– Jakie jest Pańskie pierwsze wspomnienie na hasło „stan wojenny”?
– Wszyscy w „Solidarności” wiedzieliśmy i czuliśmy, że coś musi się wydarzyć, że sytuacja jest zbyt napięta. Przewodniczący organizacji związkowych w najważniejszych i największych zakładach otrzymali informacje, jak zachować się w przypadku wprowadzenia stanu wojennego. Ale nie przeczuwaliśmy, że coś może się wydarzyć właśnie tej nocy z 12 na 13 grudnia.
– Gdzie Pana zastało wprowadzenie stanu wojennego?
– Po pracy wróciłem do domu i zmęczony szybko zasnąłem. Moja żona lekarka miała tej nocy dyżur w pogotowiu ratunkowym w Gdańsku. Po północy przybiegła do domu i obudziła mnie dzwoniąc do drzwi. Krzyczała, żebym się szybko ubierał i uciekał gdzieś ukryć, bo milicja prowadzi aresztowania działaczy „Solidarności”. Ubrałem się i powiedziałem jej, że jadę do Stoczni Gdańskiej.
– Jak zareagowała żona?
– Wybuchnęła płaczem. Chciała, żebym się ratował, nie rozumiała mojej decyzji. Przekonałem ją, że jako przewodniczący stoczniowej „Solidarności” nie mogę się ukrywać. To byłaby dezercja. W stoczni były związkowe dokumenty, sztandar, inne materiały, ktoś musiał to zabezpieczyć. I tak w nocy trafiłem do stoczni.
– Jaką sytuację tam Pan zastał?
– To była już niedziela, na terenie zakładu było co najwyżej 8 procent załogi. Poza tymi, którzy akurat mieli tego dnia dyżur, było kilkuset pracowników, którzy dostali się do stoczni z zewnątrz. W poniedziałek, 14 grudnia rano zwołałem zebranie pracowników. Wszyscy byli jednomyślni – strajk! Naszym celem było wywołanie ogólnokrajowego protestu przeciw wprowadzeniu stanu wojennego. Ponieważ tradycyjna łączność była zerwana, wykorzystaliśmy sprzęt radiokomunikacyjny ze statków, które znajdowały się na terenie stoczni, aby powiadomić kraj o naszym strajku.
– Jaka była atmosfera, liczyliście się z pacyfikacją strajku? W końcu działaliście w warunkach stanu wyjątkowego.
– W poniedziałek rano przyszedł do mnie jeden ze stoczniowców z informacją, że on i jego koledzy tną długie żelazne pręty na dwumetrowe lance, które mają stanowić broń w razie szturmu milicji i ZOMO. Ostudziłem ich zapał i kategorycznie zakazałem tego typu działań. Nie chciałem prowokować rozlewu krwi, użycia przez ZOMO broni palnej. Jako przewodniczący stoczniowej „Solidarności” powiedziałem pracownikom jasno: Sama wasza obecność jest wystarczającą formą protestu, nie chcemy walczyć.
– Ale do interwencji ZOMO w końcu doszło. Jak Pan zapamiętał moment swojego aresztowania?
– Kiedy zapadła decyzja o strajku okupacyjnym 14 grudnia, zarządziłem zatarasowanie stoczniowych bram starym sprzętem i zespawanie ich łańcuchami. To utrudniło pacyfikację. ZOMO udało się dostać do stoczni dopiero wtedy, gdy specjalnie sprowadzony czołg staranował Bramę nr 2. Jako przewodniczący zakładowej „Solidarności” chciałem być cały czas na linii frontu, nie ukrywałem się na terenie zakładu, ale zamknąłem się w biurze kierownika stołówki, tuż przy bramie. Liczyłem, oczywiście naiwnie, że może ZOMO rozbiegnie się po stoczni i ominie pierwsze budynki. Tak się nie stało, kilku milicjantów od razu wyłamało drzwi i wpadło do pomieszczenia, w którym siedziałem. Od razu zaczęli krzyczeć: „Szablewskiego mamy!” i zawołali swoich przełożonych.
– Gdzie Pana przewieziono?
– Najpierw do aresztu w komendzie w Pruszczu Gdańskim, następnego dnia do komendy na ul. Okopowej w Gdańsku. W areszcie szybko zachorowałem, bo warunki były złe. W celi nie było nawet pryczy, tylko betonowe postumenty, na których się siedziało lub spało. Był grudzień, zimno. Później przeniesiono mnie do aresztu SB na ul. Kurkowej.
– Wiem, że z tym wiąże się Pańskie miłe, przynajmniej w części, wspomnienie.
– Gdy milicjanci prowadzili mnie skutego kajdankami korytarzami z jednego aresztu do drugiego, jakaś mijająca mnie kobieta wręczyła mi, zupełnie spontanicznie, pęk róż, który miała przy sobie. Nie wiem, czy czekała na kogoś innego, czy była tam w innym celu. Oczywiście esbecy od razu zabrali mi te kwiaty, ale był to dla mnie ważny i symboliczny gest. Społeczeństwo darzyło nas sympatią i widać było, że funkcjonariuszy służb komunistycznych to drażniło.
– Nie został Pan internowany, ale w areszcie spędził pół roku.
– Tak. Cały czas toczył się mój proces. Wyrok został ogłoszony 28 maja 1982 r., pamiętam ten dzień. Otrzymałem wyrok dwóch lat pozbawienia wolności, ale ku mojemu zaskoczeniu – w zawieszeniu. Jeszcze tego samego dnia wyszedłem na wolność. Cieszyłem się z powrotu do domu, spotkania z rodziną, ale myślami byłem z kolegami z „Solidarności”, którzy zostali potraktowani przez sądy surowiej ode mnie. W 1990 r. Sąd Najwyższy zrehabilitował mnie i uznał skazujący wyrok z 1982 r. za bezprawny.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Adam Chmielecki
Alojzy Szablewski (ur. 1925 r.) – żołnierz Armii Krajowej, absolwent Wydziału Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej, w l. 1952-1990 projektant w Biurze Projektowo-Konstrukcyjnym Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Uczestnik stoczniowych protestów w 1970 i 1976 r., współpracownik Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, uczestnik strajku w sierpniu 1980 r. i w grudniu 1981 r., członek władz oficjalnych i tajnych organizacji „S” w stoczni. Przewodniczący komitetów strajkowych w Stoczni Gdańskiej w 1988 r. W latach 1991-1993 poseł na Sejm RP, wyróżniony m.in. odznaką Zasłużony dla Stoczni Gdańskiej i Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/173350-nie-moglem-zdezerterowac-rozmowa-z-alojzym-szablewskim-w-grudniu-1981-r-przewodniczacym-zakladowego-komitetu-strajkowego-w-stoczni-gdanskiej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.