu jej zasobów mógłby sobie pozwolić na próbę stworzenia oddzielnego, nie tak bezpośrednio kontrolowanego ośrodka politycznego.

Ale najwyraźniej na przeszkodzie staje psychologia. Z wiekiem Kaczyński coraz gorzej znosi wokół siebie przejawy samodzielności, i coraz bardziej jest przekonany, że okopana twierdza z jednym dowódcą to samoistna wartość.

Od razu zresztą pojawia się przykład ostatniego wykreowanego polityka, Kazimierza Marcinkiewicza, który dzięki PiS wyrobił sobie popularność, a potem w toksycznej atmosferze rozstał się z Kaczyńskim. Można się dziś zastanawiać, co tu było pierwsze: skłonności Marcinkiewicza do własnej gry, czy nieufność prezesa PiS, który dopatrywał się nielojalności już w samych zalotach kokieteryjnego premiera do mediów. Ale sam finał sprzyja unieważnieniu tego eksperymentu. Marcinkiewicz rzeczywiście okazał się niepoważny. Jak tu próbować ponownie?

Profesor Gliński (lub ktoś w jego typie, kogo trzeba by jednak szukać na gwałt) w ślady Marcinkiewicza by z pewnością nie poszedł. Ale wisi nad nim fatalizm eksperymentu, który nie udał się, zanim na dobre się zaczął. Może zresztą sam profesor, chyba nie obdarzony temperamentem szczególnego fightera, nie jest pewien, czy chce próbować. Na jego miejscu też bym się obawiał, bo historia lubi się powtarzać.

A dochodzą też niewygody z tytułu startu z ramienia partii, którą media i autorytety ochrzciły antysystemową. Piotr Gliński już zdążył poczuć na swojej, chyba dość cienkiej skórze, bolesne kuksańce świata zewnętrznego i każdy musi być na nie nastawiony. A to znowu powoduje powrót do osoby samego Kaczyńskiego. On i zaprawiony w bojach, i do gruntu prześwietlony. Czyżby więc fatalizm dziejów? Wszyscy czują, że cokolwiek się nie powie i zrobi, skończy się jego walką również o prezydenturę.

Śladami Harry’ego Trumana

Czasu jest pozornie dużo, ale chyba i tak za mało  na jakiś wyrafinowany eksperyment, o którym nie wiemy. Start samego Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich wydaje się oczywistością, choć najeżoną rozlicznymi pułapkami, wręcz fatalistyczną. Świadczy to o słabościach partii, która skądinąd, jak zauważają to nawet co mądrzejsi przeciwnicy zaczęła nad sobą, zbyt późno ale jednak, pracować. Wokół prezesa pojawiły się miłe i kompetentne twarze, on sam szuka nowych tematów, za to unika zwady.

A przecież historia zna przypadki, kiedy taki fatalizm bywał pokonywany. W roku 1948 Harry Truman, prezydent USA bijący rekordy niepopularności i wręcz skazywany na klęskę, bijący się nie tylko z republikaninem, ale i dwoma kandydatami wykreowanymi z szeregów jego własnej Partii Demokratycznej, zdołał wygrać. Dzięki własnej determinacji, uporowi i pracowitości.

Triumfując, pokazywał reporterom wydrukowaną już pierwszą stronę gazety Chicago Tribune. Informowała, kogo przyszły republikański prezydent powoła w skład swojego gabinetu.  To jedna z lekcji nieprzewidywalności demokracji. My nie przeszliśmy aż takich, ale powiedzmy szczerze: Lech Kaczyński w roku 2005 nie był faworytem.

Politycy PiS powtarzają w kuluarach, że Komorowski może wygrać już w pierwszej turze. Dobrze, że nie bujają w obłokach, ale powinni już dziś  kolekcjonować pomysły i tricki, które będą w stanie temu zapobiec.  Bo w obecnych czasach scenariusze polityczne pisze się z wieloletnim wyprzedzeniem. Potem można je co najwyżej poprawiać.

Piotr Zaremba

***

Najnowsze wydanie "w Sieci":

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych