Ostatecznie skompromitował się pozarządowy mainstream uosabiany przez koalicję „Masz głos, masz wybór”.
O wynikach warszawskiego referendum przesądziły decyzje sztabowców dwóch głównych partii. Nie byłoby to możliwe, gdyby w Polsce istniały silne instytucje obywatelskie, prawo ułatwiało partycypację wyborców w życiu publicznym, a politykę prowadziło się w prawdziwym świecie, a nie w mediach.
Jeżeli – jak chciałby Rafał Matyja – kolejne wybory i referenda mają być okazją do sformułowania innego pomysłu na politykę samorządową, to potencjalni nowi aktorzy lokalni powinni poniższe wnioski rozważyć poważnie.
Duopol ma się dobrze
Po pierwsze, potęga duopolu PO-PiS nie byłaby tak przemożna, gdyby polska polityka opierała się na uczestnictwie „dołów” w życiu partii. Jeśli ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego liczyłoby się z rzeszami swoich (ponadprzeciętnie aktywnych) sympatyków, to musiałoby ich zaprząc do kampanii, wzmacniając tym samym mobilizację do udziału w referendum.
Gdyby PO nie była partią synekurowego establishmentu, lecz wielkomiejską formacją obywatelską, dużo trudniej byłoby jej liderom zachęcać do bojkotu demokratycznej procedury. Wreszcie gdyby Warszawska Wspólnota Samorządowa była faktycznie ruchem samorządowym, a nie parasolem dla partyjnych wyrzutków, można by oczekiwać, że choć jedna z zaangażowanych w referendum stron będzie konsekwentnie dążyć do jego sukcesu.
Piotr Guział i jego zaplecze dość szybko wycofali się z aktywnej kampanii, ograniczając aktywność do budowania rozpoznawalności lidera. Najlepiej świadczą o tym „wyborcze” w swej formie billboardy z podobizną burmistrza Ursynowa, które jeździły po Warszawie na przełomie września i października.
Nieważne, czy inicjatorami referendum kierowała świadomość, że sukces referendum zostanie skonsumowany przez PiS, czy też strach przed sromotną porażką Guziała w ewentualnych wyborach prezydenckich. Ważne, że potencjalny trzeci gracz stołecznej polityki podporządkował się regułom, które narzuciły dwie wielkie partie.
Słabość ruchów miejskich
Od kilku lat na warszawskich salonach, uniwersyteckich spędach i łamach niektórych mediów (np. „Res Publica Nowa”, zawieszony „Przekrój”, tabloidowe Natemat.pl) nie ustają zachwyty nad ruchami miejskimi. Sąsiedzcy aktywiści, wizjonerzy miejskiej przestrzeni, knajpiarze i bywalcy knajp budują rzekomo silną tkankę społeczną i dokonują cichej, obywatelskiej rewolucji.
Tymczasem referendum udowodniło – to drugi ze wspomnianych wniosków – że ruchy te bądź to są zbyt słabe by zaistnieć w świadomości społecznej, bądź to są kompletnie niezainteresowane uczestnictwem w polityce, gdy jego zwieńczeniem ma być akt wyborczy.
Spory o picie piwa przed PKP Powiśle, wycinkę drzew w Ogrodzie Krasińskich czy nieprzyznanie Krytyce Politycznej dawnej Menory okazały się ostatecznie sporami niepolitycznymi. Inna sprawa, że nikt z przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz – nie tylko PiS i WWS, lecz także Republikanie, Ruch Palikota czy Stronnictwo Demokratyczne – nie zrobił nic, by miejskich aktywistów pozyskać na rzecz udziału w referendum.
Kompromitacja profrekwencyjnych NGO-sów
Wniosek trzeci: ostatecznie skompromitował się pozarządowy mainstream uosabiany przez koalicję „Masz głos, masz wybór”. Aktywny we wszystkich innych wyborach sojusz organizacji takich jak Fundacja Batorego, Stowarzyszenie Szkoła Liderów czy Sieć Watchdog Polska ograniczył swoją aktywność w referendum do informacji prasowej z 22 czerwca. Tym razem nie wyprodukowano żadnego spotu z udziałem celebrytów, nie rozlepiano plakatów i nie kolportowano profrekwencyjnych wlepek.
Aleksander Smolar w jednym z poreferendalnych wywiadów zwrócił uwagę, że trudno dziś wyobrazić sobie polityków PO zachęcających do udziału w kolejnych wyborach. Zarzut szefa Fundacji Batorego jest obosieczny. Bo bezczynność jego organizacji jest co najmniej w tym samym stopniu kompromitująca dla wiarygodności jej przyszłych apeli, co antyfrekwencyjny kurs Platformy.
Stracone ulice
W okresie zbiórki podpisów pod wnioskiem o referendum można było obserwować znaczne ożywienie polityczne warszawiaków. Chętnie dyskutowali między sobą i ze zbierającymi podpisy ankieterami. Jednak gdy wreszcie referendum udało się rozpisać, jego temat… zniknął z warszawskich ulic.
Nie ma chyba lepszej okazji do oddolnego uprawiania polityki niż kampania referendalna w stolicy kraju. Okazało się jednak, że – poza Gronkobusem Przemysława Wiplera i kilkoma happeningami inicjatywy „Miasto jest nasze” – nikt nie zechciał przypomnieć mieszkańcom o referendum, spotykając się z nimi twarzą w twarz. To czwarty wniosek z warszawskiej kampanii.
Zabrakło kampanii door-to-door, nie wykorzystano miejskiej przestrzeni symbolicznej, żaden z graczy nie podjął nawet trudu zorganizowania na szerszą skalę wolontariuszy rozdających ulotki. Raz jeszcze pozwolono, by o wynikach głosowania decydowały nie prawdziwe emocje ulicy, ale przekaz sączony przez wieczorne serwisy informacyjne.
Można podejrzewać, że wielu z tych, którzy jeszcze w czerwcu podpisywali się pod wnioskiem o referendum, ostatecznie nie wzięło w nim udziału. Po prostu obserwując spór w mediach, przestali utożsamiać się z którąkolwiek ze stron i woleli zostać w domu.
Prawo nieprzyjazne obywatelom
Największym deficytem – to piąty wniosek – debaty o warszawskiej kampanii jest brak poważnych postulatów zmian prawa, które pozwoliłyby uczynić instytucję referendum i wyborów samorządowych bardziej demokratycznymi. Polskie przepisy są w tym zakresie anachroniczne i antyobywatelskie.
Po pierwsze, oczywisty wydaje się postulat zniesienia wymogu frekwencji w referendum odwoławczym. W prosty sposób obligowałoby to każdą ze stron do mobilizowania swoich zwolenników do udziału w demokratycznej procedurze. W ciągu niespełna trzech lat od ostatnich wyborów samorządowych odbyło się w Polsce 97 referendów odwoławczych. Tylko mniej niż co piąte z nich było ważne.
Jednym z najczęściej podnoszonych argumentów przeciwko referendum jest ten dotyczący zwiększania kosztów, które one generują. Tyle tylko, że odwoławcza kampania, która nie jest ważna, kosztuje podatnika dokładnie tyle samo, co ważna. Skoro więc wydajemy publiczne pieniądze na kolejne referenda, to niech prawo zachęca do udziału w nich zarówno przeciwników, jak i zwolenników lokalnych włodarzy.
To postulat szczególnie aktualny, gdy w Sejmie trwają prace nad prezydenckim projektem ustawy wprowadzającej ważność tematycznego referendum lokalnego bez limitu frekwencji… i podnoszącej próg frekwencji dla referendów odwoławczych!
Po drugie, wciąż obowiązuje anachroniczny system sporządzania list wyborców na podstawie meldunku. W sytuacji, w której prowadzi się aktywne działania na rzecz płacenia podatków w miejscu zamieszkania, wydaje się oczywiste, że głosowanie w wyborach samorządowych powinno się odbywać w tymże miejscu. Tymczasem aby zagłosować w warszawskim referendum, osoba nieposiadająca meldunku musiała dopełnić wielu formalności nawet wówczas, gdy od lat rozlicza się ze stołecznym fiskusem.
Ciekawe, czy w wyborach samorządowych w 2014 r. posiadacze Karty Warszawiaka również będą musieli biegać po urzędach z kopiami umów o wynajmie lokalu? Warto na marginesie przypomnieć, że od wielu lat PO zapowiada zniesienie obowiązku meldunkowego. Przesuwa jednak termin likwidacji tego reliktu PRL na kolejne lata (obecnie zapowiada go na rok 2016).
Po trzecie wreszcie, przy okazji referendum do absurdu doprowadzono instytucję ciszy wyborczej. Media zauważyły, że w dobie Internetu z każdymi kolejnymi wyborami zasada ta jest coraz bardziej nonsensowna. Bez większego echa przemknęła jednak kuriozalna decyzja Państwowej Komisji Wyborczej, by w referendum odwoławczym nie podawać informacji o frekwencji.
Podczas gdy we wszystkich innych wyborach aparat państwowy aktywnie działa na rzecz zwiększenia frekwencji i informuje co kilka godzin o odsetku głosujących, to w dniu, w którym ten wskaźnik miał prawdziwe znaczenie, został on objęty ciszą wyborczą.
Zatkany wentyl
Referendum to instytucja, która w teorii może skutecznie mobilizować rządzących do wsłuchiwania się w głos obywateli. Powinno być wentylem bezpieczeństwa, który pozwala na obywatelską inicjatywę w zdominowanym przez kadrowe partie życiu politycznym.
Niestety warszawska kampania pokazała, że bez silnych organizacji obywatelskich instytucja ta jest tylko dodatkowym narzędziem realizacji partyjnych interesów. Uczynienie go realnym mechanizmem demokracji bezpośredniej nie tylko nie leży w interesie większości polityków, lecz także niespecjalnie budzi entuzjazm słabych lub uwikłanych w sieci koneksji organizacji pozarządowych.
Piotr Trudnowski
Były redaktor „Rzeczy Wspólnych”. Zawodowo zajmuje się budowaniem wizerunku organizacji pozarządowych i polityków w Internecie oraz mediach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/169702-referendum-nie-dla-obywateli-czyli-5-wnioskow-po-warszawie-warszawska-kampania-pokazala-ze-referendum-jest-tylko-dodatkowym-narzedziem-realizacji-partyjnych-interesow
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.