O politycznych konsekwencjach ostatnich zdarzeń napiszę oddzielnie, ale też powiedzmy sobie szczerze: to że koalicja uciuła większość, wiedzieliśmy. W tym głosowaniu była to większość zaledwie 6 głosów, nie jak powtarzają uporczywie media10 (bo wystarczyło aby 6 posłów zmieniło zdanie, żeby wynik był inny). Nie jest prawdą, że groziły nam przedterminowe wybory, choć rząd będzie teraz używał tego straszaka przy byle okazji. To ostatni, bardzo jednak skuteczny, lek na opory PSL i recepta na zdyscyplinowanie sejmowej drobnicy.
Nie jest nawet prawdą, że inna decyzja oznaczała koniecznie widmo klęski rządu w referendum, przecież to było dopiero pierwsze czytanie. Porzućmy jednak wymiar taktyczny, stałe pytanie, kto traci, kto korzysta. Odnieśmy się do meritum.
W „Gazecie Wyborczej” w dzień sejmowego głosowania pojawił się bardzo charakterystyczny tekst Aleksandra Pawlickiego porównujący edukacyjne referendum do cepa. Poza tym trochę drwin z posła Kłopotka, z którego podobno śmieją się maturzyści a boją się dzieci. Równocześnie sam Pawlicki jest fałszywie przedstawiony, z podpisu pod tekstem dowiemy się, że jest nauczycielem i byłym dyrektorem szkoły. Nie dowiemy się, że był doradcą minister edukacji i współtwórcą nowego programu nauczania, którego dotyczy jedno z pytań referendum. Nie jest to więc patrzący z jakiegoś oddalenia obserwator, a uczestnik zdarzeń. Który oczywiście ma prawo się wypowiadać, ale lepiej żeby robił to z odkrytą przyłbicą.
Potraktuję jego uwagi jednak serio. Autor dowodzi, że referendum na sens tylko wtedy, gdy mamy klarowną alternatywę: za Unią i przeciw Unii. Tu zaś dylematy dotyczące gimnazjów czy nauczania historii są jego zdaniem zbyt skomplikowane aby padły sensowne odpowiedzi.
Nie do końca tak jest: kiedy autor zarzuca autorom referendum, że nie mówią co zamiast gimnazjów jest to po prostu nieprawda. Proponują powrót do systemu ośmioletniej podstawówki i czteroletniego liceum. Jest to wybór dość jasny, można się z tą propozycją nie zgadzać, ale to temat na poważną debatę merytoryczną, a nie na przedrzeźnianie i szyderstwa z posła Kłopotka. To nie on przygotowywał pytania, nie on zebrał te milion głosów, już sam fakt wyboru parlamentarnego celebryty na uosobienie proreferendalnych emocji to manipulacja i wyraz głębokiego lekceważenia adwersarzy.
Co gorsza Pawlicki dokonuje dwóch sprzecznych ze sobą zabiegów równocześnie. Z jednej strony perswaduje, choć nieco okrężną drogą, że do demokracji bezpośredniej nie dorośliśmy. Możemy my Polacy (cały czas upostaciowieni przez posła Kłopotka) najwyżej poprawiać ten system edukacyjny, który jest. Korygować go w samych drobiazgach. Nie możemy go za to kwestionować. Obowiązuje nas granica, arbitralnie wyznaczona, na dokładkę przez współtwórcę nowego systemu, a więc osobę zainteresowaną aby było tak, a nie inaczej. To w jego interesie jest traktować polskich rodziców jak nieco niesforne dzieci.
Równocześnie zaś, perswadując, żeby nie sięgali gwiazd a pilnowali swojego lokalnego podwórka, Pawlicki zarzuca inicjatorom referendum, że są narzędziem partyjnych oligarchii, które ubijają swój interes. Przy czym jego krytyka jest skierowana w jedną tylko stronę. Nie jest podejściem oligarchicznym zlekceważenie miliona podpisów przez pewną swego i ciułającą głosy koalicyjną większość. Jest za to – sprzyjanie przez innych polityków społecznym inicjatywom, choćby miały własną podmiotowość i dynamikę. Oryginalne podejście, zwłaszcza jak na nauczyciela wykładającego zdaje się i wiedzę o społeczeństwie. Rozumiem, że Kłopotka wyśmiewają maturzyści nauczeni właśnie przez pana magistra.
Ta dialektyka podejrzeń to zresztą może najbardziej nieprzyjemna część tej debaty. Kilka stron wcześniej Agata Nowakowska zauważa, że niektóre postulaty zapisane w pytaniach są „dziwnym trafem” podobne do programu PiS. Poglądy opozycji są „polityczne” i związki z taką „polityką” mają kompromitować. Poglądy rządu, obozu władzy, to nie polityka, a obiektywna rzeczywistość. Przecież to absurd.
Wyłożę teraz własne poglądy. Nie jestem bezkrytycznym entuzjastą referendum, wyrażałem wątpliwości wobec najnowszych pomysłów PiS aby odbywało się ono w zasadzie automatycznie na wniosek miliona wyborców. Rozumiem, że to próba otwarcia dość zamkniętego systemu, ale referendum jest uwikłane w najróżniejsze paradoksy. Z jednej strony, czy nie jest to za łatwa recepta na obalanie decyzji koniecznych, ale niepopularnych? Kto z ochotą nie dołożyłby się do uśmiercenia niechcianych powinności? Z drugiej, jest problem organizowania referendów wokół decyzji o wielkich konsekwencjach moralnych. Uwaga posłanki ZChN o „przypadkowym społeczeństwie” decydującym o losie innych wcale nie była bezsensowna, nawet jeśli niezręczna.
Ale tak się składa, że w polską konstytucję możliwość zarządzenia referendum jest wpisana, tyle że nie automatyczna. I brzmi mi w uszach pytanie posła Ujazdowskiego zadane Donaldowi Tuskowi tuż przed głosowaniem: jeżeli nie w takiej sprawie, to w jakiej warto spytać ludzi? Tu nie mamy ani odrzucenia nie chcianego obciążenia (jak np. w przypadku wydłużenia wieku emerytalnego). Nie mamy też odebrania praw jakiejś grupie ludzi (a tak byłoby w przypadku legalizacji aborcji czy eutanazji). Mamy za to kilka fundamentalnych wyborów dotyczących prawie każdego, bo prawie każdy ma dzieci, albo będzie miał. A nawet jak nie ma, stanem edukacji powinien się interesować. A przecież w ostateczności do urn poszliby tylko ci, którzy uważają sprawę za ważną.
Jest i inny wymiar tej historii, którą Aleksander Pawlicki pośrednio przywołuje, gdy bardzo selektywnie, wręcz tendencyjnie „rozprawia się” z argumentami przeciw gimnazjom, czy przeciw reformie szkolnych programów dokonanej przez minister Hall. To bezprzykładna wręcz arogancja MEN-owskiej biurokracji, organiczna niechęć do konfrontowania własnych, rzekomo bezalternatywnych racji z racjami innych. I równie bezprzykładna niechęć czołowych polityków koalicji na czele z premierem do zapoznawania się z jakimikolwiek racjami spoza wąskiego grona ministerialnych ekspertów.
Ja uważam, że kształt edukacji to jeden z podstawowych dylematów polskiej polityki. Dylematów nie dla ekspertów, a dla narodu. Donald Tusk uznał ją już dawno za balast, którym nie warto sobie zaprzątać głowy. Z tego punktu widzenia wyśmiewany przez Pawlickiego Kłopotek odrobił tę lekcje jednak lepiej, bo czegoś jednak posłuchał, coś przemyślał. Porównajcie jego wypowiedzi z premierowskimi, a przekonacie się sami.
Z tego punktu widzenia sama debata przed referendum była wielką szansą. Tą szanse zastąpiono rechotem z posła Kłopotka. Ten rechot wystawia złe świadectwo rechoczącym. I nie wróży dobrze na przyszłość.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/170524-rechot-z-posla-klopotka-to-swiadectwo-intelektualnej-bezradnosci-rzecznikow-edukacyjnej-biurokracji
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.