Adam Bielan: "Donald Tusk leżał na deskach i był liczony, a teraz niestety się podniósł. Żal straconej szansy w Warszawie." NASZ WYWIAD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP/Tomasz Gzell
PAP/Tomasz Gzell

Nie wiem, czy rozsądne było tak mocne zaangażowanie prezesa Jarosława Kaczyńskiego, w momencie, kiedy wynik tego referendum przestawał być pewny. Można było chyba przewidzieć, że media z niego uczynią głównego przegranego w momencie, kiedy referendum nie osiągnie wymaganego progu frekwencyjnego. To było niezwykle ryzykowne

- mówi Adam Bielan.

Dwa dni po referendum, już po opadnięciu największych emocji o komentarz do wyników głosowania poprosiliśmy Adama Bielana, europosła i byłego spin doctora Prawa Sprawiedliwości.

 

wPolityce.pl: - Jak dziś ocenia Pan przegraną przez Prawo i Sprawiedliwość kampanię w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz?

 

Adam Bielan: - To był niezwykle ważny pojedynek i widać było wyraźnie, że Platforma jest gotowa uciec się do wszystkich środków, żeby ten bój wygrać.

Referendum dotyczyło oczywiście odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że gdyby okazało się ważne, udane, to Donald Tusk znalazłby się w najpoważniejszych kłopotach w swojej karierze politycznej. To dlatego mieliśmy do czynienia z bardzo brudną kampanią ze strony Platformy, w której padło wiele ciosów poniżej pasa - mam tu na myśli choćby sam przebieg głosowania, w którym konstytucyjna zasada tajności była fikcyjna. W związku z tym była ogromna presja na urzędników miejskich, którzy mieli prawo obawiać się, że ich udział w referendum zostanie odnotowany i zaszkodzi im w ich pracy zawodowej.

Z drugiej strony Ratusz zrobił wiele, a dokładnie - niewiele, żeby wyborcy byli poinformowani o referendum, o tym, gdzie mogą głosować. Np. obwieszczeń było zdecydowanie mniej, niż w przypadku "zwyczajnych" wyborów samorządowych.

Trzeba jednak też przyznać, że Platforma w ciągu ostatnich 3-4 miesięcy przeprowadziła bardzo udaną kampanię poprawy wizerunku Hanny Gronkiewicz-Waltz i to z pewnością bardzo jej pomogło w niedzielę.

 

A czy Prawo i Sprawiedliwość dobrze zrobiło, aż tak silnie angażując się w to referendum, rzucając na szalę cały swój autorytet, wiedząc, że Warszawa jest bardzo dla niego trudnym miastem - 3 lata temu Gronkiewicz-Waltz wygrała tu przecież w pierwszej turze? Czy nie ma Pan wrażenia, że cały efekt kolejnych zwycięstw nad PO - na Podkarpaciu, w Rybniku i w Elblągu został w niedzielę roztrwoniony?

Trochę takie wrażenie można odnieść. Warszawa waży w polskiej polityce dużo więcej niż inne miasta. Polska polityka jest bardzo warszawocentryczna, tak jak i zresztą polskie media. Można było oczywiście przewidzieć, że ten pojedynek będzie uznawany za dużo bardziej prestiżowy niż w Elblągu, Rybniku, czy na Podkarpaciu.

Trzeba też pamiętać, że ważyła się przyszłość jednej z liderek Platformy Obywatelskiej, wiceprezes tej partii - Hanny Gronkiewicz-Waltz, która była w przeszłości uznawana za potencjalną następczynię Tuska. Tak więc waga polityczna już i tak była duża, ale oczywiście media jeszcze skutecznie podkręciły znaczenie tego referendum.

 

Ale to nie miało wpływu na tak słabą frekwencję?

Myślę, że PiS popełnił błąd wchodząc w tę kampanię za późno. Jak spojrzymy na to, co się działo już w czerwcu, w Ratuszu - zmiany personalne, wprowadzenie zupełnie nowych ludzi, odpowiadających za komunikację społeczną, nowy wiceprezydent miasta, nowi dyrektorzy najgorzej ocenianych biur w warszawskim Ratuszu - i porównamy to z tym, że konwencja PiS-u inaugurująca ostatnią fazę kampanii, miała miejsce dopiero 22 września, to zobaczymy, że przez 3 miesiące ta kampania w Warszawie była meczem do jednej bramki.

Hanna Gronkiewicz-Waltz była wszędzie, nie miała wakacji, bardzo ciężko pracowała na ulicach Warszawy, co początkowo odbierano ironicznie, zwłaszcza w internecie, ale z czasem ta kampania zaczęła przynosić efekty.

Dlatego uważam, że pierwszym błędem PiS-u było to, że wszedł w tę kampanię na serio za późno. Kiedy wygrywał wybory, to z reguły wtedy, kiedy zaskakiwał konkurentów, zaskakiwał Platformę wcześniejszym zaangażowaniem od konkurentów. A tutaj Platforma wyprzedziła PiS o 3 miesiące.

Po drugie nie wiem, czy rozsądne było tak mocne zaangażowanie prezesa Jarosława Kaczyńskiego, w momencie, kiedy wynik tego referendum przestawał być pewny. Można było chyba przewidzieć, że media z niego uczynią głównego przegranego w momencie, kiedy referendum nie osiągnie wymaganego progu frekwencyjnego. To było niezwykle ryzykowne.

 

A gdyby pan miał coś do powiedzenia w tej kampanii, co by pan doradził prezesowi Kaczyńskiemu czy liderom Prawa i Sprawiedliwości? Jak ta kampania powinna zostać rozegrana? Przecież jeszcze w sierpniu ponad 60 proc. warszawiaków deklarowało, że pójdzie na referendum. Jednak kolejne sondaże pokazywały, że tych osób ubywa z każdym dniem, wraz ze słabnącą niechęcią do Hanny Gronkiewicz-Waltz. 13 października tej niechęci mobilizującej do jej zademonstrowania przy urnie już nie było...

Jak już mówiłem, ta kampania powinna się zacząć dużo, dużo wcześniej, już w czasie akcji zbierania podpisów. Ci co składali podpisy nie dostali żadnej informacji, ulotki o błędach i zaniechaniach Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nikt ode mnie chciał adresu e-mail, czy numeru telefonu, żeby być ze mną w kontakcie przez kolejne miesiące i przysyłać mi dodatkowe informacje. A to dotyczyło ćwierci miliona osób, którzy się podpisali. Gdyby każdy z nich przyprowadził do referendum jedną osobę, jednego znajomego, jednego członka rodziny, to frekwencja by znacząco przekroczyła wymagany próg.

Dlatego uważam, że błędy zostały popełnione już w czasie zbierania podpisów. Oczywiście nie dotyczy to tylko i wyłącznie PiS-u, ale całej tej koalicji. Zdaję sobie też sprawę, że tutaj trudno było o jakąś współpracę na szczeblu operacyjnym między tak różnymi partiami jak Prawo i Sprawiedliwość i Ruch Palikota.

Tej kampanii było też bardzo mało widać na ulicach - ona toczyła się głównie w mediach. Do tych, którzy mediów nie śledzą - a niestety, czy to nam się podoba czy nie, część Polaków interesuje się polityką wyłącznie przed wyborami - trzeba do nich wyjść na ulice. Zwłaszcza w takich miejscach, które ucierpiały podczas rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz - np. w związku z dużym paraliżem komunikacyjnym, na Pradze, czy tam, gdzie tiry rozjeżdżały małe uliczki. Tam powinni być aktywiści, rozdający ulotki i rozmawiający z ludźmi. Tego wszystkiego zabrakło.

 

A czy nie ma pan wrażenia, że ta kampania była zbyt ogólnikowa, że PiS poruszał wirtualne problemy, jak opłaty za przejazdy mostami i tunelami, a nie skupiała się na takich mega problemach, jak brak kanalizacji w Wawrze, brak małej obwodnicy Warszawy, kampanii prowadzonych w konkretnych dzielnicach?

Faktem jest, że jest bardzo niewielu polityków na świecie, którzy są w stanie przetrwać referendum na swój temat. To dlatego w bardzo wielu kampaniach, np. prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, urzędujący prezydenci robią wszystko żeby przekształcić wyścig wyborczy w starcie na temat ich konkurenta, a nie obronę swoich osiągnięć. Tak zrobił np. Barack Obama w 2012 r., który jeszcze przed początkiem kampanii Romneya zaatakował go i większość kampanii toczyła się wokół pytania, czy nadaje się on na prezydenta a nie dokonań Obamy w ciągu ostatnich 4 lat.

Hanna Gronkiewicz-Waltz tym bardziej nie byłaby w stanie przetrwać kampanii, która by dotyczyła rozliczenia tego, co obiecała w 2006 r. Jak się spojrzy na te obietnice, to one dzisiaj wywołują pusty śmiech - te 2 dodatkowe mosty, miała być już skończona druga linia metra, itd. itd.

Hannie Gronkiewicz-Waltz pozwolono, żeby uciekła od dyskusji na temat swoich osiągnięć i zgodzono się, by kampania przekształciła się w takie starcie partyjne. A nie ma co ukrywać, że w Warszawie szyld Platformy cały czas jest silniejszy niż szyld PiS-u.

Mówię to ze smutkiem, bo pamiętam czasy, gdy pracowałem w kampanii w 2002 r., kiedy świętej pamięci Lech Kaczyński omal nie wygrał w I turze, uzyskując 49,6%. Ale te czasy niestety minęły i dzisiaj takie starcie partyjne było bardzo ryzykowne, a jak się okazało, to ryzyko było zbyt duże.


Co pan by zmienił?

Gdybym ja miał na nią wpływ, to bym sprawił, że byłaby ona bardziej konkretna, bardziej by dotyczyła tego, co Hanna Gronkiewicz-Waltz obiecała i w sensie makro w całej Warszawie i w poszczególnych dzielnicach. I bym ją punktował, bo taka jest rola opozycji. Nie tylko za transport, ale też za przedszkola, czy ogólnie edukację - wszystkie badania pokazują olbrzymi poziom frustracji warszawiaków w tej sprawie, niezależnie od poglądów politycznych.

A ponieważ kampania była zbyt krótka, to jak rozumiem strategów PiS-u, chcieli oni nadrobić stracony czas wywołaniem dużych emocji. Doskonale też ich rozumiem, że byli oni w trudnej sytuacji, kiedy z badań zaczęło wychodzić, ze warszawiacy przestają się interesować referendum, niektórzy nawet nie wiedzieli, czy akcja zbierania podpisów się udała i czy do referendum w ogóle dojdzie.

Gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz została odwołana, to niewątpliwie byłby to sukces inicjatorów referendum i pana burmistrza Guziała, ale na arenie ogólnopolskiej byłby to przede wszystkim sukces PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości, że Donald Tusk leżał na deskach i był liczony, a teraz niestety się podniósł. Mam nadzieję, trzymając się tej bokserskiej analogii, że nie na długo, że nie nabierze nagle sił i nie zacznie znów boksować, ale trzeba przyznać, że się podniósł i ma szanse na przejęcie inicjatywy. Tym bardziej żal tej straconej szansy.

 

A czy pan może deklarował PiS-owi swoją pomoc przy tej kampanii, albo przy kolejnych?

(śmiech) Nie, nie, za tę kampanię odpowiadał Adam Hofman i to był jego autorski projekt. Rozumiem też jego emocje, także dzisiaj, po wyborach. Trzeba powiedzieć wyraźnie, może były błędy, ale trzeba przyznać, że nie ma kampanii bezbłędnej.

Zwycięskie dla PiS-u kampanie, w których ja pracowałem, np. ta z 2002 r., która chyba była najtrudniejsza, biorąc pod uwagę pierwsze notowania i wynik końcowy, ale też ta z 2005 r., to też były kampanie, w których też popełnialiśmy masę błędów. Na szczęście popełniliśmy tych błędów mniej niż nasi konkurenci i dlatego wygraliśmy. W tym wypadku było nieco inaczej, niestety Platforma ograła nieco PiS. Być może była to kwestia determinacji. Platforma wiedziała, że walczy o życie, tak, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz wiedziała, że walczy o swoje polityczne życie i Donald Tusk też wiedział, jaka jest stawka tej gry.

Być może było tak, że działacze PiS-u odpowiadający za kampanię - nie mówię o warszawskich działaczach, dla nich to było bardzo ważne wydarzenie - ale sztabowcy PiS-u mogli być troszeczkę rozluźnieni zwycięstwami w Elblągu, Rybniku i na Podkarpaciu. A w takich sytuacjach determinacja jest nieco mniejsza, motywacja jest nieco mniejsza i stąd w ich szeregi mogło wkraść się pewne rozluźnienie.

 

A jak pan skomentuje nominację polityka SLD na wiceprezydenta Warszawy?

Nie jestem tym zaskoczony. Każdy kto obserwował zachowanie SLD w ostatnich tygodniach widział, że musiało dojść do jakichś zakulisowych targów. To jest tak naprawdę odtworzenie koalicji, która rządziła Warszawą w poprzedniej kadencji, w latach 2006-2010 - przypomnę, że wtedy Platforma Obywatelska tworzyła oficjalną koalicję z SLD. I jeśli przedstawiciel konserwatywnego skrzydła PO buduje po raz kolejny koalicję z SLD, to widać wyraźnie, jak obie te partie są ze sobą blisko. Widać też wyraźnie, że szykuje nam się próba budowania takiej koalicji po wyborach parlamentarnych, na szczeblu krajowym. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, mam nadzieję, że obie te partie nie będą miały wówczas większości, ale to jest poważne zagrożenie. Mam nadzieję, że w takiej Polsce kiedyś się nie obudzimy.

Rozmawiał kim

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych