ŁÓDŹ PRZYWRACA PAMIĘĆ. "Obóz koncentracyjny >>na Przemysłowej<< był hitlerowskim tworem, do którego zwożono polskie dzieci z całego kraju"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

We czwartek 7 listopada o 12.00 abp Marek Jędraszewski w archikatedrze łódzkiej odprawi mszę świętą w intencji dzieci i młodzieży, którzy zginęli w obozie koncentracyjnym “Na Przemysłowej”. Po mszy wyruszy “Marsz Młodych”, będący wyrazem hołdu, dla tych niewinnych dzieci, które w tracie wojny oddały swoje życie w obozie.

Przeczytajcie wywiad na temat obozu na Przemysłowej.

Pamięć o ofiarach niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci, który działał w Łodzi i nosił potoczną nazwę “na Przemysłowej” uczy wrażliwości, mądrości i buduje tożsamość – uważa Jolanta Sowińska-Gogacz. Łódzka dziennikarka od miesięcy stara się przypomnieć historię miejsca kaźni kilkunastu tysięcy małych Polaków.

Kiedy po raz pierwszy usłyszała Pani o Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt?

Nie uczono o tym w szkole i nigdy nikt mi o nim nie opowiadał. Kiedy rok temu z wielkim rozmachem obchodzona była 70. rocznica Wielkiej Szpery, czyli wywiezienia i zamordowania większości dzieci, starców i chorych z łódzkiego getta, opisywałam dla jednego z portali wydarzenia, które temu towarzyszyły. Widowiskowym punktem programu było malowanie przez Piotra Saula na ścianach kamienic byłego łódzkiego getta murali przedstawiających żydowskie dzieci. Właśnie wtedy dostałam wstępne zaproszenie na kolejne odsłonięcie murala, tym razem poświęconego polskim dzieciom z obozu „na Przemysłowej”. Myśl o tym, że w moim mieście znajdował się lager dla dzieci, nie dawała mi spokoju, zakorzeniła się w duszy i ją oplotła. Już na własną rękę zaczęłam szukać śladów obozu, robić dokumentację fotograficzną, czytać. Uczyłam się tej historii od podstaw. Zderzyły się we mnie pierwsze, mgliste wyobrażenia z z drastycznymi faktami, jakie odkrywałam. To był szok, który nie pozwolił porzucić tematu.

Co działo się na Przemysłowej?

Obóz koncentracyjny „na Przemysłowej” był hitlerowskim tworem, do którego zwożono polskie dzieci z całego kraju. Powstał w Łodzi na rozkaz Reichsführera SS Heinricha Himmlera w grudniu 1942 roku i funkcjonował w kwartale ulic Brackiej, Plater, Górniczej i muru cmentarza żydowskiego przez 25 miesięcy II wojny światowej. Jego nazwa wzięła się stąd, że właśnie ulicą Przemysłową dowożono transporty dzieci i na jej skrzyżowaniu z Bracką była pamiętna, wjazdowa brama.

Więziono w nim dzieci osierocone wojną, skazane przez niemieckie sądy choćby za przerzucanie chleba do getta, handel czymkolwiek, zbieranie węgla na torach, czy szmuglowanie lub kradzież jedzenia. Wielką grupę stanowiły dzieci bohaterów podziemia antyhitlerowskiego, głównie z Wielkopolski. Wyjątkowość tego miejsca polega na tym, że był to jedyny lager na polskim terenie wcielonym do Rzeszy, w którym więziono wyłącznie dzieci. Jedynymi dorosłymi, z jakimi miały one kontakt, byli starannie dobrani oprawcy. Szczególnym okrucieństwem wykazali się Edward August, Sydonia Bayer (oboje skazani na śmierć za liczne zbrodnie) oraz Eugenia Pohl. Co znaczące – dzieci, które docierały na Przemysłową w transportach z Oświęcimia, płakały i chciały wracać. Obóz utworzony został z rozmysłem na terenie łódzkiego getta, za „podwójnym murem”, by zapobiec ucieczkom. Dziennie przebywało tam średnio około tysiąca lub więcej więźniów w wieku od niemowlęctwa do 16 lat. Nękano je apelami w środku nocy na zimnie, pełną separacją od rodziny, ciągłym biciem, nieludzkimi karcerami, wymyślnymi torturami – przymus patrzenia na słońce, obcinanie chłopcom jąderek scyzorykiem, wieszanie za nogi i spuszczanie twarzą do beczki ze zużytym smarem, polewanie zimną wodą na mrozie, kopanie po głowie… Dzieci umierały, ale wcześniej musiały jeszcze pracować dla Rzeszy w warsztatach – rymarskim, szewskim, krawieckim itp. Mieszkały w drewnianych, zimnych barakach z pryczami piętrowymi bez sienników. Nie miały dostępu do ciepłej wody ani do mydła. Miały szare uniformy, drewniane trepy i numery zamiast imion. Wedle różnych źródeł i zeznań zginęło w nim 12-15 tysięcy polskich dzieci. Śmiertelność była niepoliczalna (dokumentacja była fałszowana i prowadzona celowo niechlujnie), dzieci dziesiątkował tyfus, praca ponad siły, głodzenie i śmiertelne pobicia. Ich zwłoki wywożono nocą pod szczelnymi plandekami ciężarówek lub rękami kolegów przenoszono za mur, na teren nekropolii żydowskiej. W styczniu 1945 roku znaleziono tam jeszcze około 900 malców, w większości ciężko chorych, poodmrażanych i nieodwracalnie przerażonych. Do lat 70. XX wieku dotrwało ich przy życiu nieco ponad 300. Nieliczni żyją do dziś, z bliznami na ciele i głęboką traumą.

 

Dlaczego uznała Pani, że ta sprawa nie znajduje sobie właściwego miejsca w świadomości łodzian?

Bo Łódź nie opowiada o tym obozie, nie próbuje go wpisać na historyczne mapy. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Julian Tuwim mawiał, że “milczenie to tekst, który niezwykle łatwo jest błędnie zinterpretować”, dlatego odpowiedź zostawiam sprawcom tej dziwnej, złej ciszy. Świadomość mordowania małych dzieci, z całą ich fizyczną słabością, lękiem, bezbronnością i brakiem „parasola” przyjaznych dorosłych zmienia optykę liczby na optykę emocji. Tymczasem wiedza łodzian na temat dziecięcego obozu „na Przemysłowej” jest zupełnie nieadekwatna do rozmiaru zbrodni tam dokonanych. Znam człowieka, lekarza, który dowiedział się o obozie z mojego felietonu, a przez 4 lata uczył się w liceum, jakie mieści się przy ul. Mostowskiego (dziś to gimnazjum), czyli w samym centrum terenu obozu. Klęska edukacji. Łodzianie, zwłaszcza jeśli chcą pretendować do elity tego miasta, muszą poznać to miejsce i jego tragiczne dzieje. Póki co jedyna rzetelna książka o obozie jest „białym krukiem” (Józef Witkowski: „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi”, Ossolineum 1975)), bo nakład mikry i nie ma wznowień. W historycznym miejscu bramy wjazdowej nie ma nawet kamyczka, a najważniejszy zabytek na Przemysłowej 34 – siedzibę zarządu obozu (Verwaltung) – zamieniono w sierpniu na apartamentowiec. We współczesnych publikacjach roi się od nieścisłości, w muzeum na Radogoszczu na tablicy poświęconej obozowi nawet w jego nazwie jest błąd (o kłamliwych danych liczbowych nie wspomnę), a pod pomnik Pękniętego Serca przyjeżdżają wycieczki młodzieży z Izraela, bo mówi się im, że to monument ku czci dzieci żydowskich. To wszystko – i ta amnezja i te fuszerki – mocno nas kompromituje. A zorganizowane przeze mnie (z wielką pomocą stowarzyszenia Solidarni2010) pierwsze obywatelskie obchody pamięci o dzieciach z tego obozu dały jasny przekaz, że łodzianie chcą pamiętać, chcą pochylić głowy nad tematem, potrzebują tej prawdy, jakkolwiek jest ona arcytrudna.

 

Czy ludzie, którzy mieszkają w pobliżu tego miejsca wiedzą, co się w nim działo w czasie niemieckiej okupacji?

Tak. Zwłaszcza osoby starsze wiedzą, że „tu Niemcy trzymali dokumenty”, a „tam mieszkał zarząd” (przetrwały cztery budynki); rozmawiam z nimi czasem. Jednak na terenie dawnego obozu brakuje oznaczeń, co tłumaczy się tym, że nie należy mieszkańcom robić przykrości i przypominać, że mieszkają na swoistym cmentarzu. Myślę, że należy to zrozumieć. Sam pomnik poświęcony ofiarom „Przemysłowej”, zwany Pękniętym Sercem, mieści się poza historyczną granicą lagru. Obóz to obecnie zwykłe blokowisko. Dreszcze przeszywają tych, którzy znają jego dziejową tkankę. Idąc tam, zawsze biorę mapę opracowaną przez więźniów i odtwarzam w wyobraźni całą, zdewastowaną infrastrukturę. Dla mnie to miejsce jest święte. Przemierzam tę ziemię jak kościół.

 

Dokąd powinno nas zaprowadzić przypominanie o „Przemysłowej”?

Kiedy miałam 16 lat, wyjechałam po raz pierwszy do Niemiec do rodziny znajomych w głębi Schwarzwaldu. Podczas obiadu naprzeciw siedział starszy pan i uważnie mi się przyglądał. Zapytał w którym polskim mieście mieszkam, wyjaśniłam że w Łodzi. On bardzo się speszył i wyznał: „Ja byłem kiedyś w Łodzi. W czterdziestym czwartym”. Piwnica w tym domu zastawiona była osobliwą, wręcz surrealistyczną kolekcją wypchanych trupów zwierząt. Gospodarz okazał się zawodowym strzelcem. Dopiero po latach zrozumiałam wymowę jego spojrzenia. Co mógł robić niemiecki strzelec w roku 1944 w mojej Łodzi? Pamięć o takich miejscach, jak obóz „na Przemysłowej”, może utkać w nas wrażliwość, uczy myśleć mądrze o bliźnich, ostrzega i każe wybaczać, buduje tożsamość i pozytywnie przywiązuje do miejsca, w którym my i nasze rodziny spędzamy życie. Lekceważenie faktu zamordowania tysięcy niewinnych dzieci świadczyć będzie zawsze o rażącym deficycie kultury, tak osobistej, jak zbiorowej. A jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma przywilej spojrzenia w oczy ofiarom i oprawcom tej najpodlejszej z wojen. Spojrzenia świadomego i wypełnionego niezwykłym przekazem. Poza tym, pamięć o tych dzieciach jest aktem sprawiedliwości – ci ludzie przyjeżdżają od lat do Łodzi i chodząc wokół Pękniętego Serca żebrzą o to, byśmy nie zapomnieli. Przypominanie o „Przemysłowej” zaprowadza nas więc do uczciwego, chrześcijańskiego postawienia owej kwestii w szeregu spraw najważniejszych.

 

Można powiedzieć, że renesans zainteresowania tą sprawą zaczął się od Pani pytania podczas lutowych „Dialogów w katedrze”. Co Pani wtedy czuła, zadając pytanie o „Przemysłową”?

Od początku chodziło mi o to, by uruchomić domino pamięci. By upadłe klocki zapomnienia zorganizowały łodzianom nową przestrzeń dla pozyskania prawdy o obozie „na Przemysłowej”. Tamte „Dialogi”, drugie z kolei, dla mnie były pierwszymi, ich formuły zatem nie znałam. Gdy okazało się, że część ostatnia to zwyczajowo pytania „z sali”, a tematem wiodącym jest cierpienie, pomyślałam: kościół pełen ludzi, arcybiskup słucha, mikrofon czeka, temat w konwencji – teraz albo nigdy. Miałam tremę, jej przełamanie było bardzo trudne, ale cel wart wysiłku. Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że to właśnie tam i właśnie wtedy upadł pierwszy, znaczący klocek wspomnianego wyżej umownego domina. Ludzie podchodzili i mi dziękowali, a efekty recepcji tamtego zdarzenia zadziwiają mnie do dziś. Arcybiskupa Marka Jędraszewskiego uważam za pasterza doskonałego – jest światły i mężny, przystępny i charyzmatyczny. Zresztą, format pasterza poznaje się po traktowaniu najmniejszej, zagubionej owcy. A taka ja to przecież jagnię. Szukał aż znalazł.

Więcej na temat obozu “na Przemysłowej” w najbliższym numerze tygodnika “Idziemy”.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych