„Euroalfabetu Czarneckiego” część I. Na początek cztery państwa podług alfabetu - Austria, Belgia, Cypr i Czechy

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. Wikimedia Commons/licencja CC 3.0
fot. Wikimedia Commons/licencja CC 3.0

Publikowałem niedawno na swoim blogu część drugą „Euroalfabetu”, zaś na łamach „Arcanów” już wielokrotnie w ostatnich latach ukazywał się „Alfabet Czarneckiego” czyli przewodnik po osobistościach (lub osobliwościach) obecnych na europejskiej scenie politycznej. Były tam gwiazdy, gwiazdy upadłe, gwiazdki i meteory. Czym te ostatnie różnią się od gwiazd – tłumaczyć nie muszę.

Takie europejskie „Who is Who?” potraktowane momentami ze znacznie większą dozą humoru i ironii niż w standardowych przewodnikach „Kto jest Kim?” mogło być zarazem rodzajem niemęczącej busoli czyli personalnym kompasem dla Szanownych Czytelników mojego ulubionego dwumiesięcznika oraz czytelników bloga. Polityka, także ta europejska wyraża się poprzez personalia – stąd też taki właśnie „przewodnik” po gąszczu nazwisk komisarzy, europosłów i innych osobników w naszej eurodżungli. Tak było. Teraz będzie inaczej.

Teraz proponuję kolejny „Alfabet Czarneckiego”, ale tym razem dotyczący państw, a nie osób. Niby wszystko wiemy o naszych bliższych i dalszych sąsiadach, ale w gruncie rzeczy wydaje się, że wiemy o nich zdecydowanie zbyt mało. Inna sprawa, że przeważnie oni wiedzą o nas zdecydowanie mniej, niż my o nich. Skądinąd potwierdza to tezę, że ciekawość świata, ale też znajomość polityki międzynarodowej jest nad Wisłą, Odrą, Bugiem i Brdą wyższa niż przeciętna na Starym Kontynencie (o zapatrzonym w siebie i mocno prowincjonalnym, gdy chodzi o znajomość świata, społeczeństwie amerykańskim, przez litość nie wspomnę).

Czas więc na wyliczankę krajów. W większości są to państwa członkowskie Unii Europejskiej. Do tego dochodzi kilka innych krajów naszego kontynentu, które na przykład własną decyzją w UE nie są albo chcą, ale ich jeszcze nie chcą. Na okrasę jest jeszcze szereg ważnych graczy na arenie międzynarodowej spoza naszej „rodzinnej Europy” (choć autor tego określenia Czesław Miłosz, nie przewidział, że euro rodzinka będzie tak zwaśniona...). Na początek cztery państwa podług alfabetu.


AUSTRIA

W Unii Europejskiej od ponad 18 lat. Można powiedzieć, że jest więcej niż pełnoletnim członkiem tejże…. Jedno z nielicznych państw, które należy do UE, ale nie do NATO. Z dumą podkreślają swoją, nieco staroświecką wszakże, neutralność. Ostatnio pozwolili sobie na ciekawy eksperyment: obniżyli o rok wiek uprawniający do głosowania w wyborach. Teraz austriaccy siedemnastolatkowie – podobnie jak ich rówieśnicy w Timor Leste czyli Timorze Wschodnim w dalekiej Azji na granicy z Indonezją – mogą wybierać. Gdy małolaci nad Dunajem po raz pierwszy dostali taką możliwość, to zagłosowali na… skrajną prawicę.
Przed naszym i innych dziewięciu krajów akcesem do eurostruktur to właśnie społeczeństwo austriackie było owemu poszerzeniu Unii najbardziej niechętne. Gdyby decydowało o wejściu Polski do UE referendum w poszczególnych krajach, Austriacy z całą pewnością – sondaże w tym przypadku nie kłamią – głosowaliby w dużej większości na „nie”.

Zaraz po swoim wkroczeniu (wraz ze Szwecją i Finlandią) do Wspólnot Europejskich w 1995 roku Austriacy oburzyli się, że więcej do Unii dokładają, niż z niej mają. Zwłaszcza wściekli byli rolnicy. Czy było to tylko, jak mówi stare polskie powiedzenie, „austriackie gadanie”? Nie. Mądry wszak, trawestując, Austriak po szkodzie. Austriaccy obywatele przekonani, że uczyniono z nich skarbonkę Europy już po paru latach stali się liderami społecznego eurosceptycyzmu na Starym Kontynencie. Ale ich rządy, obojętnie czy chadeckie, czy socjalistyczne miały to w nosie i podejmowały decyzje, jak to w UE bywa, ponad głowami własnego społeczeństwa.

Niektórzy mówią, że manifestowana niechęć Austriaków do znalezienia się w tej samej Unii, co oni, dużej Polski wynika z dawnego resentymentu, gdy Rzeczpospolita, nie mająca miejsca na mapie Europy była częścią CK Austrii czy tam Austro-Węgier.
O poczuciu niesprawiedliwości i wystrychnięcia Austrii przez Brukselę na dodatek świadczy fakt, że państwo to – w ramach kontrreakcji – jeszcze niedawno było w ścisłej czołówce tych krajów członkowskich UE, które stosują prawo weto wobec decyzji zapadających w organach Unii. W Wiedniu jednak jakoś nikt nie uważał – jak w Warszawie – żeby z tego powodu miał ucierpieć wizerunek Austrii. Austriacy nie mieli też obsesji, że z powodu częstego wetowania przez nich unijnych decyzji będą się z nich w Europie śmiać lub odwracać plecami.

Ostracyzm wobec Austrii rzeczywiście miał miejsce, ale nie dlatego, że na forum Rady UE kraj ten wetował, a więc blokował decyzje zadecydowanej większości członków Unii. Powód był inny. W 2000 roku Austriacka Partia Ludowa czyli chadecy zamiast zwyczajowo wykreować „wielką koalicję” z socjalistami, stworzyli rząd z uznaną za antysystemową Wolnościową Partia Austriacką populisty Jörga Heidera. W Europie rozpętała się histeria, i to większa niż po anschlussie czyli przyłączeniu Austrii do III Rzeszy Niemieckiej  w 1938. Rzucano pomysły, aby bojkotować austriacką turystykę, nie jeździć w austriackie Alpy, pokazać tym znad Dunaju gdzie raki zimują, skoro utworzyli rząd, który nie miał pieczątki „OK.” z Brukseli. To były stare, dobre czasy, gdy UE (czytaj Berlin i Paryż) nie zmieniały jeszcze premierów suwerennych państw narodowych, jak to się zdarzyło dekadę później w przypadku Grecji i Włoch. Partia Heidera wkrótce podzieliła się i po jednokadencyjnym epizodzie nigdy już nie weszła do rządu, choć na przykład wcześniej nawet rządziła austriackim landem (krajem związkowym) Karyntią, ale wrażenie obciachu – znacznie bardziej po stronie Unii niż Austrii – pozostało.

Swoja drogą Heider i jego towarzysze przekraczali wszelkie granice obciachu, starając się wybielić narodowy socjalizm, Niemcy Adolfa Hitlera. Oczywiście, dało to w naturalny sposób asumpt do przypominania niechlubnej narodowo-socjalistycznej przeszłości i służby dla III Rzeszy byłego sekretarza generalnego ONZ Austriaka Kurta Waldheima.

Austrią już drugą kadencję rządzą – po długim okresie władzy chadecji – socjaliści. W Radzie Unii Europejskiej Wiedeń ma 10 głosów (Polska 27), w Parlamencie Europejskim 19 mandatów (Polska 51). Austria to jedno z najbogatszych państw UE. Gdy chodzi o PKB ze swoimi 124% średniej unijnej plasuje się na 4 miejscu: za Luksemburgiem, Irlandią i Holandią. Gdy chodzi o Produkt Krajowy Brutto per capitaAustria z 28 800 euro tak samo jest na 4 miejscu na 27 państw: tylko obywatelom Wielkiego Księstwa Luksemburg, Królestwa Holandii i Republiki Irlandii powodzi się lepiej – nawet Niemcy przegrywają ze swoim sąsiadem o równo półtora tysiąca euro na głowę mieszkańca!

Pod względem ludności ten bogaty kraj zajmuje dopiero 15 miejsce w UE. Zapewne w centrum europejskiej uwagi będzie dopiero za sześć lat, gdy obejmie przewodnictwo w UE (choć rola prezydencji narodowych spadła po wejściu Traktatu Lizbońskiego). Chyba, że znów Austriacy wybiorą kogoś, kto się zupełnie nie spodoba Brukseli…


BELGIA

Jeden z sześciu najstarszych członków eurostruktur (poczynając od Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali przez EWG po UE), a jednocześnie jedno z najmłodszych państw Europy! Paradoks jeden z wielu. Królestwo Belgii liczy zaledwie 183 lata, a powstało w wielkiej mierze dzięki Polakom: nasze Powstanie Listopadowe odciągnęło wojska rosyjskie, które miały ruszyć i zrobić porządek z niepodległościową irredentą w Brukseli.

Belgia to drugi w Europie (po Islandii), a pierwszy w Unii kraj rządzony (od 2011 roku do teraz) przez premiera – jawnego homoseksualistę. Jest to Walon Elio di Rupo.

Ale też Belgia to pierwszy kraj w UE, który ma wielkie szanse... przestać istnieć.

Jeśli nawet bowiem Szkocja odłączy się od Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej (być może pojawi się na mapie świata 24 marca 2016 roku!), a za kilka (kilkanaście?) lat Katalonia odżegluje od Królestwa Hiszpanii (parlament kataloński przyjął deklarację niezależności w styczniu 2013), to będzie to oznaczało jedynie (i aż) uszczuplenie terytorialne dla Londynu i Madrytu.

Jeśli jednak Flandria czyli niderlandzkojęzyczny – i bogatszy skądinąd – region Belgii wybije się na niepodległość, to Walonia czyli region frankofonów z całą pewnością „zapisze się” do Francji. Już teraz czołowe kluby piłkarskie z francuskojęzycznej części Królestwa – choćby Standard Liege – deklarują chęć grania we francuskiej ekstraklasie. Słowem: gdy Belgia się podzieli, a więc wyodrębni Flandria, będzie to oznaczało zniknięcie tego państwa z mapy Europy.

Belgia jest jednym z sześciu królestw na naszym kontynencie i jednocześnie jednym z pięciu, które funkcjonują w Unii Europejskiej (obok Holandii, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Hiszpanii – Norwegia jest przecież poza Unią). To ważne o tyle, ze król Albert II jest chyba najmocniejszym ogniwem spajającym Flamandów i Walonów w jedno państwo. No, może jeszcze także reprezentacja piłkarska, odnosząca ostatnio sukcesy i prowadząca w swojej grupie eliminacyjnej do mistrzostw świata w Brazylii.

Belgia ma liczbę urzędników znacznie powyżej unijnej średniej w Komisji Europejskiej, w Radzie UE, w europarlamencie czy w EEAS (Europejska Służba Działań Zewnętrznych). Zwłaszcza wyższych. Bruksela żyje z tego, że stała się stolicą Unii Europejskiej. Zapłaciła za to co prawda wysoką cenę: wyburzenia dużej części swojego zabytkowego śródmieścia. To, co nie uszło płazem Nicolae Ceauşescu w Bukareszcie, topiących się w potopie unijnych pieniędzy władzom Brukseli uszło na sucho.

Belgia pobiła niechlubny rekord świata, gdy chodzi o… nierząd. Mowa jednak nie o dzielnicach z czerwonymi latarniami, bo w tym temacie autor „Alfabetu” jest doskonale niekompetentny, lecz o niemożność stworzenia gabinetu i powołania premiera. Królestwo Belgii nie miało rządu 540 dni! Pytanie tylko, czy nie był to sygnał, że tak naprawdę belgijskie państwo nie jest specjalnie potrzebne ani własnym obywatelom, ani Europie. Rządu nie było, a Belgowie bez skandali i problemów przez sześć miesięcy kierowali Unią. Jedynie administracyjną władzę sprawował ustępujący rząd Yves’a Leterme’a. Gospodarka się rozwijała i kraj obronił swoją gospodarczą pozycję w pierwszej dziesiątce najlepiej rozwiniętych członków UE (za Niemcami i Wielką Brytanią a przed Finlandią). Gdy chodzi o PKB na głowę mieszkańca, to też ścisła europejska czołówka: z 27 200 euro na głowę to również miejsce dziewiąte, choć stąd i partner z Beneluksu, Luksemburg, również mający siedziby szeregu euroinstytucji, jest bezapelacyjnie pierwszy.

Belgia ma raptem 12 głosów w Radzie UE i 22 europosłów, ale jej znaczenie – przynajmniej do czasu kryzysu rządowego – było zdecydowanie większe niż liczba „szabel”. Nie tylko z racji tego, że belgijska stolica jest jednocześnie stolicą unijną. Nie tylko dlatego, że Królestwo Belgii było w eurostrukturach od ich okresu prenatalnego. Masę Belgów, Walonów i Flamandów pracuje w instytucjach Unii, choćby z tego powodu, że są miejscowi i nie trzeba im dodatkowo płacić za mieszkanie. A jednym z „Ojców Europy” (zjednoczonej oczywiście) był belgijski premier Paul-Henri Spaak, przewodniczący Zgromadzenia Ogólnego ONZ oraz patron jednego z trzech skrzydeł budynku Parlamentu Europejskiego w Brukseli.

Nie wiadomo jeszcze kiedy Belgia będzie miała następną prezydencję w Unii. Nie wiadomo także dlatego, że nie jest pewne czy do niej w ogóle dotrwa.



CYPR

Jeden z trzech najmniejszych krajów Unii obok Malty i Luksemburga, a jednocześnie najdalej położony od geograficznej Europy. Jeden z dwóch krajów UE rządzony jeszcze do niedawna (do 28 lutego 2013) przez komunistów. O ile w Danii są oni tylko częścią koalicji rządowej (Socjalistyczna Partia Ludowa – SF), to na Cyprze byli do niedawna partią numer jeden i mieli nawet prezydenta, Dimitrisa Christofiasa. Ten prezydent był oczywiście trochę z innej epoki. Pogodny 67-latek chodzi bez przerwy w mokasynach, które zakładał nawet na najbardziej oficjalne spotkania. Przyjął nawet na audiencji dwóch (spośród sześciu) synów Fidela Castro. Wówczas to oświadczył, że w XX wieku było dwóch wielkich ludzi, którzy są dziś niedocenieni: Włodzimierz Lenin i właśnie Castro...

Prezydent Cypru w 2007 roku otrzymał prestiżowy Medal Aleksandra Puszkina, przyznawany przez państwo rosyjskie za „wkład w rozwój przyjaźni między Rosją a Cyprem i (…) pomoc dla rosyjskiego języka i kultury”. Na tym nie dość rosyjskich odznaczeń. Po trzech latach prezydent Miedwiediew przyznał Christofiasowi Order Przyjaźni Federacji Rosyjskiej. Wcześniej, w 2008 roku ten były sekretarz generalny cypryjskiej komunistycznej partii AKEL, a także członek komitetu centralnego i biura politycznego(!) został doktorem honoris causaPaństwowego Moskiewskiego Instytutu Stosunków Zagranicznych. Trudno się wszak dziwić jego związkom z Rosją – w Moskwie w latach siedemdziesiątych skończył przecież studia i biegle mówi po rosyjsku.

Ten maleńki, ale przepiękny kraj zakończył stosunkowo niedawno półroczną prezydencję w Unii Europejskiej. Prawie nikt nie zauważył, że ją sprawował. Było to przewodnictwo UE w zasadzie tak samo wycofane, jak w 2011 roku prezydencja naszego kraju. Z Cypryjczykami w okresie między lipcem 2012 a styczniem 2013 nikt się nie liczył. Co gorsza: oni o tym wiedzieli.

Republika Cypru to teren największych wpływów Rosji w wymiarze ekonomicznym i kulturowym spośród wszystkich krajów członkowskich Unii. Wychodzi tam parę rosyjskich gazet (!) i tygodników, a bardzo duża cześć cypryjskich restauracji ma menu w języku rosyjskim.

Cypr był do niedawna ulubionym rajem podatkowym dla polskich elit biznesowych, ale szerzej: dla połowy Europy. Jednak dobre czasy się zakończyły i po przyjęciu szeregu unijnych dyrektyw bankowych, posiadanie tam – formalnie – siedzib spółek, a dzięki temu rozliczanie się w tamtejszym systemie podatkowym przestało się już opłacać. Zdaniem ekspertów, po trzęsieniu ekonomicznym w marcu 2013 roku i bliskim bankructwie państwa, Nikozja musi jak najszybciej odejść od modelu, w którym główny motor PKB stanowi sektor bankowy. Niektórzy finansiści przewidują nawet 20% spadek PKB tego kraju w najbliższych latach. Tak więc obecny Cypr czeka szereg usystematyzowanych i dobrze skoordynowanych prób odzyskania równowagi gospodarczej. I to już jest zadanie dla centroprawicowego Zgromadzenia Demokratycznego (DISY) i jego lidera, obecnego prezydenta Cypru Nikosa Anastasiadisa.

Cypr leży blisko Izraela i czasem podejmuje się dyskretnych misji dyplomatycznych w kontekście Bliskiego Wschodu. Krzyżują się tam wpływy Moskwy, Waszyngtonu, Tel-Avivu, Londynu i paru europejskich stolic, a mimo to kraj ten jest wolny od terroryzmu. A może właśnie dlatego?

Gdy w 2006 roku Polska walczyła o organizację Euro 2012, pojechałem na Cypr, aby porozmawiać z ówczesnym członkiem komitetu wykonawczego UEFA, byłym prezesem cypryjskiej federacji piłkarskiej. Ten jeden z najważniejszych ludzi europejskiej piłki, jeden z dwunastu, którzy mieli decydować komu przypadną piłkarskie mistrzostwa Europy, rozmawiał ze mną w taki sposób, jakby oczekiwał, że za chwilę wyjmę torbę czy neseser ze „specjalnymi argumentami”, które przekonają go do polsko-ukraińskiego turnieju. Nawet się nie krygował...



CZECHY

Pamiętam jak na pewnym naszym spotkaniu w Brukseli czeski pragmatyk na fotelu prezesa Rady Ministrów (braciom Słowianom znad Wełtawy mogliśmy swego czasu tylko zazdrościć) z uśmiechem mówił o konieczności współpracy w ramach Grupy Wyszehradzkiej (Warszawa, Praga, Budapeszt, Bratysława) tym potrzebniejszej, im nasi więksi partnerzy – w domyśle: Niemcy – jej nie chcą.

Chodziło oczywiście o pierwsze lata Neczasa na fotelu premiera, który – w przeciwieństwie do Tuska ganiającego po Europie z pustymi taczkami i podlizującego się silniejszym – w tym czasie wprost deklarował, że jego kraj przystępował w 2004 roku do Unii innej niż ta obecnie, i że strefa euro bardzo się zmieniała (na gorsze), i w związku z tym nie ma mowy, w przewidywalnej przyszłości, nie tylko o akcesie Czech do eurolandu, ale też choćby o ogłoszeniu daty, kiedy nastąpić może wejście do węża walutowo-monetarnego! Oznaczałoby to bowiem pozbycie się, i to w okresie kryzysu, instrumentów stabilizujących narodową gospodarkę.

Republika Czeska w Europie Środkowo-Wschodniej ma największą, poza Słowenią, średnią PKB. Z PKB na poziomie prawie 19 000 euro na obywatela wyprzedza nawet… Portugalię i zbliża się do Grecji. Czechy, identycznie jak Belgia mają 12 głosów w Radzie UE i 22 w Parlamencie Europejskim. Ludnościowo są porównywalne z Grecją, Belgią, Portugalią i Węgrami, wyraźnie wyprzedzając Szwecję. Gdy chodzi o mapę demograficzną Unii, Czechy są trzynastym krajem UE.

Ciekawe, że słynny czeski pragmatyzm jakoś nie kneblował ust rządowi w Pradze, który śmiało upominał się o prawa człowieka w różnych częściach świata: rząd Neczasa był choćby największym w Unii orędownikiem praw opozycji na Kubie.

Wspomniałem już, że swego czasu mogliśmy zazdrościć swoim braciom Słowianom znad Wełtawy. Było tak za sprawą przyjętego w pierwszej kolejności stanowiska Neczasa w kwestii niemieckiej. Choć z jednej strony po raz pierwszy wizytę oficjalną w Czechach złożył premier Bawarii – niemieckiego landu, w którym żyją Niemcy Sudeccy (i ich potomkowie), wyproszeni tzw. dekretami Benesza po II wojnie światowej, to Neczas twardo wykluczył jakiekolwiek negocjacje z Berlinem czy Monachium w sprawie ewentualnych odszkodowań. Ta twarda postawa wobec Berlina zarówno czeskiego premiera, jak i czeskiego prezydenta (obaj z prawicy) wcale jakoś nie przeszkodziła Pradze w relacjach ze światem, Europą, Unią i z samymi Niemcami.

Szkoda, że w Warszawie nie odrobiono akurat tej czeskiej lekcji. Twardość w polityce zagranicznej popłaca. Czesi zrozumieli to już dość dawno – choć, niestety, nie zrozumieli tego jeszcze wszyscy ich sąsiedzi – że w polityce międzynarodowej akceptują i szanują tych, którzy po prostu pilnują swego i walczą o własne interesy.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych