Obama potknął się o "red line". Doprawdy przedziwna to taktyka, najpierw grozić komuś pistoletem, by na końcu zasugerować: może jednak porozmawiamy?

fot. PAP / EPA
fot. PAP / EPA

Pierwszy rok drugiej kadencji Baracka Obamy z pewnością nie należy do udanych. Prezydent USA w sprawie Syrii ośmieszył się i wystawił na szwank wiarygodność Stanów Zjednoczonych. Dał się wmanewrować, złapać na “czerwoną linię”, którą sam wyznaczył niecały rok temu, a przy tym upokorzyć Rosji, która dzisiaj może odtrąbić swój mały tryumf.

Obama zaprowadzanie porządku na Bliskim Wschodzie zaczął z wysokiego C, wysyłając za grube miliony połowę swojej marynarki w rejon Syrii, potem gdy ewentualna koalicja zaczęła się kruszyć, zwrócił się o autoryzację ataku do Kongresu, a na koniec w orędziu do narodu ogłosił: “Czas na dyplomację”. Doprawdy przedziwna to taktyka, najpierw grozić komuś pistoletem, by na końcu zasugerować: może jednak porozmawiamy?

Jeśli tak Obama będzie uprawiać politykę zagraniczną, to ma szansę zostać gorzej ocenianym prezydentem USA niż ustępujący George Bush, choć do wyborów w 2008 roku Obama szedł w dużej mierze z mocną krytyką polityki poprzednika. Również Pokojowa Nagroda Nobla, którą otrzymał w 2009 wydaje się jakby coraz mniej zasłużona, bo ratowanie pokoju przy użyciu Tomahawków, to ostatnia rzecz za którą należą się słowa pochwały.

Teraz administracja Obamy, by wyjść z twarzą z całej sytuacji może próbować sabotować negocjacje w sprawie kontroli syryjskich arsenałów broni chemicznej. Można przynajmniej tak wywnioskować ze słów amerykańskiego prezydenta, który polecił jednostkom pozostać na stanowiskach, jeśli “zabiegi dyplomatyczne poniosą porażkę”. Waszyngton będzie musiał też zmierzyć się z innym problemem. Według najnowszego raportu Narodów Zjednoczonych OBIE strony konfliktu dopuszczają się zbrodni wojennych, a film z egzekucji przeprowadzanych przez rebeliantów, który wyciekł kilka dni temu do internetu stawia pod znakiem zapytania zasadność wspierania bronią i sprzętem powstańców.

Interwencja w Syrii wydawała się być od początku szyta grubymi nićmi. Jedyne dowody jakimi dysponował Waszyngton pochodziły od amerykańskiego wywiadu (być może przy współudziale Izraela), a przy chaosie wojennym bardzo prawdopodobne było, że rebelianci przechwycili broń chemiczną i dokonując ataku gazowego chcieli wymusić interwencję USA, co z kolei ułatwiłoby obalenie Assada. Niewykluczone też, że po kilku latach okazałoby się, że dowody były sfabrykowane tak jak w 2003 roku. Dopiero po czasie okazało się, że CIA sfałszowała raport o posiadaniu broni masowego rażenia przez Bagdad, który był główną przyczyną uderzenia na Irak. Obama bardzo się spieszył i ani myślał zaczekać na wyniki śledztwa ONZ. Niektórzy sugerowali nawet, że do ataku na Syrię dojdzie niezwłocznie po wyjeździe obserwatorów z Damaszku. Jednak w czasie oczekiwania na decyzję Kongresu, padła propozycja ustanowienia kontroli nad syryjskimi arsenałami broni chemicznej. Obama nie mógł jej zignorować, a Baszar al-Assad wykazał się zdrowym rozsądkiem i zgodził się na kontrolę oraz zniszczenie składów broni chemicznej. Wykazał też wolę przystąpienia do konwencji o zakazie broni chemicznej.

Obama będzie musiał w niedługim czasie zmierzyć się z jeszcze jedną “czerwoną linią” tym razem wyznaczoną przez Beniamina Netanjahu. Moment, gdy Iran uzyska 250 kg wzbogaconego uranu (limit wyznaczony przez Tel Awiw) jest bliski i premier Izraela będzie chciał za wszelką cenę nie dopuścić do tak poważnego zagrożenia dla swojego kraju. Prezydent USA wykręcał się do tej pory jak tylko mógł od jednoznacznej deklaracji wspólnego ataku na instalacje nuklearne w Fordo i Natanz. Izrael wyraził swoją dezaprobatę dla negocjacji w sprawie Syrii, co wyraziło się m.in. w słowach Szymona Peresa, że “Syria nie jest godna zaufania”. Jest to zrozumiałe o tyle, że uspokojenie sytuacji w sąsiednim kraju krzyżuje plany Tel Awiwu względem Iranu, gdyż Izrael nie będzie mógł skorzystać z zamieszania spowodowanego interwencją w Syrii.

Wygranym w tej potyczce jest niewątpliwie Rosja. Oczywiście nie ma się co łudzić, że Moskwa robi to wszystko by zabezpieczyć swoje interesy na Bliskim Wschodzie, a przy okazji utrzeć nosa Stanom Zjednoczonym. Propozycja negocjacji to duży wizerunkowy plus dla Moskwy, która może teraz przedstawić siebie jako orędownika pokojowych rozwiązań, będących w ostrej kontrze do Stanów Zjednoczonych, które jako “policjant świata” chciałyby rozstawiać wszystkich po kątach. Wojna domowa w Syrii i w ogóle niepokoje na Bliskim Wschodzie trwają nadal i zapewne będziemy jeszcze nie raz świadkami starcia między obu mocarstwami.

PS: Radosław “Peacemaker” Sikorski, jak donoszą głównie niemieckie (!) gazety, dzięki rozmowie z Kerry’m i wpisowi na Twitterze (sic!), w którym zasugerował Rosjanom objęcie kontrolą syryjskiej broni chemicznej uratował świat przed kolejną wojną, a być może zagładą całej ludzkości. Skoro TT ma taką moc zbawiania świata, to chyba pora założyć konto. 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych