Jesteśmy w ciągłym zagrożeniu, tak, jak i miejscowa ludność (...) W Bocaranga Seleka zaatakowała inną misję kapucyńską i zabiła ok. 8 osób
- mówi brat Benedykt Pączka z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów, jeden z misjonarzy, którzy znaleźli się w środku piekła wojny domowej w Republice Środkowej Afryki.
wPolityce.pl: Co się wydarzyło w ostatnich dniach w misji, gdzie brat się znajduje?
Benedykt Pączka, OFMCap: Nasza misja znajduje się w małej miejscowości - Ngaoundaye, na północnym zachodzie Republiki Środkowej Afryki, prawie 600 km od stolicy kraju Bangui. Jest to miejscowość przygraniczna, leżąca tuż przy granicy z Czadem i Kamerunem.
W tej chwili w kraju jest taka sytuacja, że Seleka, [koalicja, która obaliła prezydenta Bozizego, a której bojówki mimo rozwiązania odmówiły złożenia broni - red.] czyli ci, którzy mieli przywrócić w kraju pokój wynoszą się z kraju, bo wojska francuskie i afrykańskie są już na miejscu, więc ci nie mają już czego tu szukać.
Ale wyjeżdżając z kraju rabują, kradną, gwałcą i mordują. Są zdolni do wszystkiego. Na nas również napadli 21 stycznia ok. godz. 16-tej. Przyjechali na czterech motorach, uzbrojeni w kałasznikowy i wyrzutnie granatów. A my jesteśmy zupełnie odsłonięci - nie mamy żadnej ochrony. Już sam widok tych ludzi robi makabryczne wrażenie, nie mówiąc o spotkaniu z nimi, kiedy musieliśmy stanąć twarzą w twarz i znieść to wszystko, co się wydarzyło.
Najpierw przyjechali do sióstr [ze Zgromadzenia Służebnic Matki Dobrego Pasterza - red.], które mieszkają ok. 500 metrów od nas, razem z jedną świecką wolontariuszką. Poszliśmy do nich, żeby im czegoś nie zrobili. Kiedy weszliśmy na podwórko, jeden z selekowców, któremu widać było tylko oczy, od razu przeładował magazynek w swoim kałasznikowie i krzyknął, żeby nie ruszać się. Nie mogłem nic zrobić, ani głową ruszyć, ani włożyć rąk do habitu. Siostry oczywiście też były przerażone, w poczuciu zagrożenia swojego życia czy gwałtu.
Czy komuś coś się stało?
Nie, tu w naszej misji byliśmy tylko mocno zastraszani bronią a następnie obrabowani. Z naszej miejscowości jednak porwano parę osób - wiem na pewno o dwóch dziewczynach, 14-latkach, które następnie zgwałcono w bazie selekowców.
Ale to nie był jedyny napad selekowców...
Tak, już za pierwszym razem odjeżdżając, zapowiedzieli, że wrócą i wrócili. Wtedy jednak zarządziliśmy. Mieliśmy dosłownie jedną minutę. Kiedy zobaczyłem ze swojego okna, że jadą w naszą stronę natychmiast krzyknąłem, że uciekamy, że się ewakuujemy. Razem z siostrami i innymi ludźmi biegliśmy przez nasz ogród, trochę oddalony i skakaliśmy przez dwumetrową siatkę.
Na misji zostało dwóch Afrykańczyków i jeden Włoch, których selekowcy zamknęli w refektarzu, tam, gdzie jemy posiłki. A oni już bez żadnych zahamowań rabowali. Jak nie mogli otworzyć drzwi, to strzelali w zamki. Włamali się do magazynku z jedzeniem, próbowali też dostać się do jednego domku, gdzie mieszka jeden z najstarszych naszych braci, 81-letni Francesco, Włoch, ale tam się nie dostali.
Kiedy po jakimś czasie wróciliśmy na misję, to nie mogliśmy dojść do siebie, każdy był jak "dętka". Dlatego następnej nocy już nie spaliśmy na misji, poszliśmy spać do centrum kulturalnego, oddalonego o jakiś kilometr. Kolejnej nocy w centrum spały siostry i bracia, ale kiedy ok. godz. pierwszej, znów usłyszeliśmy strzały w pobliżu misji, również my - ja z Afrykańczykiem - którzy zostaliśmy w misji, ewakuowaliśmy się do centrum.
Co wam zrabowali?
Ukradli nam wszystkie telefony. Nie mamy żadnego telefonu z wyjątkiem tego, przez który teraz rozmawiamy. Ukradli nam komputery i 2 samochody - toyotę hiluxa i land cruisera, ukradli żywność, zabrali nam rzeczy, ubrania cywilne, pieniądze i wszystko to, co im podeszło pod ręce. Po ich wizycie pokój wyglądał, jakby tornado przeszło, wszystko rozwalone.
Ale co jest najdziwniejsze, to zachowanie władz Czadu. Po tym wydarzeniu szybko zadzwoniłem do Baibokum w Czadzie, gdzie też są nasi bracia kapucyni i rozmawiałem z bratem Tomaszem Świtałą. Mówię mu, Tomek, ukradli nam samochody, ratujcie je, jeśli się da, bo one muszą przejechać przez granicę. Trzech braci pojechało nad granicę i tam zobaczyli z piętnaście zrabowanych aut, wśród nich nasze. Dostaliśmy 3 - bo oprócz naszych dwóch zrabowano 3 z innej naszej misji z Bocaranga, gdzie też był napad i tam skończyło się tragicznie - zginęli ludzie, którzy się schroniły w misji.
Dla nas najgorsze jest to, że prezydent Czadu pozwala na to i wysyła swoje wojsko - bo trzeba powiedzieć, że Seleka to jest wojsko czadyjskie - do Republiki Środkowej Afryki, żeby rabowali ten biedny kraj. Kiedy taki konwój bezkarnie wraca do Czadu, to jest witany jak bohaterowie
Czy w waszej misji są uciekinierzy?
Teraz już nie. Wtedy przy pierwszym napadzie, 21 stycznia schroniło się ok. 100 osób, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że w Bocaranga, jakieś 80 kilometrów od nas, Seleka zaatakowała tego samego dnia inną misję kapucyńską i zabiła ok. 8 osób, to powiedzieliśmy tym, którzy schronili się u nas, żeby uciekali, że to nie jest bezpieczne miejsce. Tam bowiem strzelali do tych, którzy schronili się, wierząc, że misja zapewni im bezpieczeństwo. Gdyby selekowcy ich tu zastali, też mogłoby dojść do masakry.
To oznacza, że żyjecie w ciągłym strachu, nie tylko o własne życie.
Jesteśmy w ciągłym zagrożeniu, tak, jak i miejscowa ludność. Ta jednak spaliła oddalony od nas o 7 kilometrów most, którym selekowcy już nie przejadą samochodem. Motorem jeszcze się da. Ale oni są wciąż tu obecni, niedaleko od nas - bazę mają jakieś 7 kilometrów stąd - więc nie wiadomo, co się jeszcze może wydarzyć. To, o jest dla nas najgorsze, to to, że nie mamy żadnej ochrony. Prosiliśmy i Konsulat Polski i Francuski, wojsko - nie są w stanie ani do nas przylecieć, ani kogoś tutaj wysłać. Jesteśmy jak ta samotna wyspa na oceanie i jesteśmy przy granicy, gdzie Seleka przyjeżdża. Oni muszą tędy przejeżdżać, bo nie ma innej drogi do Czadu. Na szczęście dzisiejsza noc była spokojna, po południu wybuchła mała panika, ale jak się okazało, to był fałszywy alarm.
Gdy tylko będzie zagrożenie, jak zobaczymy, że oni się zbliżają, natychmiast się ewakuujemy i uciekamy zostawiając wszystko tutaj. Oni mogą w każdej chwili tu przyjechać i nas wyrżnąć. Może jak wojsko tu przyjedzie to chociaż stanie jakiś posterunek.
Owszem, zawsze możemy się stąd ewakuować i mieliśmy takie propozycje ze strony wojska. Ale my nie chcemy tego robić, bo po pierwsze nie chcemy zostawiać ludzi, którzy przecież patrzą co my robimy, jak działamy, a po drugie nie chcemy zostawiać misji. Tu kapucyni żyją od 50 lat. Od 50 lat ta misja jest budowana. Gdy ją zostawimy, może z niej nie zostać nic. I nie chodzi o rzeczy materialne, ale świadectwo wobec tych ludzi. Po każdym takim wydarzeniu, bardzo wielu przychodziło do nas, pytało, czy żyjemy, jak się czujemy. Widać, że są z nami związani.
not. kim
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/184134-oni-moga-w-kazdej-chwili-tu-przyjechac-i-nas-wyrznac-polscy-kapucyni-apeluja-o-pomoc-ich-misjom-w-republice-srodkowej-afryki-nasz-wywiad
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.