Można było pokazać jak wybitność przeplata się z małością. Piotr Zaremba o filmie na temat Wałęsy. Ale i o micie Wałęsy

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Lech Wałęsa w czasie premiery filmu Wajdy, fot. Walesafilm.pl
Lech Wałęsa w czasie premiery filmu Wajdy, fot. Walesafilm.pl

Jestem tak „przyspawany” do pewnych zdarzeń z historii najnowszej, że nawet podczas filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei” odczuwałem chwilami wzruszenie. Bo wystarczy mi samo przypomnienie zdarzeń, a kiedy wyłowię choć ułamek klimatu, jakiś obraz, charakterystyczne słowa, symbol, oczy same wilgotnieją.

Piszę „nawet” nie dlatego, że Wajda nie jest specjalistą od wzruszeń. Jest, zawsze tę jego zdolność podziwiałem. Ale zrobił film ugrzeczniony, ilustracyjny, letni. Ciąg obrazków będących spłaceniem trybutu, rytualnym oddaniem czci.

Wydaje mi się wprawdzie, że niektóre krytyki tego filmu były nawet przesadne, wbrew temu co pisał Michał Karnowski (z którego częścią uwag się zgadzam) Robert Więckiewicz nie gra w konwencji kabaretowej, po prostu naśladowanie szczególnego akcentu i szczególnej barwy głosu przywódcy „Solidarności” brzmi nieco sztucznie. Z Więckiewiczem jest inny kłopot – w trailerach przed projekcją był reklamowany jako Hitler u Machulskiego. Staje się twarzą cokolwiek zgraną. To trochę ten film obciąża.

Ale tu stara się, gra dobrze. Stara się, na ile pozwala szeleszczący papierem scenariusz.

Gdyby tylko o unikanie kontrowersji chodziło, film ten miałby licznych poprzedników. Wczoraj TVP przypomniała pierwszą część filmu o księdzu Popiełuszce Rafała Wieczyńskiego – też mocno ilustracyjnego, a czyszczącego opowieść z tego co sporne i niewygodne, na przykład z ostrych kontrowersji niepokornego księdza z częścią hierarchii. Tyle, że sam ksiądz jest postacią dziś o wiele mniej kontrowersyjną, w opowieści o nim nie szukamy rewelacji. Z tych pozycji patrząc, tamten obraz jawi się jako nawet sympatyczny. A film o Wałęsie drażni. Dlaczego?

Bo sam życiorys Wałęsy został poddany  wielostronnym wiwisekcjom i gołym okiem widzimy, co Wajda pomija – nie tylko w okolicznościach zewnętrznych, także w cechach głównego bohatera. Recenzenci „z naszej strony” z triumfem zauważają, że potwierdza on tezę o Wałęsie tajnym współpracowniku. No gdyby tego w ogóle nie pokazano, to już byłaby czysta groteska, to nawet Wajda wie. Ale ogranicza się do najkorzystniejszej dla tej postaci wersji samego podpisania pod groźbą, a potem sceny, jak to Wałęsa, bodajże w roku 1977 urywa się bezpiece. Wszystko co pośrodku zostaje starannie pominięte, więc sama scena niezbyt jest zrozumiała. O tym, że nasuwają się rozmaite, mniej lub bardziej spiskowe interpretacje tych wzajemnych zależności, także i w późniejszych czasach, nawet nie wspomnę.

Ale nie chodzi tylko o ten wątek, na który tak wielu reaguje wręcz z przeczuleniem. Mamy tu popisy bufonady Wałęsy w wywiadzie z Orianą Falacci, ale to wszystko. Nie zobaczymy go jako brutalnego wodza, człowieka gnojącego innych, zazdrosnego o oklaski dla Anny Walentynowicz, dzielącego i rządzącego.  Mamy genialnego, ale w dużej mierze samotnego ludowego bohatera. A przecież polityczną i ludzką kuchnię mógł Wajda mógł pokazać bez wielkiej szkody dla legendy. Wyjaśnić nam, dlaczego nawet zapatrzeni w Wałęsę członkowie RMP nazywali go Bokassa.  W kinie zachodnim jest wręcz tradycja pokazywania przywódców także  poprzez ich ludzkie ułomności. Tu twórcy nawet tego się obawiają.

W relacjach z komunistyczną władzą Wałęsa jest w tych filmie raczej niezłomny niż po chłopsku chytry. Choć to przecież za tę chytrość chwali go w „Polityce” Robert Krasowski. Scenarzysta Janusz Głowacki, znany z upodobania do krwistych postaci i wątków, nie zaryzykuje jakiegoś pomysłu czy to na „rozmowę z bratem”, czy na kręcącą się przez lata w tle postać Mietka Wachowskiego. Musi być bezkolizyjnie. Co i Wajda i Głowacki pewnie potrafiliby wytłumaczyć rozmiarami politycznej kontrowersji wokół tej postaci. Tylko tu tkwi istota problemu.  Oni nie kręcą filmu dla historii. Kręcą na zamówienie jednej ze stron tego sporu.

Niektórymi wygładzeniami nawet się bardzo nie gorszę. Obce mi jest częste na prawicy „hejterstwo” (od hate – nienawidzić), skłonność do pogrążania Wałęsy za wszelką cenę. Czytam właśnie „Człowieka z teczki”, najnowszy portret Wałęsy pióra Sławomira Cenckiewicza i przykro mi, ale takie elementy „hejterstwa” tam odnajduję. Nie tylko wszelkie wątpliwości w każdej najdrobniejszej sprawie rozstrzygane są na niekorzyść głównego bohatera. Cały obraz wypada jeszcze straszniej. Wygląda na to, że naród dał się zwieść, poprowadzić przez małego cwaniaczka, pijaka i żula.

Portret żywcem przejęty z „Nie” Jerzego Urbana, ale przy tym po prostu nieprawdziwy, nawet gdy zgadzają się poszczególne sytuacje i fakty. Radziłbym się zapoznać z opowieściami obu braci Kaczyńskich na temat Wałęsy, zawartymi w moim i Michała Karnowskiego wywiadzie-rzece z nimi – pisanym całkiem niedawno, w 2005 roku. Pełen bezlitosnych ocen i demaskacji, a jednocześnie uznania dla wybitnych cech elektryka. Nota bene Kaczyńscy rozumieją (Cenckiewicz nigdy się z tym dylematem nie zmierzył), że Wałęsa jako mały kmiotek i kombinator to także wyrok na nich jako wieloletnich jego doradców (a przy okazji na legendę „Solidarności”). Ale tu nawet nie chodzi o to, kto by zyskał, a kto stracił. Ale o to, jak było. Pamflet rządzi się swoimi prawami, ale pełnej prawdy bym w nim nie szukał.

To, że Wajda i Głowacki  prawem kontrastu upiększają, mnie więc z kolei nie dziwi. Zgodziłbym się na to nawet po części w imię legendy „Solidarności”, choć mam wrażenie, że została ona już niestety przez wszystkich po trosze rozszarpana, a w najlepszym razie wyrzucona na śmietnik. Ale oni upiększają niemądrze, zapominając, że wiadomo bardzo dużo.

Nawet Jacek Szczerba, recenzent „Gazety Wyborczej”,  przytomnie zauważył, że oficerowie SB wygrażający w 1989 roku Wałęsie, że „jeszcze go dopadną”, naszej wiedzy o tamtych czasach nie poszerzają, mają być za to czysto politycznym argumentem we współczesnych sporach o „Bolka”. Skoro z nim przegrali, można by złośliwie spytać,  dlaczego w 1981 roku instruowali swoich agentów na zjeździe „Solidarności”, aby głosowali właśnie na niego? I dlatego czuli się jak ryba w wodzie podczas jego fatalnej prezydentury? Poza pułkownikiem Hodyszem, bo on przecież „zdradził SB”, więc Wałęsa go glanował.

Nie oczekiwałbym od Wajdy , że postawi hipotezę dla Wałęsy najbardziej niekorzystną. Wystarczyłoby aby nie wciskał nam kitów.

Zasada interpretowania zdarzeń w możliwie najlepszej dla bohatera wersji, dotyczy zresztą wszystkich zdarzeń. Zgadzam się, że Agnieszka Grochowska wypadła dobrze jako Danuta Wałęsowa. Ale po tym co wiemy o jej małżeństwie, także od niej samej, Wałęsa jest w domowych dekoracjach stanowczo zbyt czuły, zanadto empatyczny. Owszem, wiecznie nieobecny, ale w sumie dobry mąż, tyle że ciągnięty przez obowiązki. Czy można pokazać kogoś jako jednocześnie wybitnego i małego? To wyzwanie na miarę talentu Wajdy, ale najwyraźniej nie w tej sprawie, i nie w tym historycznym momencie.

Ale najbardziej Głowackiemu i Wałęsie wybaczyć nie mogę czegoś innego. Tego że całą resztę bohaterów uczynił w dużej mierze bezimiennymi. Gdy w stoczni w roku 1980 doradza Wałęsie Borusewicz, my musimy się domyślać, że to on. Dowiemy się tego jeszcze z napisów końcowych, ale nazwisko w filmie nie padnie. I 95 procent widzów go przeoczy. Nawet Henryka Krzywonos nie jest nazwana, wiemy o niej jedynie z kontekstu. Kto inny mógł zostawić tramwaj i przybiec do stoczni? Skądinąd Krzywonos rzeczywiście jest wyróżniona ponad miarę, i ponad historyczną prawdę, przed takimi postaciami jak Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska, Joanna Gwiazda, Andrzej Gwiazda, i można by wymieniać bez końca. Ale ważniejsze jest co innego. Ten film to potwierdzenie mitu, w który święcie wierzy sam Wałęsa. Że był samotny wielki on, potem długo długo nic, i wreszcie bezimienny tłum.

Skądinąd wyrzeczenie się najprostszego pomysłu: zderzenia Wałęsy z innymi postaciami: Borusewiczem, Wyszkowskim, Kuroniem, Gwiazdą, księdzem Jankowskim, Michnikiem, Hallem, Geremkiem czy choćby Kaczyńskimi, to dramaturgiczny wyrok na całość. Może to i lepiej zważywszy na to, jakie wygibasy musieliby podjąć Wajda z Głowackim żeby sprostać nie historii, a dzisiejszym uwarunkowaniom, politycznym i towarzyskim. Ale dla dzieła sztuki to gorzej. To zdecydowanie źle.

Mogą naturalnie odpowiedzieć, że film i tak trwa nieco ponad 2 godziny. Że więcej zmieścić się bez zmęczenia widzów nie dało. Tylko, że „Człowiek z marmuru” trwał 3 godziny, a oglądało się go z zapartym tchem od pierwszej do ostatniej sceny. Obejrzałoby się i tym razem – „wypasione” biografie mają w sobie pewną monumentalność. Zabrakło jednak odwagi i wyobraźni.

Ale zabrakło czegoś jeszcze – poczucia odpowiedzialności wobec historii. Wajda zrobił dobry film o 1980 roku – „Człowiek z żelaza” chwyta dziś jeszcze za serce. Ale zrobił to w dużej mierze pokazując postaci fikcyjne. Wałęsa i Walentynowicz grani przez nich samych byli tam ledwie tłem, a innych nie było wcale. Teraz był czas aby całej grupie, która przygotowała nam Sierpień 80,  powiedzieć „dziękuję”. Nie tylko jednemu Wałęsie.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych