Lewicowo-konserwatywne „nie” dla Obamy? Spór o interwencję w Syrii połączył stojące po przeciwnych stronach frakcje

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Losy wniosku prezydenta Baracka Obamy o zgodę Kongresu na uderzenie na Syrię nie wyglądają najlepiej. Mimo silnej presji Białego Domu odpowiednia rezolucja może nie znaleźć większości. Przeciw może bowiem zagłosować dość egzotyczna koalicja: bardzo lewicowych polityków Partii Demokratycznej oraz republikanie  ze skrzydła libertariańskiego i popierani przez Tea Party.

W środę komisja spraw zagranicznych Senatu zatwierdziła stosunkiem głosów 10-7 prezydencki wniosek o użycie sił zbrojnych przeciw Syrii. Co ciekawe, w ramach kompromisu ze zwolennikami większego zaangażowania, już zmieniono pierwotny cel operacji. Zamiast wnioskowanej jeszcze kilka dni temu przez przedstawicieli administracji konieczności uderzenia „w środki przenoszenia broni chemicznej” w oddzieleniu od sytuacji na frontach wojny domowej w Syrii, rezolucja (za zgodą Obamy) wzywa do „zmiany sytuacji na polu walki”. Oznaczać to ma umieszczenia na liście ewentualnych celów obiektów i infrastruktury, która umożliwia prezydentowi al-Assadowi prowadzenie skutecznej ofensywy przeciw powstańcom. Jednocześnie rezolucja zakazuje użycia amerykańskich sił lądowych oraz daje prezydentowi 60 dni na działanie (z możliwością przedłużenia o kolejny miesiąc).

Amerykańscy wojskowi już rozpoczęli planowanie operacji zgodnie z dyrektywą „zmiany sytuacji na polu walki”. Pierwotnie na Syrię miały uderzyć pociski samosterujące typu tomahawk, wystrzeliwane z czterech niszczycieli na Morzu Śródziemnym (każdy z nich dysponuje ok. 40 pociskami). Teraz rozważa się wykorzystanie sił powietrznych. US Air Force może użyć do ataku bombowców: B-52 (przenoszących pociski samosterujące),  stacjonujących w Katarze B-1 (rakiety dalekiego zasięgu powietrze-ziemia) lub niewykrywalnych przez radary B-2 (stacjonują w USA i przenoszą ciężkie bomby, używane do niszczenia bunkrów).

Rośnie opór wobec interwencji

W przyszłym tygodniu rezolucją dopuszczającą atak na Syrię ma się zająć na sesji plenarnej cały Senat. Ale wcale nie zapowiada się „spacerek” dla Białego Domu. Sceptycy i przeciwnicy rezolucji zapowiadają walkę na całego, także poprzez zastosowanie obstrukcji parlamentarnej tzw. filibustra (polegającego na przedłużaniu w nieskończoność dyskusji). Aby przełamać ich opór, zwolennicy działania w Syrii będą potrzebowali zgromadzenia głosów 60 senatorów, o co nie będzie wcale łatwo. Ale o ile Senat raczej powie „tak” Obamie, to o wiele trudniej będzie przekonać prezydentowi Izbę Reprezentantów. Według obliczeń dziennika „Washington Post”  już 180 kongresmanów na pewno jest na „nie” albo skłania się do głosowania przeciw. Lewicowy portal ThinkProgress podwyższa tę liczbę do 213 – niebezpiecznie blisko większości 218 potrzebnej do odrzucenia rezolucji. Prestiżowy portal polityczny Politico.com ocenia, że gdyby głosowanie odbyło się dzisiaj, Obama „przegrałby i to przegrałby dużą większością”.

Skąd taki opór? Otóż przeciw są dwa skrajne skrzydła amerykańskiej polityki. Z jednej strony najbardziej lewicowa część Partii Demokratycznej, która – o paradoksie – prawie zawsze wspiera Obamę, lecz w tym przypadku zdecydowanie preferuje antywojenne nastroje swego elektoratu. W Partii Republikańskiej, podział jest jeszcze głębszy. „Realiści” (tacy jak sen. John McCain) chcą akcji w Syrii, podczas gdy reprezentanci skrzydła libertariańskiego i związanego z Tea Party (w tym trzech kandydatów na kandydatów w wyborach prezydenckich w 2016 r. – senatorowie Rand Paul, Ted Cruz i Marco Rubio) są „przeciw”.

 

Jak wygląda przegląd argumentów? Libertarianin sen. Rand  twierdzi, że Obama nie przedstawił dostatecznych argumentów na rzecz interwencji a proponowana akcja to polityka „najpierw strzelaj, potem celuj”. Dla sen. Cruza, USA nie mogą się stać „siłami powietrznymi al Kaidy”. Znany komentator Pat Buchanan przestrzega, że „amerykańscy chłopcy staną się najemnikami szejków, sułtanów i emirów” (odwołując się do zadeklarowanej przez kraje Zatoki Perskiej pomocy w sfinansowaniu interwencji). Co ciekawe jednak nawet najwięksi zwolennicy interwencji z powietrza (jak sen. McCain) wykluczają użycie sił lądowych. Bo jak się wyraził sen.  Dick Durbin: „uczestniczyłem w zbyt wielu pogrzebach, odwiedziłem zbyt wielu okaleczonych żołnierzy” z wojen w Iraku i Afganistanie, aby wiedzieć, że wojska lądowe należy używać jedynie w przypadku „absolutnie koniecznym dla istnienia” USA.

Okazuje się, że prawicowy i lewicowy populizm są momentami bardzo sobie bliskie: spór o interwencję w Syrii połączył te stojące raczej po przeciwnych stronach frakcje, podobnie jak wcześniej kwestia użycia bezzałogowych dronów przeciw obywatelom USA czy kwestia szpiegowania obywateli (wynikła po zeznaniach Edwarda Snowdena). Ale co może najważniejsze, zmęczeni przeciągającymi się interwencjami w Iraku i Afganistanie, Amerykanie nie chcą nowej wojny – w ostatnich sondażach przeciwko interwencji było 70-80 proc. z nich.

O powadze sytuacji świadczy fakt, że prezydent Obama odwołał poniedziałkową wyprawę do Kalifornii w celu zbierania datków wyborczych, aby skupić się na przepychaniu przez Kongres rezolucji o użyciu siły. Doskonale zdaje sobie sprawę, że porażka oznaczać będzie znaczne osłabienie nie tylko na arenie międzynarodowej, ale poważne nadszarpnięcie politycznego kapitału wewnętrznie przed jesiennymi bojami w Kongresie o budżet, zwiększenie progu zadłużenia oraz reformę prawa imigracyjnego.

 

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych