Obłęd spowszedniał. Nawet jeśli nadejdzie taka „europejska normalność”, czy musimy ją bałwochwalczo naśladować?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Obłęd spowszedniał, jest teraz coraz bardziej znośny, wręcz naturalny, można by rzec, zalecany. Nie tylko od niedawna, od czasu, gdy młody historyk ogłosił swoją diagnozę co do naszej niedawnej historii wojennej (a i przedwojennej, nazywanej niesłusznie przez niektórych sanacyjną). Przekonywał, że zaważył na niej ogólny obłęd przynajmniej części Polaków, którą to opinię powziął niejako z pozycji zdrowego lekarza, z racji wieku nie muszącego „curare se ipsum”, wskazał następnie właściwą terapię, choć już dawno po zejściu pacjenta, dziwiąc się przy tym, że podczas ciężkiej, może nieuleczalnej choroby, nie znaleziono terapii lepszej. Tak bywa z trudnymi, terminalnymi przypadkami, z przewyższającymi nas nieszczęściami i klęskami.

Właściwa rekonstrukcja historii, naprawianie nieudanych wyborów politycznych, wygrywanie przegranych niegdyś bitew i operacji wojennych, dzisiejsza znajomość łańcucha wydarzeń prowadzących do jakichś niepowodzeń, to wszystko ułatwia postawienie ostatecznej, w tym wypadku pesymistycznej diagnozy, ale jest zwodnicze i zbytnio jednak ułatwione, bo dokonywane zza biurka historyka, gdy mamy już pełniejszą wiedzę o przebiegu wcześniejszych wydarzeń. Kłopot polega na tym, że dużo trudniej podjąć właściwe decyzje, dokonać wyboru dobrego na przyszłość, w danej chwili i w danych warunkach.

Problem z historią jest ogólniejszy, zarówno wcześniejsze, jak i późniejsze dzieje pełne są klęsk i niepowodzeń, których nie równoważą jakoś sukcesy i powodzenia, nadal trwa ta dawna sytuacja, mimo różnych postępowych iluzji, ten morał, że z wielowiekowej tradycji nie wypływa wcale żadna pewna nauka, według której można by dzieje ludzkie uregulować i nimi pokierować, tak przynajmniej by uniknąć klęsk i nieszczęść. Choć, owszem, po takich diagnozach wymyślono sporo optymistycznych terapii, ale były to głównie utopie i rewolucje. Historia nazywana alternatywną byłaby poniekąd uprawniona, ale właśnie tylko z punktu widzenia utopijnego lub idealnego porządku, pytanie, czy uzasadnionego i w ogóle możliwego, przez to wątpliwa, bo również poddana różnym presjom ideologicznym, które wcale nie zniknęły w naszych czasach. A ponadto, ta alternatywna historia, pomieszana często z alternatywną literaturą historyczną, a także z ogólną wirtualizacją rzeczywistości, jest jednak jeszcze z jednego powodu  niemożliwa do uprawiania w sposób poważny, a nie, powiedzmy, zabawowy, jako niezobowiązująca gra. Przecież z wielu możliwości rozwoju wydarzeń, z całej wiązki możliwych wypadków, wybiera się tylko jedno i to dobre wyjście, a pomija i odrzuca wiele innych, równie możliwych, złych rezultatów. To ukryte, nie wypowiedziane założenie, że w strategii politycznej i wojennej, tak jak w każdej grze, jest możliwy pewny sposób na ostateczną wygraną.

To, co nazwano obłędem polskim, wywołanym przez katastrofy historyczne racjonalizuje się poniekąd właśnie przez utopię idealnej historii, którą przedstawia się jednak nie jako życzeniową, nieraz wręcz magiczną terapię, lecz jako realistyczne, wręcz pragmatyczne podejście do jej naprawy. Potrzebna jest krytyczna historia i rozrachunek z przeszłością, ale trudno ustanawiać podstawy nowej historii wirtualnej, której próby już znamy z różnych stron, porzucając przekonanie, że historia to właśnie to, co dokonane już i nieodwracalne. Prawda, że pewną terapeutyczną racjonalizacją naszej historii jest to, co nazywa się nieraz z pogardą lub poczuciem wyższości, narodową martyrologią, przekonując, że to narodowy masochizm. Ale można i jej przywrócić, też zupełnie racjonalnie, właściwą rolę i znaczenie, bo to także sposób na zachowanie wspólnotowej substancji na czas opresji i zagrożenia unicestwieniem, a po prostu to także świadectwo i pamięć o tych, którzy oddali własne życie za wspólną sprawę, kult ofiar i przodków, zapewniający jako tradycja ciągłość pokoleń i wspólnotową tożsamość, kulturowy kod, język, którym można nawiązać łączność odleglejszą przeszłością.

Czy mówienie o polskim obłędzie w czasach wojny, to nie jest właśnie ta pejoratywnie rozumiana martyrologia, dociągnięta teraz aż do naszych czasów, tradycja obłędu przeniesiona na nowe już pokolenia? Czy to nie totalne, samobójcze samooskarżenie, autodenuncjacja? To dopiero byłby obłęd. Więc o obłędzie nieco spokojniej, szerzej i z terapeutycznym dystansem: obłęd polski a obłęd obcy, obłędy sąsiednie, obłęd dawny i obłęd nowy… Totalitarny obłęd niemiecki i obłęd sowiecki, które wspólnie wywołały niewyobrażalną, nie dającą się już ogarnąć, pojąć, zrekonstruować, katastrofę, która pozostawiła nieodwracalne zmiany i niemożliwe do odrobienia straty. Czyż nie ulegliśmy obłędowi obcemu, o wiele potężniejszemu, którego ślady są nieusuwalne, nadal trwają i odzywają się w jakimś stopniu w obecnej polityce historycznej swych krajów? Czy równą obłędowi winą było to, że ulegliśmy takiej przemocy i eksterminacji, a nie zrezygnowaliśmy jednak z oporu, prób walki, z postawy sprzeciwiającej się złu. Czy nie odróżnia nas to, że, w ogólnym rozrachunku, nie podpisaliśmy żadnego paktu ze złem? Tak, za cenę ofiar, ale podpisanie cyrografu również nie gwarantuje, jak wiadomo, żadnego bezpieczeństwa i pewności, że ich nie będzie. Czyż nie większym szaleństwem byłoby paktowanie z jednym z tych obłędów choćby przeciw drugiemu, pakt z jednym z bezwzględnych dyktatorów, gdy już w latach 30. było wiadomo, do czego jest zdolny, a do czego zmierza wyłożył już jasno wcześniej w swym dziele pt. „Mein Kampf”? I czy nie jest dzisiaj spóźnionym i nieobliczalnym w skutkach szaleństwem tak wielkie, wręcz masochistyczne samooskarżenie, że może być poczytane poniekąd za usprawiedliwienie, jakieś alibi dla eksterminacyjnych potęg niemieckich i sowieckich, a przynajmniej jako wyrównanie rachunków, poniekąd zrównanie sprawców i ofiar, pomieszanie pamięci, rzeczywistych faktów i późniejszych, wybiórczych, obarczonych poszczególnymi interesami politycznymi, interpretacji historycznych. Czy nie jest to już tylko ostatnia, rozpaczliwa, poniekąd samobójcza reakcja raczej na jakąś obecną sytuację bez wyjścia, na nieustanne kwestionowanie polskiej racji stanu i prawa do polskości, protest przeciw byciu stale ofiarą, przegranym i gorszym, skoro wybiera się „post factum” jakiś „realizm”, skuteczność, pragmatyzm.

Znaleźć wyjście z sytuacji bez wyjścia to częsty i tragiczny dylemat polskich dziejów w ostatnich kilku stuleciach i polskiego w nich losu. Dziejów niezakończonych, niech nikt nam nie obiecuje końca historii, a więc i ryzyka konfliktów, klęsk, niepowodzeń, choć może nie obłędu. Jakby tego było mało, można przecież zauważyć wiele niepowodzeń czy błędów w naszych zwycięstwach. Choćby przegrana w dużym stopniu szansa odbudowy Polski na zdrowszych i trwalszych podstawach po 1989 roku w porównaniu z odbudową II RP po 1918 roku. Rządzący obecnie premier, również historyk z wykształcenia, za młodu stawiał podobną diagnozę, że „polskość to nienormalność”. Być może dążył za wszelką cenę do władzy, by Polskę uleczyć, być może nadal, mimo ataków i krytyki, prowadzi nadal swą misję sanacyjną, zaszczepia nam normalność, dokonuje modernizacji kraju, dostosowania go do norm i standardów uznawanych za najnowocześniejsze, wzorcowe i postępowe, zarazem europejskie i ogólnoświatowe. Tyle, że już zanim premier został premierem i uległ bałwochwalstwu zachodniemu, nie zauważył, że świat ów wypadł z posad, że po prostu zwariował. Bo jak nazwać te wszystkie normy, prócz wirtualnej, czyli pozornej polityki i ekonomii, które są już jawnie przeciwne naturze i wszelkiemu rozumowi, jeśli nie normami nienormalnymi. Do niedawna można je było traktować jako lekkie liberalne szaleństwo, teraz te coraz bardziej lewicujące i lewitujące pakiety standardów, zabezpieczane sankcjami o „mowie nienawiści”, to już objawy jakiejś psychozy, manii prześladowczej, fiksacji nie mającej rozumowego ani kulturowego uzasadnienia. Te nowe standardy, wzorce, sposoby życia, wymuszane przez presję rozmaitych mniejszości mają teraz stanowić normę dla wszystkich. Ci, którzy je promują, narzucają, wręcz szantażują prawnym sankcjami, wykazują się nie tylko niezrozumieniem praw życia, oni coraz bardziej je podważają i atakują, zwracają się przeciw samemu życiu. Czy nie jest paradoksem nowoczesności, jej idei powszechnego rozwoju i postępu, że w takich warunkach, w czasach pokoju a nie wojny, właśnie samo życie w różnych jego postaciach, będzie wymagało nadzwyczajnej obrony, zdroworozsądkowego uzasadnienia, odwoływania się do instynktu samozachowawczego?

Nie dajmy się jednak zwariować, nawet jeśli nadejdzie taka „europejska normalność”, czy musimy ją bałwochwalczo naśladować? Swoista suwerenność w tych nowych warunkach też nie będzie łatwa do utrzymania, często szaleństwo nosi wszelkie pozory normalności, tu też toczy się gra o przetrwanie, w której „realizm”, skuteczność, pragmatyzm, mimikra i przystosowanie mogą nie wystarczyć. Czy wystarczy łudzić się nadzieją, że to tylko okresowa depresja, pomroczność jasna, paranoja, z którą da się żyć, naturalna starcza demencja… Na pewno przyda się tu bardziej zwykła higiena psychiczna i jakaś nawet zdroworozsądkowa gimnastyka umysłowa, by nie ulec różnego rodzaju bzdurze, indoktrynacji i naporowi wirtualnej, medialnie produkowanej rzeczywistości. Ale może potrzebna też będzie znów jakaś szaleńcza, choć innego rodzaju, walka o przetrwanie?

 

 

 

---------------------------------------------------------------------------

---------------------------------------------------------------------------

Polecamy wSklepiku.pl książkę:"Patriotyzm dnia dzisiejszego"

autor:Polak Wojciech

Patriotyzm dnia dzisiejszego

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych