Związki zawodowe w Polsce i na Wyspach Brytyjskich. Brytyjscy związkowcy mają szansę na dialog z rządem, bo tego prawa broni brytyjska tradycja demokratyczna. A ich polscy koledzy – nie

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP/Radek Pietruszka
fot. PAP/Radek Pietruszka

Przez Polskę przetoczyła się fala protestów na masową skalę. W Wielkiej Brytanii ledwie zauważona, np. BBC uznała za stosowne odnotować je tylko w wydaniu on-line.

Tutejsze związki zawodowe mają własne kłopoty, o których mówiło się podczas zakończonego kilka dni temu spotkania TUC, Trades Union Congress, w Bournemouth, w południowej Anglii.

Marsze w Polsce pod hasłem „Dość lekceważenia społeczeństwa”, przybrały już formę akcji ogólnokrajowej. Podczas wiecu przed Sejmem na banerach widać było napisy „Koniec z cyrkiem Tuska, chcemy negocjacji”, z kolei lider Solidarności Piotr Duda dowodził w wywiadach, że „z szulerami nie zasiada się do gry””.

Ostre słowa, ale całkowicie mieszczące się w kulturze protestów związków zawodowych. Obserwując równocześnie to, co działo się w Warszawie i w Bournemouth, widać jasno, że problemy brytyjskich związkowców wynikają z historycznych zaszłości oraz ambicji „czerwonych baronów”, a polskich – z niedostatków demokracji w systemie, w którym działają.

Z arogancji władzy, braku dialogu ze społeczeństwem, lekceważenia praw pracowniczych oraz błogiej nieświadomości, że rząd Tuska, to nie grupa pomazańców bożych, lecz wysocy urzędnicy państwowi w służbie państwa i obywateli. I to wszystko!

A komentarz premiera, że „nie będzie rozmawiał ze związkami, bo chodzi im tylko o obalenie rządu”, sygnalizuje kompletny brak wiedzy o mechanizmach  funkcjonowania państwa,  bo związkowcom –  w Polsce czy w Wielkiej Brytanii – zwykle chodzi o wywieranie presji, lub obalenie rządu, który nie spełnia oczekiwań wielkich – w Wielkiej Brytanii 5.6 mln ludzi – grup pracowniczych.

A jeśli z nimi nie rozmawia, to znaczy, że jeszcze nie wie, że powinien. Bo inaczej  drogo za to zapłaci.  Jak potoczą się losy Tuska, w którą stronę przechyli się szala zwycięstwa, jeszcze nie wiadomo.   W nadmorskim Bournemouth zakończyło się właśnie doroczne spotkanie Kongresu Związków Zawodowych, TUC, zrzeszającego 54 organizacje, łącznie z gigantami Unison i United, RMT / służba zdrowia, szkolnictwo/ i GMB / transport kolejowy i morski/.

Atmosfera była napięta, a Daily Mail piórem Quentina Lettsa  zauważył, że aplauz dla lidera Partii Pracy Eda Milibanda „był równie ciepły jak jajka na bekonie w hotelowym zestawie śniadaniowym”, czyli raczej chłodny. W swoich wystąpieniach przywódcy związkowi nie zostawili na Milibandzie suchej nitki, i nie bez przyczyny.

Najważniejszym punktem programu konferencji nie był – o dziwo! – kryzys i zapowiedziane przez torysowskiego ministra skarbu George’a Osborne’a kolejne cięcia budżetowe, lecz reforma systemu związkowego, przy której upiera się lider Labour Party. Ale nie obejdzie się bez  kilku informacji bazowych. Otóż nieprawdą jest - jak twierdził  niedawno w Roninie młody i ambitny prowadzący Przegląd Tygodnia – że partie na Zachodzie „unikają jak ognia bliskich kontaktów ze związkami zawodowymi”. Owszem, nie unikają, a niektóre, jak np. brytyjska partia Pracy, nawet się ze związków zawodowych  wywodzą.

W 1900 nastąpiła fuzja kilku istniejących trade unions, dołączyły Niezależna Partia Pracy, Towarzystwo Fabjańskie i Federacja Socjaldemokratyczna, i tak to się zaczęło. Nic dziwnego, że  ”czerwona” od zawsze Labour Party pozostaje w symbiotycznej, w istocie toksycznej relacji z brytyjskimi związkami zawodowymi. Regulaminowej i finansowej. Bo wprawdzie  liczy sobie ok. 200 tys. członków, ale wciąż utrzymuje dziwną formułę  „członkostwa zbiorowego”, czyli dysponuje ponad 5 mln aktywistów i otrzymuje od nich około 9 mln funtów rocznie. Z liderami brytyjskich trade unions, zwanych tutaj „czerwonymi baronami”, którzy przez dekady hamowali rozwój gospodarki wolnorynkowej, skutecznie walczyła premier Thatcher. Potem - z trudem dawał sobie radę Tony Blair, który w swojej Trzeciej Drodze zrezygnował z socjalistycznej gospodarki odgórnie sterowanej i kontynuował proces prywatyzacji swojej poprzedniczki.  Dziś są jeszcze na tyle silni, że praktycznie to oni wybierają szefa Partii Pracy.

Kiedy trzy lata temu Ed Miliband, skrajna lewica, stanął w wyborcze szranki ze swoim bratem, bardziej umiarkowanym Davidem Milibandem, mimo że już wtedy widać było brak doświadczenia i charyzmy, to właśnie Ed, głosami związkowców, został wybrany liderem Labour Party. Ale podobnie jak monstrum, powołane do życia przez prof. Frankensteina w jakimś momencie obróciło się przeciw niemu,  tak Ed Miliband  ogłosił właśnie program związkowych i partyjnych reform. W TUC zawrzało. O co w tym konflikcie chodzi? Właściwie trudno nie przyznać Edowi Milibandowi racji. Chciałby skończyć z korupcjogennym systemem, w którym miliony brytyjskich związków zawodowych płaci tzw. affiliation fee, czyli obowiązkowe składki na Partię Pracy, bez względu na to czy głosują na to ugrupowanie czy nie. Związkowcy torysi płacą, liberalni demokraci i zieloni. Reforma zmierza do tego, aby składki na Partię Pracy przekazywali tylko związkowcy – laburzyści.

Oczywiście, na kongresie TUC powstał front oporu, bo choć „czerwoni baronowie” nie są tak silni jak kiedyś, tacy przywódcy jak Len McCluskey czy aktualna przewodnicząca TUC Frances O’Grady, to wciąż potęga.  Fundusze, płynące szeroką rzeką z kas związków zawodowych na konto bankowe labourzystów, przynoszą im w zamian ogromne wpływy polityczne. Związek GMB już zapowiedział zmniejszenie tegorocznej składki o 1 mln funtów, inny Unison – o 210 tys. funtów.  Co Miliband zyskuje? Pozbywa się kontrowersyjnych historycznych zaszłości, klaruje system i zyskuje więcej  niezależności  dla swojej partii.  A poprzez indywidualne zapisywanie się związkowców do Labour Party, może zwiększyć liczbę członków swego ugrupowania z 200 do około 500 tys. działaczy. A bilans strat? Jego ugrupowanie jest silne „affiliation fee”, ”członkostwem zbiorowym”, i jeśli padnie decyzja wprowadzenia „członkostwa indywidualnego”, może stracić podstawy finansowe partii, sytuacja dramatyczna zwłaszcza podczas kampanii wyborczej.

Dla związków zawodowych – to być albo nie być, mieć wpływ na życie polityczne Wielkiej Brytanii, albo je stracić. „Czerwoni baronowie” straciliby możliwość  wystawiania i forsowania swoich kandydatów poprzez labourzystowskie komitety wyborcze, zmniejszyłaby się liczba „ich” ludzi w Izbie Gmin oraz wpływ na wybór lidera Partii Pracy.  Nie bez przyczyny Len McCluskey ironizował, że jeśli Miliband sądzi, że uda mu się przeprowadzić tę reformę, to „jest dzieckiem, zagubionym we mgle”, a sekretarz Unisonu Dave Prentis wyrażnie dał do zrozumienia, że „reforma Milibanda prowadzi do katastrofy wyborczej i Unison się takiej decyzji nie podporządkuje”.  I obaj będą pilnowali starych zasad jak oka w głowie, nawet za cenę moralnych kompromisów czy skandali medialnych. Np. „skandal w Falkirk”.

W Falkirk starszyzna związkowa, aby zasilić swoimi ludżmi ten okręg wyborczy i w 2015 wystawić swojego kandydata, pozapisywała swoich aktywistów do Labour Party, nawet się nie fatygując, żeby im o tym powiedzieć. Miliband zarządził śledztwo, ale okazał się liderem tak słabym, że już na kongresie działacze związkowi winni przekrętu, zostali zwolnieni od zarzutów korupcyjnych.

Podczas konferencji TUC Ed Miliband powtarzał: ”Musimy na nowo zbudować naszą partię i naprawdę zakorzenić ją w szeregach ludzi pracy”.  A liderzy związkowi, jego niedawni sojusznicy, odpowiadali:” Jego reformy prowadzą prosta droga do klęski wyborczej”, i „ten człowiek niszczy historyczne więzi między trade unions i Labour Party”. Jakimi ustaleniami zakończył się kongres w Bournemouth?  Oczywiście „tymczasowym” wycofaniem się Milibanda z prób przeprowadzenia reform.   I dopiero wtedy zainteresowano się kolejnym punktem agendy – krytyką ostatniego wystąpienia ministra skarbu George’a Osborne’a, który dzień wcześniej stwierdził, że „widać  sygnały zdrowienia gospodarki”.  Działacze TUC,  nie oglądając się na kryzys, zagrozili, że jeśli rząd podejmie zapowiedziane dalsze reformy anty-kryzysowe, kraj ogarnie wielka fala protestów. „Jak w Grecji, Francji, Hiszpanii i innych krajach Europy” – a aktualna sekretarz TUC, Frances O’Grady, zgłosiła się jako koordynator całej akcji.

Mimo że sytuacja w Polsce i Wielkiej Brytanii wydaje się podobna – protest związkowców przeciw reformom anty-kryzysowym rządu – jest jedna zasadnicza różnica. Brytyjscy związkowcy mają szansę na dialog z rządem,  bo tego prawa broni brytyjska tradycja demokratyczna. A  ich polscy koledzy – tymczasem  żadnej.

Elżbieta Królikowska-Avis. Londyn 16 września 2013.

 

 

---------------------------------------------------------------------------

---------------------------------------------------------------------------

Uwaga!

Czwarty numer miesięcznika "W Sieci Historii"z nowym dodatkiem  już do nabycia w naszym sklepie wSklepiku.pl!


Miesięcznik

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych