Na pokazie mody w Nowym Jorku, słynnym „Fashion Week” było wesoło aż przykro: gdy śniadoskóre dziewczę prezentowało na wybiegu propozycje kreatora Dennisa Bassa, nagle, ups…, obsunęła mu się na biodra, znaczy, temu dziewczęciu, falbaniasta sukienka. Oczom licznej publiczności ukazały się pryszcze, gdyż to, co pokrywało wystające żebra modelki nijak biustem nazwać się nie da. Dziewczę poczuło się niepysznie i szybko uciekło za kotarę. Mniej więcej w tym samym czasie, Niemcy też miały swój „Fashion Week”, tyle, że na politycznym wybiegu, na którym pojawiła się znana po obu stronach Odry „modelka” Erika z domu Hermann, po mężu Steinbach, i też przeżyliśmy obsuwę.
W skrócie było tak: najpierw - jak zwykle - obarczyła nas, Polaków, współwiną za drugą wojnę światową, potem wyraziła rozczarowanie, że macierzysta partia chadeków (CDU) jej nie popiera i zagroziła, że stworzy sobie własną, jeszcze później przyssała się do Władysława Bartoszewskiego, że ma „zły charakter”, czyli mówiąc bez ogródek, że pełnomocnik rządu do spraw polsko-niemieckich to stary gbur i cham nieobyty… No, tego było za wiele nawet wyrozumiałym dla niej politykom w RFN, którzy cenią sobie współpracę z Bartoszewskim, więc przywołali koleżankę-parlamentarzystkę i szefową quasipartii Związku Wypędzonych do porządku. Krytykowana wykrztusiła półgębkiem coś w rodzaju przeprosin, a wdzięczna kanclerz Angela Merkel podkreśliła, jak ją ceni i poprosiła, aby nie opuszczała zarządu ich wspólnej partii. Steinbach pozostała. Też wesoło, aż przykro.
Działo się to wszystko jeszcze przed niedawnymi wyborami do Bundestagu. O popisach Steinbach na politycznym wybiegu mógłbym pisać długo, ale - po pierwsze, jej różnorakie występy są w Polsce dość dobrze znane, a po drugie, byłoby to z mojej strony zbyt dużą nobilitacją tej postaci. Moje poglądy na działalność zawodowej „wypędzonej” są jej de facto dobrze znane, jako że mieliśmy okazję podyskutować sobie w programie telewizyjnym „Quergefragt”. Powody, dla których przypominam to nazwisko są dwa: w ostatnich wyborach Steinbach zdobyła najwięcej głosów w jej okręgu i wręcz rozgromiła przeciwników z konkurencyjnych partii, a poza tym jej nazwisko przypomniała kilka dni temu „Gazeta Wyborcza”, w rozmowie z reżyserem Michaelem, „a właściwie” - jak odnotowała „GW” - Michałem Majerskim.
Ów twórca pracuje w Niemczech, a jego tematami jego filmów są straumatyzowani „spadkobiercy nienawiści” - Polacy wysiedleni z kresów i Niemcy, którzy w wyniku wojny byli zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron, ale także obecni mieszkańcy tych ziem. To dobrze, że Majerski przybliża szerszej widowni ich osobiste tragedie i dramaty. Ma zresztą ku temu rodzinne powody. Urodził się w Polanicy Zdrój, jego matką jest Niemka z Górnego Śląska, ojcem Polak. Po studiach w łódzkiej filmówce, gdy Michał Majerski miał 30 lat, wyemigrował z rodzicami do Niemiec i od 1978 roku stał się Michaelem. Dziś życzeniem tego 65 letniego Polako-Niemca jest to, aby „spadkobiercy nienawiści” zakopali swe uprzedzenia.
Zastanawiam się, dlaczego pani Danuta Skalska z Bytomia nie mogłaby usiąść przy jednym stole z Eriką Steinbach i porozmawiać o rozwiązywaniu śląskich kłopotów
- zaproponował w rozmowie z „GW”. Dla niezorientowanych, pani Skalska urodziła się we Lwowie, jest dziennikarką zajmującą się problematyką kresowian, prowadzi m.in. audycje „Lwowska Fala” w Polskim Radiu Katowice, jest też radną w Bytomiu i współinicjatorką Społecznego Ruchu im. Lecha Kaczyńskiego. Co trzeba przyznać, Majerski kręci niezłe dokumenty, ale może niech już lepiej przy nich pozostanie i nie wkracza krokiem defiladowym na teren bagienny. Jego propozycja posadzenia przy jednym stole zawodowej wypędzonej Steinbach, która tak wiele krwi napsuła w polsko-niemieckim procesie pojednania, oraz społecznej działaczki Skalskiej jest tyle obraźliwa w stosunku do tej ostatniej, bo w samym założeniu stawia między nimi znak równości, co naiwna i niebezpieczna.
Swego czasu, przy okazji zatargu o skład tworzonego w Berlinie tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom prasa w RFN malowała Erikę Steinbach niemalże jak gołębicę z gałązką oliwną w dziobie. W jednym z programów telewizji ARD prominentni dyskutanci zastanawiali się, skąd wzięła się jej zła sława w naszym kraju i wywodzili z powagą, że pewnie z tego powodu, iż „jest dużą blondyną o silnym uścisku dłoni”, co „wywołuje u Polaków histeryczne reakcje”. Tylko nieliczni, jak były szef, a dziś wiceprzewodniczący Bundestagu Wolfgang Thierse napomknął o głosowaniu Steinbach przeciw uznaniu przez zjednoczone Niemcy granicy na Odrze i Nysie. Problem jest jednak znacznie głębszy. Już sama nazwa Związku Wypędzonych (BdV) wywołuje negatywne skojarzenia. Nie dlatego, że nikt u nas nie pojmuje dramatu wysiedleń, gdyż byli mieszkańcy Lwowa, Grodna czy Wilna przeżyli je na własnej skórze nim trafili do Wrocławia, Bytomia czy Koszalina. Nie chodzi też o licytowanie się nieszczęściami, lecz o to, czy tragedia wojny i jej następstwa posłużą jako nauka dla lepszej przyszłości. Niestety, mimo epokowych zmian w Europie po 1989 r. dla Eriki Steinbach i kierowanego przez nią BdV zegar wciąż bije innym rytmem.
Liczby posiadaczy tej organizacji współtworzonej już po wojnie przez nazistów nikt dziś nie zna i, co więcej, nikt nawet nie wymaga od jej zarządu podania, ilu naprawdę grupuje członków. Bardzo to osobliwe w uporządkowanych Niemczech. Przed laty, gdy liczebność tego związku spadła do pół miliona, zaczęto przyjmować w jego szeregi dzieci i wnuków wysiedleńców, oraz… imigrantów ekonomicznych z ostatnich lat. „Wypędzenie” jest w Niemczech dziedziczne, więc BdV nadal korzysta z sowitych dotacji, choć - co swego czasu zauważył poseł Bundestagu Freimut Duve - płacenie z kasy państwowej na działalność tego związku jest „szyderstwem z polityki pojednania”. Steinbach - „maskotka prawicowców”, jak określił ją „Frankfurter Rundschau”, która stanęła na czele BdV w 1998r., już na początku zapowiedziała, że „wypędzeni nie dadzą się odstawić do lamusa historii!”. Jej pierwszym postulatem było zażądanie od Polski „naprawienia wyrządzonych krzywd i zwrotu mienia wypędzonym lub, jeśli nie będzie to możliwe, zrekompensowania poniesionych przez nich strat - są jeszcze tereny państwowe”, wskazywała. Kolejne żądanie wysunęła pod adresem rządu RFN, który wzywała, aby swe poparcie dla przyjęcia Polski do UE uzależnił od spełnienia tego warunku. Jak tłumaczyła na antenie Deutchlandfunk, dzięki klęsce Hitlera „spełniły się dawne życzenia Polaków o wypędzeniu Niemców”…
Były szef dyplomacji w gabinecie Helmuta Kohla Klaus Kinkel nazwał działania BdV po prostu „kawałkiem sztuki z domu wariatów w namiocie cyrkowym”, zaś minister kultury Michael Naumann w kancelarii Gerharda Schrödera stwierdził wprost, że Steinbach chce pod szyldem swej idei tzw. centrum wypędzonych „zarchiwizować roszczenia”. Nawiasem mówiąc, ojciec Naumanna zginął pod Stalingradem.
Jeśli ktoś sądzi, że w oparciu o tę podstawę Steinbach należy się zaproszenie do stołu, to albo ma iloraz inteligencji kartofla, albo powodowany jest chęcią postawienia znaku równości między sprawcami i ofiarami. Niedawno ukazało się za Odrą niemieckie wydanie książki Jana Piskorskiego pt. „Wygnańcy”. Autor traktuje w niej o „wspólnocie wypędzonych” z dzisiejszego punktu widzenia. Jak zrecenzował emerytowany wykładowca katedry Historii Najnowszej na Uniwersytecie w Osnabrück prof. Klaus Jürgen Bade, Piskorski kieruje się nową logiką, w której nie ma miejsca na „konkurencję między różnymi grupami wypędzonych - niemieckich, polskich i w innych krajach”, czym uderza w tak pielęgnowany w Niemczech i rozpowszechniany poza granicami, unarodowiony przekaz o szczególnym cierpieniu niemieckich wysiedleńców.
Na Steinbach podobna argumentacja działa jak muleta na byka. Gdy parę lat temu żądała zablokowania rozszerzenia UE do chwili spełnienia dezyderatów BdV, cytuję: „rozliczenie się z wypędzonymi będzie miarą dojrzałości Polski i Czech”, zbulwersowany Günter Grass przypominał:
Pamiętam, jak z moich okolic wygnano polskich chłopów. Jeśli mówimy o wypędzeniach, musimy brać pod uwagę, że to my najpierw ich dokonaliśmy, nim nas dotknęło to nieszczęście. A co by było, gdyby Polacy zażądali odszkodowań za zrujnowanie ich całego kraju?
- spytał literacki noblista, okrzyknięty przez wysiedleńców za „Blaszany bębenek” mianem „sprzedawczyka srającego we własne gniazdo”. Tytułem przypomnienia, Steinbach, córka niemieckich okupantów, urodziła się w Rumii, w domu skąd wypędzono polskich mieszkańców.
Prezentacja „Wygnańców” - Piskorskiego była zaplanowana była na 14 października w Muzeum Historii Niemiec w Berlinie, ale się nie odbyła. Została odwołana „ze względów organizacyjnych” przez… dyrektora Fundacji „Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie” Manfreda Kittela. Tej samej, która przygotowuje stałą ekspozycję w tzw. centrum wypędzonych według pomysłu Steinbach - po rządowym liftingu nazwanym Centrum Dokumentacji Wypędzeń. Dociekliwa dziennikarka Deutsche Welle Rosalia Romaniec przypomniała, że idea przedstawienia książki Piskorskiego pojawiła się „zaraz potem, gdy fundacja zorganizowała prezentację książki pt. „Regulaminowy transport” Raya M. Douglasa, dotyczącej wyłącznie przymusowych przesiedleń Niemców po II wojnie światowej. Książka Piskorskiego daje inne spojrzenie - z dala od narodowej perspektywy i w europejskim kontekście”, zauważyła Romaniec i spytała: „Czy Piskorski psuje Niemcom politykę pamięci?”
Trafione w dziesiątkę, istotniej, jest to „polityka pamięci”, w której jest miejsce tylko na przedstawianie jednej opcji i jednego punktu widzenia. Biorąc pod uwagę przyszłą ekspozycję w tworzonym właśnie muzeum o „wypędzeniach” - nie napawa to optymizmem. Czy i jaki wpływ na decyzję dyrektora Kittela o odwołaniu prezentacji „Wygnańców” polskiego autora miała szefowa Związku Wypędzonych? Pewnie żaden... Po wrześniowym sukcesie wyborczym Erika Steinbach, członek zarządu frakcji CDU/CSU w Bundestagu, uczestniczy w negocjacjach z socjaldemokratami (SPD), dotyczących kierunków działań i celów ich przyszłej koalicji rządowej. Żaden powód do niepokoju, to przecież taka „Miss Nobody” na niemieckiej scenie politycznej…
Na koniec pozostaje mi tylko wyjaśnić, co ma dziewczę z nowojorskiego „Fashion Week” do „modelki” Steinbach. Poza obsuwą na wybiegach, nic, bo dziewczynę kreatora Bassa da się wykarmić i po jej pryszczach nie będzie śladu, a wykwity zawodowej wypędzonej, mimo dokarmiania przez kolejne rządy Niemiec nie znikną. Znam wielu członków ziomkostw, którzy nie podzielają poglądów ich reprezentantki, ale dopóki sami nie zdobędą się na zmianę warty w kierownictwie BdV, dopóty i oni i my będziemy sypiać z rękami w nocniku historii. W tym kontekście pytanie, kto właściwie jest kreatorem Steinbach, nie jest demagogiczne, ani krasomówcze. No, kto?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/170573-nocnik-historii-z-erika-steinbach-duza-blondyna-o-silnym-uscisku-dloni-przy-jednym-stole
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.