"Dzień tysiąca godzin" - jeden najznamienitszych obrazów kampanii wrześniowej w historii literatury. U NAS FRAGMENT KSIĄŻKI

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

"Dzień tysiąca godzin" należy do najznamienitszych obrazów kampanii wrześniowej w historii literatury.

Akcja tej niezwykłej powieści rozgrywa się w trakcie pierwszego tysiąca godzin II wojny światowej. Poznajemy bohaterskich obrońców Westerplatte, walczącego w oblężonej Warszawie generała Janusza Prusa, który niegdyś podczas przewrotu majowego stracił szansę na karierę, ale także zwykłego wiejskiego chłopaka Antosia, który razem z wieloma niedoświadczonymi, ledwo co zmobilizowanymi żołnierzami na Kresach Wschodnich bierze udział w starciach z sowieckimi agresorami. Wśród wielu bohaterów tej monumentalnej powieści są też postaci niezaangażowane bezpośrednio w walkę, jak amerykański dziennikarz Loomis czy żydowski uciekinier z Warszawy, Berg. Są też postaci walczące w szeregach wroga, jak Erich, młody hitlerowski oficer, który przed wojną wspinał się w górach z polskimi przyjaciółmi.

Dzień tysiąca godzin ukształtował wyobraźnię Amerykanów o losie Polski podczas II wojny światowej i przez wiele miesięcy po premierze była bestsellerem w USA.

W.S. Kuniczak (1930-2000) był synem żołnierza, który z racji obowiązków militarno-dyplomatycznych jeździł po całym kontynencie, przed II wojną światową odwiedzając niemal wszystkie ważniejsze kraje Europy. Po agresji Niemiec na Polskę wraz z rodziną wyjechał do Wielkiej Brytanii, a w roku 1950 przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Walczył w Korei w 7. Dywizji Piechoty; potem pracował jako dziennikarz i doradca reklamowy w Clevelend i Pittsburghu.

W 1966 roku ukazała się jego najwybitniejsza powieść, Dzień tysiąca godzin; w swoim pisarskim dorobku W.S. Kuniczak ma także znakomity przekład na angielski trylogii Sienkiewicza (With Fire and Sword; The Deluge; Fire in the Steppe) oraz niezwykle ważną dla amerykańskiej Polonii książkę "My Name is Million: An Illustrated History of the Poles in America".

 

PONIŻEJ FRAGMENT KSIĄŻKI "DZIEŃ TYSIĄCA NOCY"

Generał poczuł, jak serce mu łomocze, puls przyspiesza, znienacka nie miał czym oddychać. Pradawny wróg, chociaż tym razem nie zadeklarował jeszcze wrogości czy przyjaźni. Młot uniesiony; sierp -- jak dotąd znak zapytania.

Jeśli miała to być przyjaźń, nigdy nie byłaby chętniej witana, jeśli wrogość -- byłaby podwójnie niebezpieczna. Pomimo bowiem pękających barier oporu na rzekach, pomimo głębokich odwrotów, porażek i zwycięstw bardziej kosztownych od klęsk, ciągle udawało się przeciwstawiać Niemcom zwarty front. Wołyń się trzymał; tutaj niebieskie linie były mocne. Armia odpłynęła na południe i wschód ku rzece Stryj z jej fortyfikacjami. Ciężkie walki toczyły się w lasach i zaznaczonych na żółto trzęsawiskach Biłgoraja i Krasnegostawu, gdzie niebieskie linie nie uginały się, czerwone zaczęły zwalniać i zawracać, a wtedy nowe niebieskie linie przecięły czerwone i zamieniły się w strzałki w ciemnozielonych lasach wokół Lwowa. Czerwone, zdałoby się nieodparte, morze (spowolnione przez oblężenie Warszawy i Modlina oraz ataki Kutrzeby) zatrzymało się, zawisło i poczęło odpływać. Wielka rubież trzymała się już drugi dzień. Dalej była zatem jakaś nadzieja. Nie na zwycięstwo ani żadne inne zdarzenie o rozstrzygającym charakterze, lecz na utrzymanie południowej jednej trzeciej kraju do czasu, aż nadejdą alianci. Nowe czerwone flagi i strzałki wskazujące z Rosji na wschód rodziły zimny dreszcz.

-- Co tam się dzieje?

Michał w milczeniu wpatrywał się w mapę. Palcami zakreślał małe kółka pośród spinaczy i papierów rozsypanych chaotycznie na jego biurku. Oczy miał zmatowiałe i bez wyrazu, ale z rana się ogolił i nałożył świeży mundur. Janusz Prus ze zdumieniem spostrzegł, że ktoś ostrzygł Michałowi głowę na łyso.

-- Co robią Sowieci?

-- Nic. Nie wiem.

-- Koncentrują wojska. Przeciwko nam?

-- Nie -- zaprzeczył Michał. -- To po prostu niemożliwe.

-- Bogu dzięki. Bo gdyby i oni rzucili się na nas… Ale skąd wiesz, jak się zachowają?

-- Nie wiem -- przyznał Michał.

-- Więc mogą nas zaatakować?

-- Nie, niemożliwe.

Michał z lekkim uśmieszkiem wpatrzył się w mapę. Kiwnął przyjaźnie głową majorowi i strzepnął coś z rogu biurka.

-- Przecież tego nie wiesz. Nie znasz ich intencji.

-- Nie, nie znamy. Skierowaliśmy do nich zapytanie, na razie nic nie odpowiedzieli. Jestem jednak pewien, że nie zamierzają zaszkodzić nam w jakikolwiek sposób. Jaka byłaby w tym logika? Co by im to dało?

-- Mówiąc inaczej, masz nadzieję, że na nas nie uderzą, ale nie wiesz tego.

-- To prawda -- zgodził się Michał. -- Nie wiem, co zamierzają, ale nie wierzę w możliwość ataku. Teraz nie miałoby to sensu. Nie tym razem. Z naszego punktu widzenia to nieprawdopodobne i dlatego w to nie wierzę. Musi być jakieś wyjaśnienie tego, że koncentrują się nad granicą.

-- Tak, z pewnością -- mruknął generał. Popatrzył na spokojną twarz brata, na zastygły na niej uśmiech, na palce machinalnie pląsające między paskami informacji, na obwiedzioną czerwono sytuację, która kpiła z nich z mapy w białym świetle lamp. -- Posłuchaj… -- zaczął, ale Michał przerwał mu szybkim gestem.

Nieruchomo przyklejony do ust uśmiech znikł, powieki zamrugały.

-- Nic nie zrobią -- powiedział. -- To ruch prewencyjny.

Przed czym? Obawiają się, że ich zaatakujemy?

-- Demonstracja pod adresem Niemców.

Ale szydercza mapa temu przeczyła, a oni spoglądali na siebie jakby w nadziei, że któryś poda wyjaśnienie, jakie podważy świadectwo mapy. Zbyt wiele było dużych formacji, aby rozsądnie można to było uznać za demonstrację: korpusy, dywizje, grupy armijne w grubej warstwie i trasy zaopatrzeniowe zbyt daleko sięgające w głąb Rosji i Ukrainy. Wydawało się, że spoza granic mapy cała Azja prze na zachód.

I znowu to mamy, myślał generał. Azja się ruszyła. I kto tym razem powstrzyma to ludzkie morze, jeśli znowu zacznie zalewać Europę? Tym razem nie będzie Bitwy Warszawskiej, która powstrzyma i odrzuci tę powódź A ta, jeśli nie napotka żadnych przeszkód, zaleje kontynenty.

Spytał, ile dywizji czerwonych jest nad granicą i kiedy zaczęły koncentrację. Czas i ilość miały wielkie znaczenie. Pięćdziesiąt dywizji, odrzekł Michał, a dalsze są w drodze. Nikt natomiast nie był pewien, kiedy się rozpoczęło gromadzenie tak wielkiej liczby ludzi, zwierząt i sprzętu. Nikt nie ważył się zaryzykować żadnej daty, ale bardzo wiele przemawiało za tym, że większość sowieckich jednostek zaczęła marsz jeszcze przed rozpoczęciem wojny.

-- Nie mogli takich sił zgromadzić w pół miesiąca. Transportowo wyglądają jeszcze gorzej od nas -- powiedział Michał.

-- Miesiąc temu był w Moskwie Ribbentrop -- przypomniał generał. -- Myślisz, że to się jakoś wiąże?

-- Absolutnie nie. Sowieci po prostu nie mogą nam teraz tego zrobić. Nie ma mowy.

-- Michale, przecież sam nie wierzysz w swoje słowa.

Nie, sprzeciwił się, wierzy. Nie było żadnych podstaw, by uważać inaczej, a poza tym to absolutnie niemożliwe, żeby hitlerowcy i komuniści poszli kiedyś razem do łóżka. Co więcej… uderzenie w takiej chwili, gdy front się trzyma… nie, niepodobna w to uwierzyć.

-- Tego po prostu byłoby już za wiele, nie rozumiesz?

Być może, powiedział generał, ale czy nie powinniśmy być przygotowani na taką możliwość? I czemu wywiad nie donosił o ruchach tych wojsk?

-- Bolszewicy uszczelnili granicę. W tym rzeczywiście są nieźli. Nasi ludzie aż do wczoraj nie mogli dowiedzieć się niczego.

-- A co wywiad sądzi o tej koncentracji?

-- Zwróciliśmy się do Moskwy o wyjaśnienia -- wymijająco oznajmił Michał. -- Jak wspomniałem, nie mamy jeszcze odpowiedzi. Poinformowaliśmy też Francuzów i Brytyjczyków.

-- Bez trudu mogę sobie wyobrazić ich reakcję.

-- Mówią, że pod żadnym pozorem nie powinniśmy prowokować Sowietów. Niezależnie od tego, co robią.

-- No a co oni sądzą, o co tutaj chodzi?

-- Mówią, że nie wiedzą, ale nie podejrzewają ich o wrogość wobec nas. Jeśli zaczniemy z nimi walczyć, utracimy poparcie aliantów.

Generał zaniósł się śmiechem.

-- Jakie znowu poparcie? Wstrzymają swój Blitzkrieg na zachodzie? Przestaną bombardować Berlin? Cóż to, powtarza się pierwszy września? Posłuchaj, jak Sowieci wejdą, nigdy już stąd nie wyjdą. To nasz koniec, koniec Polski.

-- Nie wejdą -- upierał się Michał.

-- Zazdroszczę ci tej ufności.

-- Tutaj nie chodzi o ufność; nie ufam niczemu i nikomu. Ale coś muszę zakładać. Musi być jakieś rozsądne wyjaśnienie.

-- Nie -- bezlitośnie oznajmił generał.

-- Nie słucham cię. Powtarzam ci, Sowieci nie mogą nas teraz zaatakować. Nie wiem, co zamierzają, wiem tylko tyle, że udało nam się wreszcie powstrzymać Niemców. Nie puszczamy ich. Toczą się teraz rozstrzygające bitwy i nie przegrywamy w nich. Nie zwyciężamy, to prawda, ale też nie przegrywamy. Szanse są równe, rozstrzygnięcie może być na jedną lub na drugą stronę. To punkt krytyczny. Mam wrażenie, że wreszcie dokonaliśmy niemożliwego, że plan marszałka się powiedzie i że wytrzymamy do chwili, gdy alianci uderzą. Posłuchaj mnie, zbyt blisko znaleźliśmy się zwycięstwa, całej tej wielkiej kampanii, której jesteśmy tylko fragmentem, abyśmy teraz mieli ponieść totalną porażkę. Zgoda, na razie to tylko zwycięstwo negatywne. Bez druzgoczącej wygranej, ale w tym momencie powstrzymanie ich to naprawdę zwycięstwo. Wygraliśmy, gdyż nie daliśmy się powalić. Nasze zwycięstwo polega na zbudowaniu i utrzymaniu rubieży, tak jak Belgowie w poprzedniej wojnie, a w efekcie alianci nie mogą nas zignorować. Zatrzymaliśmy Niemców, nie pojmujesz tego? Przestali już nas rozjeżdżać. Straciliśmy ćwierć miliona ludzi. Powstrzymanie ich kosztowało nas zbyt wiele, aby teraz ktoś inny miał tę ofiarę uczynić bezsensowną. Nie tylko nie wierzę w sowiecki atak, ale w ogóle nawet nie rozważam takiej możliwości.

-- Same pragnienia, chęci i marzenia -- kwaśno podsumował generał.

-- Nie słucham cię.

-- Uspokój się i pomyśl przez chwilę. Czyż to nie ty zawsze szukałeś racjonalnych rozwiązań?

-- W tej kwestii nie ma żadnych.

-- Oczywiście, że są. Czas najwyższy, byśmy obydwaj pomyśleli o kraju. Nie o naszym honorze, reputacji, o tym, co sobie pomyślą alianci, albo co jacyś politycy zadecydują za dziesięć lat. Wejście Sowietów to koniec wszystkiego tutaj. Musimy się opamiętać. Myślę, że daliśmy wystarczający sygnał dla wszystkich przyszłych obrońców granic, a teraz czas pomyśleć o naszym narodzie. Nie ma zupełnie żadnego znaczenia, jakie linie poprowadzą politycy na mapie po wojnie, jeśli nie ocalimy odpowiedniej liczby ludzi, aby mogli tutaj żyć. Musimy zakończyć te walki w Warszawie i zarzucić wszystkie piękne, bezsensowne gesty poświęcenia. Nikt ich nie zrozumie. Musimy zachować, ile się da z armii, aby mogła się poderwać do następnej walki, a także pozwolić żyć jak największej liczbie ludzi, aż ten koszmar się skończy. -- Inni patrzyli na niego, jak gdyby nie rozumieli ani słowa z tego, co mówi, jakby mówił w jakimś obcym języku, albo jakby nie chcieli rozumieć. Szerokie oczy i przerażone spojrzenia. Niepewne gesty rąk ocierających twarze. -- Zrozumcie mnie dobrze, wojna się nie skończyła, tylko musimy ją przenieść na inne pole; nie możemy jej dalej prowadzić na swojej ziemi.

-- To zdrada -- powiedział Michał.

-- Zdrada? Nigdy wcześniej nie nazwałeś mnie zdrajcą, nawet wtedy, gdy inni nie certolili się z tym słowem. Zdrada wobec kogo? Wobec ślepoty, uporu, niemożności zrozumienia, że zniszczyliśmy swój kraj dla gestu? Niemcy i Sowieci już nie są naszymi największymi wrogami. Największym wrogiem jest upór, wtedy gdy   pozostaje już tylko śmierć całego narodu. Musimy powstrzymać unicestwianie kraju.

-- Zdrada -- powtórzył Michał.

-- Co pan właściwie proponuje, panie generale? -- zapytał major Tarski.

-- Poddanie się -- wyjaśnił Michał. -- Proponuję kapitulację.

-- To jasne, że nie możemy się poddać -- stwierdził major.

-- Bijemy się dalej -- powiedział Michał. -- Tu jest nasza ojczyzna i tu będziemy walczyć. Nikt nie śmie rozkazać nam, byśmy poddali Warszawę. Nawet gdyby ktoś wydał taki rozkaz, nie posłuchamy go. To po prostu niemożliwe. Wszyscy to wiedzą.

-- Garnizon ma amunicji do karabinów na następny tydzień -- wycedził generał. -- Artylerii braknie pocisków już dziś, najdalej jutro. W końcu pozostaniemy z pustymi rękami. Nikt nie przyjdzie nam z odsieczą. Kiedy Sowieci uderzą, całe południe zostanie też stracone. Alianci nie kiwną nawet palcem. Mówię, że dopóki mamy amunicję i umocnienia, musimy zaatakować Niemców, aby zabrać możliwie jak najwięcej wojska z kraju. Wojnę trzeba toczyć dalej, ale nie tutaj. Za długo już szaleje ona na naszej ziemi.

-- I oddać stolicę kraju Niemcom? -- Major nagle usiadł i zaczął się śmiać.  -- Poddawać się teraz? Po tym wszystkim?

-- Generale -- oficjalnym tonem odezwał się Michał. -- Mamy inne rozkazy. Marszałek wydał oddzielny rozkaz w sprawie obrony Warszawy: do ostatniego człowieka i do ostatniego naboju. Nikt nie może odwołać rozkazu marszałka.

-- Mogą je odwołać wydarzenia, bo to one naprawdę się liczą. Musimy przyjąć rozkazy od wydarzeń, jeśli Sowieci wkroczą.

-- Nie uznaję zwierzchnictwa wydarzeń!

-- Nie zaperzaj się -- spokojnie powiedział generał. -- Nic nie możesz zrobić. Kiedy nadejdzie rozkaz, by poddać Warszawę, wykonasz go jak wszystkie inne.

-- Nie -- sprzeciwił się Michał. -- Mam rozkazy marszałka. I mam żołnierski honor. W tej kwestii nie może być żadnej dyskusji. Czy Rosjanie wejdą, czy nie wejdą, to nie ma najmniejszego znaczenia, rozumiesz? Mam swoje rozkazy i je wykonam. Wszystko inne to zdrada.

-- Nie wierzę własnym uszom -- odezwał się major. -- I to mówi pan, panie generale? To niewiarygodne. Nie kończy się tak wielkiej sprawy z powodu jakichś wydarzeń. Musi być coś stałego, absolutnego, w co człowiek zawsze morze wierzyć. Walka tutaj do ostatniego człowieka to taki absolut. To część tego wszystkiego, dla czego żyjemy.

-- Czasy się zmieniły, majorze Tarski. Wraz z nimi muszą się zmienić i absoluty.

-- Z całym szacunkiem, panie generale, człowiek żyje tylko w swoich czasach. I w nich umiera.

-- A kraj, panie Tarski? On także musi umrzeć? Czy rozkazano nam także zniszczyć miasto? Czy chcecie coś, co było symbolem przez osiemset lat, zamienić w kupę gruzów w imię niewzruszonych wartości? Czy musimy tu walczyć do ostatniego muzeum, do ostatniej szkoły, biblioteki, do zerwania ostatniej nitki, która nas łączy z tysiącletnim postępem ludzkości?

-- Tutaj się urodziłem, panie generale, ale bez chwili wahania…

-- Nie! Zostało tu zniszczonych jedenaście tysięcy budynków, a idzie zima. Cywile giną jak szczury w rynsztoku. Żołnierze jedzą, kiedy znajdzie się coś dla nich, ale cywile skazani są na skórki od chleba i zwierzęta domowe. Nie ma lekarstw, sprzętu opatrunkowego, większość szpitali nie funkcjonuje, a wczoraj zanotowano pierwsze przypadki tyfusu. Co znaczy w zestawieniu z tym pański ostatni człowiek i ostatni nabój?

-- Musi być jakieś wyjście -- upierał się major.  -- Nie może się wszystko w ten sposób skończyć.

-- Sądzi pan pewnie, majorze, że to jakieś straszliwie nowe odkrycie. Niech pan posłucha, dobrze wiem, co pan czuje. Krew w panu się gotuje, prawda? Sądzi pan, że żyć z tym niepodobna. Tego nie da się znieść, to podważa całe dotychczasowe życie. To kpina ze śmierci tysięcy ludzi, myśli pan, prawda? Mówi pan, że musi być jakieś wyjście, a tym, co ma pan na myśli, jest ogień, dym, najeżone bagnety, a potem błoga niepamięć. To się nie może tak skończyć, powiada pan, po tylu ofiarach, więc nie przyjmuje pan do wiadomości kapitulacji Warszawy. Wyobrażam sobie, że nałoży pan bagnet, zbierze swoich ludzi, rzuci się do ataku, aby potem historycy, jeśli będą mieli taką chęć, mogli powiedzieć, że nigdy się pan nie poddał. Zrobi pan to całkiem naturalnie, bez żadnej pozy. Będzie to bardzo pasowało do nas wszystkich i do tego wszystkiego, w co wierzymy. Nie przeczę, to nasza droga, nasz zwyczaj. Ale teraz jest już za późno na taki heroizm, nikt tego nie rozumie. Nie możemy już sobie pozwolić na luksus szarży do podręczników historii.

-- Nie wierzę -- wolno, jak przez sen powiedział major.

-- Cóż, niech pan nie wierzy, ale proszę przynajmniej myśleć. Pana obowiązkiem jako żołnierza jest przeżyć. Musi pan myśleć o tej wojnie po prostu jak o przegranej bitwie, kampanii, dopiero pierwszej z wielu. Następna wybuchnie, jak tylko ta się skończy. Tak, walczymy dalej, jak mówi Michał, nie przestajemy się bić, ale wojnę zabieramy ze sobą, usuwamy ją z naszej ojczyzny. Do Francji, gdzie indziej, nie będziemy jednak dalej niszczyć naszego kraju.

-- Ale tutaj się poddajemy -- prychnął Michał.

-- Jeśli będzie trzeba, tak. Jeśli nie jesteśmy dostateczni silni, aby uniknąć katastrofy, nie zasługujemy na zwycięstwo. Kiedy zaakceptujemy katastrofę, nauczymy się żyć z porażką, ostatecznie zwyciężymy.

Ale Michał już tego nie słuchał. Odwrócił się plecami do Janusza, podszedł do mapy sytuacyjnej i zaczął ją studiować, spokojnie i metodycznie poprawiając jakąś chorągiewkę lub strzałkę. Mapa poruszała się w cieniu, wielka, uporządkowana, czytelna.

 

Na zewnątrz niebo i słońce skryły się za kłębami dymu; dzień spowiła szarość. W czerwonym zmierzchu oblężonego miasta panował ogromny huk. Syreny, eksplozje, łoskot walących się domów. Szare twarze w ciemnych bramach. Najwyższy czas, żeby skończyć z tym wszystkim.

-- Panie generale -- powiedział Tarski. -- Teraz już chyba wiem, o co panu chodzi. -- Prus kiwnął głową. Czuł się wypalony. Nie chciało mu się mówić. -- Tylko że tak trudno w to uwierzyć.

-- Istotnie.

-- Mam nadzieję że jak przyjdzie czas oddać Warszawę Niemcom, da mi pan znać. Francja… hm, nigdy tam nie byłem. Zresztą, żaden ze mnie podróżnik. Ale kiedy będzie pan gotów, generale, idę z panem. Siedemdziesięciu ludzi to może niedużo, ale są naprawdę dobrzy i może przynajmniej niektórych z nich weźmiemy do Francji. Tylko niech pan mnie powiadomi, jak będzie pan już gotów, panie generale.

-- Tak zrobię.

-- I są jeszcze inni. Porozmawiam  z nimi. Trzeba wszystkich zapoznać z pana planem i rozmawiać z nimi tak długo, aż zrozumieją. Na to potrzeba trochę czasu.

-- Dziękuję, majorze.

-- Do widzenia, panie generale.

Major zawrócił do budynku Sztabu Generalnego.

Na ulicy przed generałem nic się nie poruszało w ogromnym huku kolebiącym pod szarą, czerwono zabarwioną pokrywą dymu. Chodnik drżał jak zdychające zwierzę. Czuł się straszliwie samotny i nagle wiedział, że musi uciekać z tego miejsca i znaleźć jakieś schronienie. Przed myślami. Spokój, brak trosk i wątpliwości, odpoczynek: wszystko to wydawało się tak dalekie jak niewidoczne słońce. Były gdzieś jeszcze takie rzeczy? Spokój i pewność następnego dnia?

Wiedział, dokąd powinien pójść. Nie było innego miejsca, a to, co stało się tej nocy czerwonej od pożarów (niczym zmory czuwającej za oknami), nie miało znaczenia, jeśli nie liczyć urażonej męskiej dumy. A ta poza tym konkretnym kontekstem nie miała żadnego znaczenia. Stanowiła tylko cząstkę człowieka, a nie całą jego istotę. Mógł otrzymać cios, ale to nie oznaczało kresu, jeśli było jeszcze coś do zrobienia. Miłość (do siebie, do kraju, do kobiety) wystarczyła. To właśnie powstrzymało rękę, która wiedziona własnym impulsem poderwała się z nieważką bronią i wymierzyła lufę jak oskarżycielski palec: sędzia i egzekutor w jednej osobie, mściwy wybuch dumy. Dumy nie dającej się ugłaskać ani zdusić. Nawet jeśli codzienne dawanie i branie miłości było niemożliwe z powodu tego, co się stało i co zostało powiedziane, niech chociaż wie, że nie ma zajadłej goryczy.

Wtedy, w jednym z rzadkich przypływów intuicji, zobaczył ją w niebezpieczeństwie. Wybierające swoje cele na oślep, niszczące miasto bomby spadały w jej pobliżu. Niemal zobaczył dym, tryskające płomienie, walące się ściany, latarnie splecione w miłosnym uścisku, zwalone drzewa, wnętrzności wydarte domom, dym i kurz wznoszące się leniwymi obłokami nad osypującymi się rumowiskami cegieł, tynku i drewna. A ona pośrodku tego wszystkiego.

-- Teraz tam spadają, prawda?

-- Panie generale?

Grześ nadbiegł z ruiny po drugiej stronie ulicy, gdzie się schronił.

-- To tam, w tamtej okolicy?

-- Przy domu pani…

-- Tak.

Huk eksplozji odrobinę ucichł, a dym płaską chmurą zawisł nad dzielnicą, gdzie tak trudno było znaleźć apartament  („Panie generale, to dla mnie prawdziwy zaszczyt, ale jeśli zaważyć na to… owo… i jeszcze tamto…”). Okna wysokie, odrobinę klasztorne, teraz bez szyb, ciężkie odrzwia bramy wyrwane z zawiasów i ciśnięte na ziemię.

-- Wezwij samochód.

Grześ gwizdnął i z na wpół zburzonego przejścia wyjechał wóz sztabowy. Generał i Grześ wsiedli, kierowca pojechał slalomem, wymijając leje po bombach.

-- W lewo -- kierował generał. -- W prawo. Znowu w prawo.

Nie dało się pojechać wprost, trzeba było kluczyć. Kierowca miotał się jak szalony, żeby nie wpaść w jakiś dół. Kiedy niepodobna było jechać już dalej z powodu blokujących drogę zwałów, generał wysiadł i poszedł. Gdy wyszedł zza rogu, nie był w stanie rozpoznać miejsca.

-- Grześ, gdzie był dom, tam, gdzie leży to drzewo?

-- Tak, panie generale.

-- Jesteś pewien?

Wydawało się niemożliwe, żeby to tutaj stał kiedyś dom, który teraz rozsypał się po ulicy, odsłaniając całą swoją intymną zawartość.

Ale gdzie ona, Lila?

Zaczął zaczepiać ludzi przeszukujących gruzy. Czy znaleźli młodą kobietę, takiego a takiego wzrostu i takiego a takiego koloru włosów? Tak, tak, rozumie, że znajdują różne ofiary, które nie wyglądają teraz jak za życia, ale czy widzieli tę konkretną? Bo to bardzo ważne.

Nie? A co z rannymi? Czy byli jacyś, jeśli tak, to gdzie ich umieszczono? Na dziedzińcu kościelnym?

Tam znalazł ją pod drzewami.

Bez jednego buta leżała na trawie i żwirze na wznak, cała w jakichś odpadach i odłamkach metali i szkła. Pomrukiwała, robiła jakieś gesty, jakby chciała nimi odgarnąć jego, dźwięki, zniszczenia i całą resztę. Jak gdyby wystarczyło kilka małych gestów.

-- Jak się czujesz?

-- Co?!

Była zła, więc dobrze; jeśli się gniewa, wyjdzie z tego.

Sukienka podziurawiona i porwana. Ta sama czarna sukienka, która zawsze nadawała jej delikatny wygląd. W istocie bowiem wcale nie była taka delikatna. Pięknie zbudowana, zgoda, ale także bardzo silna. Jedyna jej słabość to bycie kobietą. Długie strzępy sukienki. Tak bardzo ją lubił. Także jej ulubiona. Mówiła, że nakłada ją tylko wtedy, kiedy spodziewa się czegoś przyjemnego. Widać było jej dziwnie wygięte nogi. Obok niej jakaś brązowa plama. Nagle zwymiotowała.

-- Leż spokojnie.

-- O Boże! O Boże!

Kolejny atak torsji.

-- Tak jest dobrze. Wyrzuć z siebie to, co musisz.

-- O mój Boże! O mój Boże!

-- Nie ruszaj się, zanim nie będzie pewne, że nic nie złamałaś.

Tymczasem znienacka obróciła się na bok, usiadła i zaczęła poprawiać na sobie sukienkę, pokrytą trawą, żwirem błotem, wymiocinami. Włosy miała potargane. Jedna pończocha z dziurami. Jej ręce bezradnie przenosiły się od jednej rzeczy do drugiej, z sukienki na twarz, do włosów, znowu do sukienki i pończochy.

-- Nie ruszaj się -- powtórzył. -- Najpierw trzeba się upewnić. Ściągnę lekarza.

Strzępami sukienki próbowała zakryć porwaną pończochę. Nagle przestała, spojrzała po sobie, ze zdziwieniem na niego i zaczęła lekko potrząsać głową, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, a potem zakryła kolana i ściągnęła je razem. Zamknęła oczy i głęboko westchnęła.

Spoglądał na rękę, którą ją podtrzymywał; piersi jakby z nawyku zwieszały się ku niej, niczym węszące szczenięta rade ze spotkania. Zupełnie jakby ta część jej ciała instynktownie szukała u niego ochrony, męskiej twardości palców, które potrafiły obronić przed tym, co nieuchronne.

Czuł w sobie pustkę. Ręka trwała znieruchomiała.

W niczym nie pomoże ufnym piersiom.

Niczego nie może dać.

Był za pan brat ze śmiercią, śmiał się z niej, kpił, gardził nią, ale w końcu wzięła nad nim górę i to ona szydziła z tego cichego ciała.

Dlaczego teraz?

Żadnego w tym sensu. Jakie to miało znaczenie w całościowym układzie wojny? Czy nie mogła się toczyć, ją zostawiwszy na uboczu? Ostatecznie, to rozgrywało się między nimi i naprawdę nie trzeba już było więcej bólu. Nie trzeba też już było więcej śmierci w mieście, kiedy wojna była już właściwie rozstrzygnięta, działa niebawem ucichną, a następnym dźwiękiem będzie rytmiczny stukot butów zdobywców o bruk.

Nastał spokojny wieczór. Bombowce odleciały, wykonawszy swoje dzienne zadanie, artyleria nękała ostrzałem przedmieścia. Wielki całodzienny huk zastąpiły teraz głuche tąpnięcia, przypominające uderzenia w uszkodzony kocioł. Dym rozwiał się, ukazując na niebie białe gwiazdy, pojawił się także sierp księżyca, usłyszał głosy dzieci i ptaków.

We wrześniowy wieczór ptaki zrobiły sobie kwietniowy poranek. Dzieci pokrzykiwały w ruinach  „ra-ta-ta-ta”, bawiąc się w wojnę.

Te dźwięki sprawiły, że zgłupiał; nie słyszał ich od tak długiego czasu. Miał wrażenie, iż słyszy je zupełnie gdzie indziej: musiał zasnąć, właśnie się zbudził, zaraz trzeba będzie wstać i po cichu iść do biurka, tak aby jej nie wyrwać ze snu, chociaż nie było o to łatwo, gdyż spala tak głęboko. Trochę jej zazdrościł tej intensywności pogrążania się we śnie. Tyle że przecież nie spała, nie spał również on i dlatego nie obudzi się z tego koszmaru, jak budził się z innych. Będzie toczył się dalej, z nim jako uczestnikiem, ale bez niej. Ach, gdyby się tylko obudziła, ale się nie rozbudzi.

Oczy miał otwarte, ale nie widział praktycznie nic. Zapadająca noc zacierała kształty, zarzucała czarne muśliny na ruiny i zgliszcza. Pies gdzieś zaszczekał, odpowiedział mu inny, ale na tym się skończyło, nie było przenoszącego się z pyska na pysk psiego alarmu, jak bywało gdzie indziej, gdy spali w swoich ramionach. Teraz spała tylko ona i się nie rozbudzi.

Czuł, że powinien coś zrobić, wykonać jakiś gest. Ostrożnie ją podniósł i zaniósł do kościoła, a potem usiadł obok ciała, z którego wyciekło życie, w lśniącej od szkła nawie bez dachu. Ogarniał ich chłód nocy. Cicha nawa z rozgwieżdżonym, pogodnie dalekim sklepieniem. Stłumiony odgłos moździerzy obijający się o ruiny arkad o pościnanych głowicach. Białe światło księżyca ślizgające się po rozsypanych w ruinach kryształkach.

Zasnąć. Wkrótce nadejdzie noc, a wtedy wszyscy się zbudzimy.

Niebawem zgrzyt metalu o kamień i chrzęst szpadla. Grześ kopał czarny grób. Kiedy umarła? Czy wtedy, kiedy westchnęła, czy wiele dni temu, gdy posłaniec przyniósł odpowiedź na jego sekretne listy? Czy…

Kiedy ją zostawił, dobrze o tym wiedział. Musiał jednak pytać, gdyż trzeba było wymierzyć karę, a on będzie w jednej osobie przewodniczącym sądu wojennego, obrońcą, plutonem egzekucyjnym, a także skazanym. Karą będzie ten leciutki ciężar w jego rękach.

Absolutnie nie chciał niczego takiego; nie był w stanie uwierzyć, że między nimi wszystko już skończone. Powiedziała, że koniec, ale nie zaakceptował tego.

Znienacka całym brzemieniem zwalił się na niego ciężar utraty: próżny, absurdalny jej bezsens. Dlaczego dzień się kończy, dlaczego gaśnie światło, dlaczego dobro nie może wziąć góry nad złem, dlaczego nie może go zwyciężyć i przetrwać?

Jak to w ogóle możliwe, że ona się już nie rozbudzi? Ostatecznie jaki mógł być teraz tego sens? Tylko zasnęła, zmęczona jak po miłości. Często tak spała, z ustami leciutko rozchylonymi, reszta ciała odrobinę skurczona, jakby bezwładna… a krew to pomyłka, pozostałość z jego snu, która zaplątała się między nich.

Wszedł Grześ i ciężko zastygł w cieniu, pochylony.

Generał wstał i uniósł martwą. Wyśliznęła mu się, ale ją pochwycił i utrzymał, podpierając jej głowę drewnianą ręką i poprawiając stopy, aby utrzymać równowagę. Grześ podskoczył, aby pomóc.

-- Nie -- sprzeciwił się Prus. -- Sam ją zaniosę. 
-- Tędy, panie generale.

I nagle nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa, o co mu chodzi, kim był i jest, kim chciał być i kim była ta kobieta, która głęboko westchnęła, gdy ją podtrzymywał. Kim była, aby umierać, jakby to ona wynalazła śmierć? I kim on był, by pytać, skoro żył? Musiał ciągnąć dalej, brnąć w ten krwawy interes, a to było znacznie ważniejsze od wszystkich imion, nazwisk, tożsamości, te bowiem były przypadkowe.

Mężczyzna kroczy z podniesioną głową.

Honor i Ojczyzna.

Życie toczy się dalej, zielone rośliny rozkwitają. Nic nie ustaje, zanim przyjdzie właściwa pora. Cierpienie powoli maleje, staje się normalnym bólem, z którym można żyć. Żal blednie. Zmieniają się kierunki. Miłość znajduje nowe formy. Cele przerastają porażki. Po dniu niezmiennie następuje dzień.

Wkrótce będzie jutro, nowy dzień. Trzeba go przeżyć, czekając na następny. Nikt jutro nie zginie, nikt potem nie będzie umierał.

 

W pierwszej chwili nie dostrzegł mężczyzny, który siedział w gruzach z pakunkami i papierami. Siedział w miejscu, gdzie była brama; jedno skrzydło wielkich metalowych odrzwi sterczało, do połowy wbite w ziemię Drut kolczasty kończył się tu z obu stron, robiąc miejsce na wejście do domu i dalej na podwórze. Teraz jednak nie było już wejścia, domu i podwórza i pogięte pręty, na których rozpięty był drut, sterczały jak maszty zatopionych statków. Generał dojrzał postać, właściwie jej nie widząc: jakiś kształt skulony na odpękniętym kamieniu. Nieruchomy. Potłuczone szkło, papiery i jakaś bryła. Przeszedł obok.

-- Panie generale -- usłyszał za sobą. Głos był równie niewyraźny jak sama osoba. -- Jedną chwilę, może poświęci mi pan chwilkę swego cennego czasu. W tej chwili nie powinno być z tym kłopotu.

Generał zatrzymał się i odwrócił. Mężczyzna wstał, zachwiał się, łapiąc równowagę, i zaczął iść ku niemu. Korespondent. Był pijany. Chrypliwy głos i  niepewny krok mówiły, że jest pijany. Generał wpatrywał się w niego, czekając, aż wygrzebie się z gruzów. Nie czuł gniewu, chociaż miał wrażenie, że coś powinien czuć; koniec końców nieważki pistolet w niego właśnie celował, przesłoniętego szkarłatem wściekłości. Oblicze, lśniące teraz od alkoholu i księżyca, zakurzone, było tą właśnie twarzą, twarzą, której się nie zapomina, gdyż leżała obok innej twarzy na tej właśnie poduszce, na twoim miejscu, na twojej poduszce. Tymczasem patrzył na tego człowieka i nie czuł nic, myślał bardzo powoli, jakby sam proces myślenia był trudny, a poza tym właściwie bez żadnego znaczenia.

-- Chciałbym się czegoś dowiedzieć -- powiedział tamten. -- To nie zabierze wiele czasu. Jedna, może dwie rzeczy. Czy ona żyje? Powiedzieli mi, że wszyscy zginęli, ale to przecież niemożliwe, Pan nie zginął, ja nie zginąłem, więc przynajmniej jest nas dwóch. Ale co z nią? Nie żyje?

-- Nie żyje.

-- Rozumiem. Jest pan pewien, oczywiście?

-- Tak.

Rozmazana, zakurzona twarz częściowo się wyostrzyła: szokująca maska bez gładkich rysów, osiwiała i niepewna. Rozdziawione usta, oczy wilgotne i podpuchnięte. Długa, dobrze odżywiona twarz zapadła się jak zamoknięte szarożółte pudełko.

-- Oni jej nie znali, więc mogli myśleć, że mówię o jakiejś innej kobiecie. Ale pan ją znał. O tak, pan ją znał. Pan nie mógłby jej pomylić z kimś innym.

Generał nic nie odpowiedział. Spojrzał w dół ulicy w kierunku placu. Czarne ruiny migotały w blasku ognia. Cienka skorupa ściany i gotyckiego łuku, kamienne cacuszko bez witrażowych okien. Zegar na wieży dalej pracował W chwili gdy patrzył, dzwon wybił pierwszą. Reszty jednak nie było. Martwa skorupa.

-- No tak, zatem koniec -- powiedział korespondent. -- Powinienem był wiedzieć. Nic takiego nie może trwać długo. Kiedy jest już prawie dokładnie tym, co sobie wymarzyłeś, możesz być pewien, że ktoś ci to zabierze. To element układu. -- Korespondent się roześmiał. -- Dokąd pan idzie? Proszę zaczekać. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan pozwolił, by to dalej trwało. Co pan z tego wynosi? Kolejną porcję nieśmiertelnej chwały? Sam pan jednak widzi, że tu nie chodzi o nieśmiertelność.

-- Niech się pan uspokoi.

-- Tak, tak, nie obyło się bez śmierci.

Zszedł ze sterty gruzu, zataczając się w ciemności, na twarzy błyszczały odblaski ognia i łzy. W jednej ręce trzymał otwartą butelkę szampana, w drugiej zmięty plik papierów. Zielono-niebieski połysk wskazywał, gdzie poleciały inne butelki. Loomis potknął się, papiery wyleciały mu z dłoni i natychmiast porwał je wiatr. Loomis chciał je łapać, rzucając się to w jedną, to w drugą stronę, ale wszystkie mu uciekały. W końcu zaczął się śmiać.

-- To jest ta cała cholerna wojna!

Kolana mu się rozjechały, stopy pośliznęły się na potłuczonym szkle, zwalił się ciężko na plecy i leżał tak przez chwilę, zaśmiewając się, aż wreszcie niezgrabnie usiadł, oparł głowę o wyrwane odrzwia i zamknął oczy.

-- No dalej -- powiedział. -- Strzelaj. Wiem,  jak chcesz to zrobić.

-- Niech pan wstanie, wraca do domu i się prześpi -- odparł generał.

Loomis nie przestawał się śmiać.

-- Czyż kiedyś mi nie powiedziałeś, że jesteś narzędziem zniszczenia? No to dalej, zniszcz! A może uważasz, że nie jestem wart kulki?

-- Nie.

-- Za proste, tak? A może profesjonalista jest już trochę znużony swoim fachem? No cóż, ja też swojego już nie praktykuję, generale. Bardzośmy do siebie podobni.

Zaśmiewał się wniebogłosy. Twarz miał tak mokrą, że cała lśniła w twardym blasku ognia i księżyca. Potrząsnął butelką i światło zaigrało na skłębionych bąbelkach.

-- Szampan na niedzielne śniadanie. No i mamy niedzielę. Ciepłe klepki przy kominku. Co za nonsens wierzyć w coś takiego. Nie ma żadnych słonecznych wysp. A nawet gdyby były, już za późno na to, aby ich wypatrywać Szkoda tracić na to czas.

Otwarł twarz kilkoma okrężnymi, szerokimi ruchami i zapatrzył się w dłoń.

-- Niech to cholera. Nie zdarzało mi się to od czasu, jak byłem gówniarzem. Nie przypuszczałem, że to może mi się jeszcze przytrafić. Stary chłop i beczy. Na tym to polega; te wszystkie nadzieje, marzenia są niepraktyczne; trzeba je zostawić za sobą. Dobra, teraz mam już z tym spokój. Posłuchaj, powiem ci, jak to było. Po prostu dwoje ludzi spotkało się, a była wojna.

Pociągnął z butelki, podniósł ją w górę, aby sprawdzić, ile jeszcze zostało, a potem wyciągnął w kierunku generała.

-- Napij się, generale. Nie? Może i masz rację. Zmywasz się? Ja także -- krzyknął w plecy generałowi. -- Zostawiam wam tę wojnę. Jutro rano znajdę się po niemieckiej stronie, a wieczorem będę siedział w Adlon Bar i resztę wojny obejrzę stamtąd. Miło było znowu pana zobaczyć, panie generale. Macie tu całkiem niezłą wojenkę. Przepraszam, że nie mogę zostać, aby zobaczyć, jak się zakończy.

Generał jednak nie mógł go już usłyszeć.

 

Jechał do gmachu Sztabu Generalnego ulicami, na których nieoczekiwanie pojawiły się tłumy, niczym złodzieje przemykający się z bagażami cichcem z cienia do cienia, zawsze możliwie jak najbliżej murów. Wypłaszały je tam dźwięki klaksonów. W tej wielkiej masie nikt się nie odzywał, nie było żadnych sygnałów czy zapowiedzi, ale każda brama dorzucała do niej kolejną porcję. Między domami płynęła wielka zagracona rzeka, na którą pożary rzucały pomarańczowe i czerwone blaski, zwalniając, gdy wlewała się na przestronne otoczenie publicznych budynków. Coś w końcu się stało. Opłynęła Sztab Generalny, Bank Narodowy i Ratusz, zastygając i, coraz bardziej stłoczona, wzbierając w milczeniu.

Nikt nie zwracał uwagi na samochód sztabowy i jego sygnały, a policjanci  (niesieni w tłumie jak deski w rzece) ani nie próbowali, ani nie mogli mu pomóc. Także i oni stali się częścią tłumu.

Który zastygł. Nawet jeśli były w nim jakieś dźwięki, tłumił je trzask pożarów, daleki huk eksplozji, zawodzenie syren i bicie dzwonów. Zbiorowisko lekko się poruszało, nabrzmiewając. Okna obleganych budynków były ślepe.

Generał wysiadł na skraju tłumu i zaczął się przez niego przepychać na piechotę. Zbiegowisko nie robiło na nim żadnego wrażenia. Zupełnie go nie interesowało, czemu tu ściągnęli, na co czekali i co część z nich zatrzymało przed budynkiem Sztabu Generalnego.

Surowa fasada budynku nie zmieniła się, zimna i wyniosła. Ciężkie, ozdobne wrota dalej wisiały na swoich zawiasach, w pasiastych budkach nadal tkwili nieruchomi wartownicy. Jedyną nowością były świeże odpryski od odłamków.

W środku panował chaos. Oficerowie tworzyli grupy wydzierające się na siebie, błąkali się między kolumnami, zadając pytania, na które nikt nie miał chęci odpowiadać. Ludzie zupełnie sobie obcy zatrzymywali jeden drugiego i zaczynali z ożywieniem rozmawiać, ale kiedy ktoś im przerwał, patrzyli na siebie tak, jakby uważali innych za niespełna rozumu.

Dowódca żandarmerii, stary pułkownik z żółtymi wąsami, przechodził od jednej grupki do drugiej, podsuwał złoconą papierośnicę i poinformowawszy: „Egipskie po prawej, Virginia po lewej”, pytał:

-- No i co panowie sądzicie?

Generał policji rzekł:

-- Zawsze starałem się podejmować najlepsze, najbardziej słuszne decyzje. Zgoda, niektóre były twarde, ale zawsze w dobrych celach.

Grupa korpulentnych cywilów w drogich garniturach otoczyła brygadiera, zasypując go pytaniami. Ich ręce wymachiwały jak skrzydła wiatraka. Głosy mieli niepewne. Generał miał szarą twarz, kąciki ust mu opadły. Wygląda jak robak, pomyślał generał Prus, mijając całą grupę.

-- I co teraz? -- ktoś spytał, a ktoś inny odpowiedział:

-- A jak ci się wydaje?

Prus odsunął na bok rękę dowódcy żandarmerii i papierośnicę.

Czuł chłodny spokój. Miał wrażenie, że jakaś część jego mózgu odmówiła posłuszeństwa, więc informacje karnie przekazywane przez oczy i uszy były beztrosko odkładane na bok. Do późniejszego rozpatrzenia. Obojętnie przeciskał się przez gestykulujący tłum. Nikt nie zatrzymał go w drodze do Sali Wojennej, nikt nie zastąpił mu drogi na sięgających pod ziemię schodach. Minął łkającego kapitana, minął majora, który jak oślepły siedział w drzwiach dalekopisowni, zupełnie nie reagując na szczęk aparatów. Major kiwnął mu głową, jakby się znali od dawna. Generał zatrzymał się i wyciągnął dłoń. Zdumiało go, że jest taka brązowa. Krew, oczywiście. Wpatrywał się w nią uważnie, jakby miał do czynienia z czymś niezwykłym: nieswoją ręką i krwią trudną do zidentyfikowania. Ale nie, wiedział, że to krew.

Schował rękę za siebie i wszedł do Sali Wojennej.

Było gorąco, syczały lampy polowe, wielka płachta mapy wychodziła z cienia  i chowała się w nim. Naprzeciw niej, plecami do drzwi, siedział zgarbiony Michał. Głowę złożył w ramionach, jakby był ogromnie znużony, kurz osadzał się na łysinie, czyniąc ją szarą i dopraszającą się ataku. Ręka spoczywała na pistolecie i meldunku.

Generał dotknął jego twarzy i ręki, a czytając meldunek przygnieciony pistoletem, pomyślał o minionych latach dzieciństwa, młodości, niezliczonych różnic między nimi oboma. Zapragnął nagle wymazać wszystkie spory, waśnie i nieporozumienia, małe chłopięce oszustwa i dorosłe konflikty. Niczego nie żałował, natomiast czuł sympatię, żal i współczucie. Pomyślał, że brat nie żyje od niedawna.

Strzelił sobie w skroń, krwi było niewiele.

Kod meldunku informował, że pochodzi z siedemnastego września. Podczas gdy cały zewnętrzny świat jeszcze spał, a tu ginęli mężczyźni i ginęły kobiety i nadzieje nie gasły w ulewie cegieł, tynku i żalu, podczas gdy żołnierze Andersa, Czumy, Przedrzymirskiego, Piskora, Szyllinga, Prugara, Langnera, Sosnkowskiego, Kleeberga, Podhorskiego, Kutrzeby i Unruga (w osamotnieniu walczącego o zachowanie ostatniego skrawka wybrzeża, aby miała gdzie lądować pomoc, która nigdy nie nadeszła) pokonywali i zatrzymywali Niemców pod Brześciem, Włodawą, Parczewem, skutecznie bronili Lublina, wygrywali pod Krasnymstawem, odbijali Zamość, Tomaszów i Biłgoraj, zrywali oblężenie Lwowa i bronili Warszawy i (na dalekiej północy, na białych bałtyckich piaskach) Helu, który niczym wygięta antena zwieszał się z dachu Polski, zwyciężali w zażartej walce pod Palmirami i w ostatnim drgnięciu ofensywy podejmowali natarcie pod Sochaczewem, miliony Rosjan, Ukraińców, Mongołów, Turkmenów i Uzbeków, Gruzinów, Chińczyków i Tatarów, Kirgizów i Czeczenów wlewały się do Polski ze wschodu i północnego wschodu niczym gigantyczne bezbarwne morze spiczastych hełmów, furażerek, zabłoconych, sięgających aż do kostek wojskowych płaszczy, które bezkształtne i nienażarte parło na zachód. Za sobą zostawiali bijące w niebo dymy płonących miast, wiosek, pól i dworów. Ciemne hordy Ukraińców poderwały się, by podcinać gardła, gwałcić, łupić, rabować, palić, mordować i niszczyć I znowu, jak w poprzednich krwawych stuleciach, wschodnia granica stawała się stosem ofiarnym, a Azja ruszała na Europę.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych