Przedstawiam Państwu drugą część euroalfabetu. Zaczynam od drugiej, a więc nieco na opak, bo i sama UE coraz bardziej jest „na opak”…
CZYTAJ TAKŻE: Nowy numer Arcanów.
DANIA – właśnie dopiero co miała prezydencję w Unii Europejskiej (pierwsza połowa 2012). Przebiegła ona bez większych niespodzianek, zupełnie inaczej niż sensacyjne zwycięstwo duńskich piłkarzy w Mistrzostwach Europy równo 20 lat wcześniej. Wtedy Kopenhaga była beneficjentem awantury na Bałkanach: UEFA (Europejska Federacja Piłkarska) wykluczyła wówczas z finałów ME Jugosławię, a na jej miejsce pojechali Duńczycy, którzy wcześniej przegrali rywalizację na boisku. Futbolistów z Danii ściągano z urlopów, zagrali na luzie, złoili skórę Niemcom, co wywołało mniej lub bardziej ukrywaną radość w całej Europie i zdobyli złote medale. Ale duńscy politycy są znacznie nudniejsi niż duńscy piłkarze. Półroczne przewodnictwo Kopenhagi w UE nie było ani przełomem, ani klęską, ani nie odznaczyło się spektakularnym skandalem.
Pani komisarz–ekomaniak Dania, jak to kraj skandynawski, jest szczególnie uwrażliwiona na ekologię. Trzeba jednak przyznać, że inne kraje nordyckie – członkowie Unii, jak Szwecja i Finlandia – tego ekologicznego fioła mają rozwiniętego w o wiele większym stopniu. Niestety, królestwo Danii – jedno z sześciu w UE, a siedmiu w Europie (biorąc pod uwagę księstwa, to Dania jest jedną z jedenastu monarchii na Starym Kontynencie) – wydelegowało do Brukseli na komisarza panią Connie Hedegaard. Posiadła ona tekę komisarza Europejskiego „do spraw działań w dziedzinie klimatu”. Pokazuje wszem i wobec, że jest doprawdy nawiedzonym ekomaniakiem. Urzędowanie rozpoczęła od swojego przesłuchania w Parlamencie Europejskim, na którym dokonała egzekucji Polski za nadmierną ilość, jej zdaniem, kopalni węgla kamiennego – a one wszak tak bardzo zanieczyszczają środowisko… W zeszłym roku Duńczycy dokonali zmiany władzy: lewica zastąpiła prawicę. I lepiej nie jest, ale to już nie dziwota. Szefem rządu została pierwszy raz w historii tego kraju kobieta Helle Thorning-Schmidt. Ma brytyjskiego męża i jest synową wieloletniego lidera Labour Party Neila Kinnocka. Pani premier jest jednym z najwyższych szefów rządów w Europie: Donald Tusk sięga jej w okolice brody. Ze swoim mężem ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej miała swój Krzyż Pański: po 20 latach małżeństwa i odchowaniu dwójki dzieci, ów syn Albionu, jak twierdziła duńska prasa, okazał się być gejem. Lewicowa premier zachowała się akurat w tym momencie jak konserwatystka i bardziej jak żona niż lewicowy polityk – publicznie oświadczyła, żeby odczepić się od jej małżeństwa, które tak długo trwa i nie narażać ich wspólnych dzieci… Wkrótce też mąż zdementował to, co opisywały wcześniej także brytyjskie media Prezydencja Danii w Unii była zdecydowanie bardziej ambitna w zakresie obrony własnych interesów niż przewodnictwo Polski w UE. W tej eurosztafecie Kopenhaga przejęła pałeczkę od Warszawy….. Ta prezydencja była też jednak, choć nudnawa, dużo bardziej poważna niż lekko kabaretowe przewodnictwo Cypru (Nikozja z kolei wzięła europałeczkę od Kopenhagi) z jej komunistycznym prezydentem w mokasynach, z którym nikt się nie liczył. Matura z suwerennościKrólestwo Danii nie jest jednym z sześciu ojców-założycieli Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Do EWG doszlusowała dopiero w 1973 roku, na zasadzie zbiorowej akcesji wspólnie z Wielką Brytanią i Irlandią. Dzisiaj więc duńska Królowa Małgorzata II może, bo monarchowie mają czasem poczucie humoru, zanucić na melodię „Czterdziestolatka” : „40 lat minęło jak jeden dzień”. Zostawmy jednak obsadzanie duńskiej królowej w roli inżyniera Karwowskiego. Trzymając się jednak tej europejskiej metryki, można śmiało stwierdzić, że w 40-letniej egzystencji Królestwa Danii w EWWiS – EWG – UE egzamin dojrzałości przypadł na ten kraj, jak to w życiu normalnego człowieka bywa, w wieku 18 -19 lat. Oto bowiem przy przepoczwarzaniu się brzydkiego kaczątka Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w pięknego (?) łabędzia Unii Europejskiej, przy okazji traktatu z Maastricht w 1992 roku, Kopenhaga zdała na celujący egzamin z narodowej suwerenności, odrzucając w referendum nowy europejski traktat. Dzielnym Duńczykom chodziło o to, że nowe europejskie prawo zakładało możliwość sprzedaży ziemi bez żadnych ograniczeń cudzoziemcom pochodzącym z innych krajów członkowskich Wspólnoty Europejskiej.
A na to Dania nie chciała i nie mogła sobie pozwolić z racji dysproporcji siły nabywczej między relatywnie biednymi duńskimi rolnikami i ich bogatymi niemieckimi sąsiadami. Bo o Niemców oczywiście tu chodziło. Kopenhaga postawiła się i opór był skuteczny: Bruksela zgodziła się, oczywiście jak zwykle „w drodze wyjątku” na tzw. derogację czyli ustępstwo od „acquis communautaires” (wspólnotowego dorobku prawnego). Oznacza ona, że wszędzie indziej ziemię obcym sprzedawać muszą, ale w Danii miejscowi chłopi nie muszą i „szlus”. Oczywiście to „wszędzie” to teoria: w praktyce bowiem wewnętrzne, krajowe regulacje, ograniczają poprzez różnego rodzaju restrykcje natury administracyjnej możliwość nabywania ziemi przez cudzoziemców (w Niemczech chociażby jest to kwestia biegłej, potwierdzonej egzaminem, znajomości języka niemieckiego i odpowiedniej ilości lat spędzonych w RFN, a we Francji zgoda… miejscowego związku rolników, o którą, jak można się domyśleć, łatwo nie jest).Skoro mała Dania (5,5 mln ludzi żyjących na 43 tys. km²) walczy, a nie tylko Wielka Brytania czy duża Hiszpania, to jest to najlepszy sygnał, że walczyć warto, co niniejszym wpisuję do sztambucha wszystkim, obecnym i przyszłym, rządzącym Rzeczypospolitą. Ze wszystkich krajów skandynawskich Dania zameldowała się w eurostrukturach najwcześniej, przeszło dwie dekady przed Szwecją i Finlandią (1973–1995). Przy czym pozostałe też miały szansę, jak Norwegia w referendum 1994 czy Islandia która raz chce a raz nie chce (na tę chwilę nie…). Jesienią 1994 roku na zaproszenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Danii, miałem okazję obserwować wybory do Folketingetu. Duńczykom można zazdrościć niebywałej – porównując z nami – frekwencji wyborczej i cierpliwości w staniu w długich kolejkach do urn. A właśnie wtedy usłyszałem, że Królestwo Danii to „bogate państwo biednych ludzi”. Za tą metaforą krył się opis państwa, podejmującego rozliczne interwencje na różnych szczeblach życia ekonomicznego i społecznego i mającego na to spore pieniądze. Na tle tego zamożnego państwa Duńczycy nie sprawiali wrażenia, aby im się przelewało. Tym niemniej jednak ową „duńską niezamożność” chętnie bym importował do mojej ojczyzny. Tym bardziej, że politycy rządzącej w Danii lewicy (Socialdemokraterne) nie oferują duńskim dzieciom szczawiu i mirabelek. Czarna dziura eurolandu Dania jest jednym z trzech państw członkowskich „starej” Unii, obok Wielkiej Brytanii i Szwecji, która nie skorzystała z „dobrodziejstw” bycia w eurolandzie. No i jakoś w efekcie o tym państwie w ogóle nie mówi się w kontekście ekonomicznej apokalipsy, jak w przypadku uczestników strefy euro o porównywalnej wielkości: Irlandii (4,5 mln mieszkańców), Portugalii (10,5 mln) i Grecji (10,7 mln). Z dużą Hiszpanią, która wraz z euro przeżywa gospodarczą katastrofę i z jeszcze większymi Niemcami, które wraz ze wspólną europejską walutą kończą właśnie okres ekonomicznego benefisu, porównywać Danię trudno. Jeszcze kilka tygodni temu Królestwo Danii było jednym z dwóch krajów członkowskich UE, którymi rządzili (w przypadku Kopenhagi – współrządzili) komuniści. Ale po porażce eurokomunistów na Cyprze, Dania jest jedyna pod tym względem. Na szczęście jednak najbardziej znany, eksponowany i kontrowersyjny komuch Ole Sohn, który wchodził w skład rządu Helle Thorning-Schmidt wyleciał z duńskiej Rady Ministrów we wrześniu 2012 roku, ledwie kwartał po prezydencji Danii w UE. Kiedyś, jeszcze w czasach ZSRR, był liderem duńskich komunistów, potem szefem partii postkomunistycznej, a w ostatnim wcieleniu, ministrem „Spraw Gospodarczych i Biznesowych”. Ciągnęła się jednak za nim, „afera moskiewskich pieniędzy” czyli finansowania przez Związek Sowiecki wśród wielu innych partii na świecie także i duńskich komunistów. Obecność Ole Sohna w rządzie, choćby tylko przez trzy kwartały, świadczy o tym, że Europa Zachodnia (a ściślej Północno-Zachodnia) jest bardziej skomplikowana niż nam, członkom środkowo-wschodnioeuropejskiej opozycji antykomunistycznej, się wydawało. ESTONIA– jedno z najmniejszych państw członkowskich Unii Europejskiej (blisko 1,3 mln mieszkańców żyjących na 45 tys. km²). Jednocześnie jedno z trzech najbogatszych, obok Słowenii i Czech, krajów „nowej” Unii. Estonia jest od stycznia 2011 roku członkiem eurozony, ale jest tak mała, że nikt, poza nią, tego faktu nawet nie zauważył. Dumni Estończycy nigdy nie czuli się częścią Europy Wschodniej, ani nawet Europy Środkowo-Wschodniej. Uważali siebie, w gruncie rzeczy, za integralną część Europy Północnej. Podkreślali swoje specjalne relacje ekonomiczne, kulturowe czy historyczne ze Szwecją czy Finlandią.Olimpijski TallinnA jednocześnie Estonia to jedyne państwo „nowej” Unii, w którym odbyły się Igrzyska Olimpijskie! Chodzi oczywiście o letnie igrzyska organizowanie przez Związek Sowiecki w 1980 roku. Ich zasadnicza część odbywała się w Moskwie, ale Estońskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej oddano zawody żeglarskie. Po „bratniej pomocy” udzielonej przez Armię Czerwoną, przepraszam, Armię Radziecką, Afganistanowi w 1979, igrzyska w stolicy ZSRR (ale też stolicy Estońskiej SRR) zbojkotowali Amerykanie i szereg nacji zachodnich. „Okno wystawowe Związku Sowieckiego na świat ”, jak w czasach schyłkowego komunizmu nazywano Estonię, dbało, aby podkreślać swoją inność i odrębność w ramach ZSRR. Sprzyjał temu zupełnie inny język i inne obyczaje, ale też położenie geograficzne. Estonia, która weszła w skład Sowietów po słynnym „plebiscycie” w 1940 roku mniej spektakularnie opierała się Kremlowi niż Litwa i Łotwa, nie miała aż takiej partyzantki czy tylu wywiezionych na Syberię. A jednocześnie była Armenią czy Gruzją sowieckich republik nadbałtyckich, w której obszar zewnętrznych wolności, np. ekonomicznych, był daleko większy niż w Rosji czy na Ukrainie. Problemem Estonii, choć na pewno mniejszym niż Łotwy jest rosyjska mniejszość. Mniejszym, bo Rosjan jest procentowo mniej, a ci co są, są słabiej zorganizowani niż ci w Daugavpils czyli dawnym Dyneburgu czyli jeszcze dawniejszym Dźwińsku, a także w jeszcze innych regionach Łotwy. Skądinąd świadczą o tym prosta statystyka w kontekście Parlamentu Europejskiego: Estonia ma sześcioro europosłów i żaden z nich nie jest Rosjaninem, Łotwa natomiast ma dziewięcioro i aż troje z nich to politycy wywodzący się z mniejszości rosyjskiej (w kadencji 2004-2009 na dziewięciu europosłów z Łotwy był tylko jeden Rosjanin…) Prezydent mężem stanuEstończycy to europejska czołówka, gdy chodzi o nowoczesne technologie, komputeryzację i informatyzację, IT i tym podobne zabawki, których mnogość ponoć decyduje czy dane społeczeństwo jest nowoczesne czy nie. Są z tego bardziej dumni niż z osiągnięć sportowych. Choć piłkarska reprezentacja ma swoich wiernych kibiców z szalikami w barwach narodowych tego kraju: niebieskim, białym i czarnym oraz napisem „Eesti”. Ale olimpijskie medale dla tego kraju zdobywają specjaliści sportów zimowych – bo zima w Estonii jest sroga – jak Kristina Šmigun-Vähi, odpowiednik naszej Justyny Kowalczyk (przy zachowaniu wszelkich proporcji…). Jest jeszcze mistrz olimpijski, dyskobol Gerd Kanter. Zaś w czasach ZSRR najlepszym sowieckim kolarzem był świetny sprinter Aavo Pikkuus, który nieraz wygrywał z Biało-Czerwonymi na trasie „Wyścigu Pokoju”. W Parlamencie Europejskim chlubą Estonii jest antykomunista z krwi i kości, obrońca praw człowieka pod każdą szerokością geograficzną, gentelman z nienagannym angielskim, Tunne Kelam. Ma jedną wadę: bardzo nie lubi Rosji. Cóż, nie on jeden. Ale moim ulubionym politykiem estońskim jest prezydent tego kraju Toomas Hendrik Ilves – mój dobry kolega z Parlamentu Europejskiego, wybrany na głowę państwa jeszcze jako europoseł w roku 2006, co skądinąd stanowi zaprzeczenie tezy, że europarlament to przechowalnia. Wręcz przeciwnie. To może być trampolina, jak w przypadku Toomasa Ilvesa, ale też i jego sąsiada Valdisa Dombrovskisa, który szefem rządu Łotwy został wprost z Brukseli, czy sąsiadki – w tym artykule! – też obecnej premier Danii Helle Thorning-Schmidt, która wcześniej była dwukrotnie europosłanką. Nie mówiąc już o innej sąsiadce, prezydent Litwy – Dalii Grybauskaite, która Brukselę (była litewskim komisarzem ds. budżetu w Komisji Europejskiej) zamieniła na prezydencki pałac w Wilnie. Przez dwa lata w europarlamencie blisko współpracowałem z tym emigrantem politycznym Toomasem Henrikiem Ilvesem wychowanym w USA. Był we frakcji socjalistów, choć taki z niego lewicowiec, jak ze mnie baletnica. Ów były minister spraw zagranicznych niepodległej Estonii rozumiał doskonale, że niepodległość krajów dawnej „Pribałtiki” zależy w sporej mierze od wzajemnej współpracy, ale także współpracy z Polską. Był w tym dziele partnerem dla ś.p prezydenta Lecha Kaczyńskiego, razem zresztą byli w Tbilisi, ratując prawdopodobnie Gruzję w sierpniu 2008 przed totalną inwazją ze strony Rosji. Pamiętam, jak mój estoński kolega ciepło mówił na kolacji z członkami brytyjskiej House of Lords o „Polish plumbers” czyli polskich hydraulikach, nieraz będących przedmiotem stereotypowego myślenia dziennikarzy i polityków z Wysp. Gdy się spotykaliśmy, często mówił do mnie na przywitanie po polsku: „Richard, Ty polski pan”. Było w tym coś z ducha I Rzeczypospolitej – państwa ze znaczną częścią Inflant i Kurlandią, zwłaszcza od czasu zawarcia przez Kettlera w 1561 roku paktu w Wilnie. Zakładał on poddanie się Inflant Zygmuntowi II Augustowi jako królowi polskiemu i wielkiemu księciu litewskiemu. Król ze swojej strony zagwarantował Inflantom wolność wyznania i przyrzekł zachować dotychczasowe prawa i swobody. Choć pod koniec XVI w. Reval (dzisiejszy Tallinn) wraz z najbardziej wysuniętą na północ zachodnią częścią dzisiejszej Estonii przypadł w udziale ostatecznie Szwedom… A dziś to właśnie były europoseł Toomas Hendrik jest dobrym prezydentem tego małego, ale dzielnego kraju. Antyunijny fortepian EstoniiA tak w ogóle Estonia umiejętnie wykorzystuje fakt, iż jako mały kraj może więcej i to, co dużemu państwu z naszego regionu nie uszłoby na sucho, bo ewentualne ustępstwa ze strony Brukseli miałyby ze względu na wielkość gospodarki znaczące skutki dla UE, to krajowi niewielkiemu ujdzie płazem. Skądinąd w ostatecznych rokowaniach przedakcesyjnych 2001-2003 negocjatorzy ze strony Tallinna wykazali się dużym talentem organizacyjnym – w przeciwieństwie do tych naszych z koalicyjnego rządu SLD-PSL – i umiejętnie wykorzystali… nastroje eurosceptyczne w swoim kraju! Wówczas bowiem aż 2/3 społeczeństwa estońskiego nie chciało wejścia do UE. Ten argument był świetnie rozgrywany przez Tallinn w targach z Brukselą na zasadzie: „nie możemy już wam nic ustąpić, bo przy takich antyunijnych nastrojach w Estonii dalsze koncesje na Waszą rzecz mogą spowodować porażkę Traktatu Akcesyjnego w referendum lub zakwestionowanie naszego wejścia do Unii w inny sposób”. Tak robili mądrzy Estończycy. W tym samym czasie negocjatorzy z rządzącej koalicji lewicowo-ludowej szczycili się publicznie olbrzymim poparciem społecznym dla naszej akcesji, co oczywiście dawało natychmiast przewagę negocjacyjną Brukseli. A także myśleli, jakby samemu jak najszybciej zainstalować się w eurostrukturach (olbrzymia większość osób odpowiedzialnych za rokowania poszczególnych rozdziałów Traktatu Akcesyjnego znalazła się wkrótce po wejściu Polski do UE na wysokich stanowiskach w Komisji Europejskiej i Radzie).Nic więc dziwnego, że maleńka Estonia, od dziewięciu lat czyli od nowego rozdania politycznego w KE, ma funkcję wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej. Jest nim Siim Kallas – obecnie komisarz odpowiedzialny za transport, wcześniej miał tekę komisarza do spraw administracji, audytu i zwalczania nadużyć finansowych. A największy kraj nowej Unii, Polska, ani w poprzedniej, ani w obecnej kadencji komisji nie miała żadnego wiceszefa KE….
FINLANDIA– w Unii Europejskiej od 18 lat. Kraj, który od dawna jest przedmiotem westchnień części naszych elit politycznych. Kiedyś była to koncepcja „finlandyzacji” Polski prezentowana przez Jacka Kuronia i cześć KSS KOR, która miała sugerować, że Finlandia prezydenta Urho Kekkonena z faktycznie ograniczoną suwerennością względem Moskwy, nie będąca członkiem ani EWG ani NATO i w praktyce nie posiadająca własnej polityki zagranicznej, ale rzeźbiąca własny system gospodarczy i polityczny, według własnego a nie cudzego „widzi mi się” jest czymś lepszym niż przaśny, skrępowany i w polityce zewnętrznej i wewnętrznej PRL. Ostatnio wielu z nas zachwycało się fińskimi umiejętnościami wygenerowania przez niebogatą przecież na tle Europy Finlandię własnej, potężnej, narodowej marki czyli słynnej Nokii. Tyle, że choć Nokia formalnie nadal pozostaje fińską marką, spekuluje się coraz częściej o przejęciu jej przez jej najbliższego partnera technologicznego - Microsoft. Sowiecki kamień u szyi FinówJako dziecko czytałem książkę Jerzego Fonkowicza – „O czym śpiewa kantele?”. Rzecz oczywiście o Finlandii, a kantele to ludowy instrument muzyczny. Można tam było przeczytać o fińskich saunach, ale nie o bohaterskim marszałku Carlu Gustawie Mannerheimie, dowódcy niewielkiej, ale bitnej armii fińskiej, która na przełomie 1939-1940 dzielnie stawiała opór mającej olbrzymią przewagę Armii Czerwonej. Wówczas Suomi, jak Finowie określają swój kraj, straciła niemałą część terytorium – Karelię, ale też na długie lata faktyczną suwerenność (utrata Karelii została formalnie potwierdzona pokojem paryskim z 1947 roku, a ponieważ pod względem geologicznym jej obszar należy do najstarszej części Europy – tarczy bałtyckiej, Rosja, tworząc wówczas z niej swoją republikę, zyskała po dzień dzisiejszy wygodny dla niej argument propagandowy). Finlandia jest europejskim dziwakiem: tylko dwa spośród 27 krajów członkowskich Unii (a nie wliczając w to ojców-założycieli Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali to spośród 21) czyli Szwecja i Finlandia w trakcie negocjacji akcesyjnych zażądały ostrzejszych warunków dla siebie niż… mają pozostałe państwa. Chodziło oczywiście o przepisy w zakresie ochrony środowiska. Takie trwałe derogacje czyli wyjątki i Helsinki i Sztokholm uzyskały. W Parlamencie Europejskim cechą charakterystyczną delegacji fińskiej jest zdominowanie jej przez kobiety. Zresztą to pochodna tego, co dzieje się w samej Finlandii, w której istnieją nie tylko wyborcze parytety „fifty-fifty”, ale również identyczny podział pół na pół pań i panów w rządzie. Skądinąd też najwięcej w Europie jest w Finlandii kobiet-prezydentów i kobiet-premierów. Nie jestem w stanie ocenić, czy z tego powodu fińska polityka jest lepsza, mądrzejsza, bardziej moralna czy tylko bardziej zabawna.Finlandia do pewnego momentu twardo protestowała, wraz z innymi państwami skandynawskimi przeciwko rosyjsko-niemieckiemu Nord Streamowi. Zapewne dlatego, aby stłumić niechęć Helsinek do Rady Nadzorczej spółki kontrolującej Gazociąg Północny, Rosja, poza byłym kanclerzem Niemiec Gerhardem Schröderem zaprosiła również eks-prezydenta Finlandii Tarji Halonena. I tak się cudownie złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie, co Szwecja, Finlandia zaczęła mięknąć i wycofywać zastrzeżenia co do dramatycznych dla ochrony środowiska skutków puszczenia rur Nordstreamu po dnie Morza Bałtyckiego. Ari, co się Rosjanom nie kłaniałJednym z najbardziej barwnych, ale też najzacniejszych ambasadorów Finlandii na europejskiej scenie politycznej był europoseł – a wcześniej trzykrotny mistrz świata w rajdach samochodowych i zwycięzca rajdu Paryż Dakar, Ari Vatanen. W latach 2004-2009 ów reprezentant, no właśnie nie Finlandii, ale… Francji (ze względów podatkowych mieszkał na Lazurowym Wybrzeżu). Był w Parlamencie Europejskim jednym z najbardziej zaangażowanych obrońcą praw człowieka, przy czym obrońca praw ludzkich integralnym, a nie – a takich jest wielu – ograniczających się tylko do trąbienia o „human rights” w krajach małych, słabych i bez ekonomicznego znaczenia, a jednocześnie nabierających wody w usta, gdy chodzi o prawa człowieka w Rosji czy Chinach. Vatanena ani w rajdach, ani w Srasburgu już nie ma, ale pozostało wspomnienie twardego Fina, co to się nie kłaniał rosyjskim czynownikom. W dzisiejszej fińskiej delegacji jest (zresztą od 2004 roku) była premier Finlandii Anneli Tuulikki Jäätteenmäki, która inaczej niż Hanna Suchocka, najpierw była Ministrem Sprawiedliwości, a potem dopiero premierem. Finlandia, pozostająca wciąż w cieniu Szwecji, generalnie w Unii Europejskiej siedzi jak mysz pod miotłą. Widocznie uznała, że i tak miotła z Brukseli jest nieco lepsza niż wcześniejsza miotła z Moskwy.
*Artykuł ukazał się na łamach tegorocznych "Arcanów".
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/182071-euroalfabet-czarneckiego-czesc-druga-dania-i-finlandia-szczegolnie-uwrazliwieni-na-ekologie
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.