1920: „Niejednokroć matka, siostra czy kolega wypychał tego mniej odważnego, w polskich domach nieustannie przewijało się hasło >>musisz iść<<”

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Wikipedia
Fot. Wikipedia

Jakie nastroje panowały w Polsce w połowie sierpnia 1920 r.? Co mogli czuć Polacy widząc uciekających z Warszawy ambasadorów obcych krajów? Czy pojawiły się tendencje kolaboranckie w związku z wiszącą na włosku świeżo odzyskaną kruchą niepodległością?

Na te pytania odpowiada w rozmowie z portalem Arcana.pl prof. Andrzej Nowak, wybitny historyk, sowietolog.

Koncepcja Piłsudskiego, którą ostatecznie zrealizowano, okazała się zawodna. Stąd w społeczeństwie wystąpiła gorycz, żal. Ale rozrachunki, które się rozpoczęły, nie przerodziły się w załamanie, w klęskę. Budziło to zdumienie wśród zagranicznych obserwatorów w Warszawie. Mamy sierpień 1920 r. i w Warszawie nie ma śladów paniki. Co prawda stolicę opuszczają pracownicy kolejnych ambasad, ale ludzie dość beztrosko podchodziła do faktu, że oto zaraz mogą wkroczyć bolszewicy. Dwa miesiące cofania się wojska aż na rogatki Warszawy nie wywołały paniki.

Druga sprawa to jest bezprecedensowy napływ do Armii Ochotniczej. Czasem werbunek nie dotyczył takich zupełnych ochotników – niejednokroć matka, siostra czy kolega wypychał tego mniej odważnego, w polskich domach nieustannie przewijało się hasło „musisz iść”. Presja społeczna zrobiła swoje. Są dane policyjne i wojskowe mówiące o dezercji, ale jej skala była mniejsza niż – uwaga – dezercja nawet w armii francuskiej w 1917 r. Armia polska sięgała już wtedy prawie miliona żołnierzy. Pojedyncze przypadki ucieczek nie wpłynęły na stan obronności armii w którymkolwiek momencie kampanii. Nie miała miejsca żadna ucieczka, która by wywołała załamanie frontu. Warto to porównać z postawami Ukraińców, Białorusinów i Rosjan skonfrontowanych z postępami Armii Czerwonej. Tam propaganda bolszewicka okazała się nie dość skuteczna. Co prawda i na polskiej ziemi wszędzie tam, gdzie stanęła stopa żołnierza Armii Czerwonej, tam powstawały rajkomy i tworzono struktury administracyjne sowieckie. Zgłaszali się tam przedstawiciele partii, od lewicy, PPS, przez partie chłopskie po endecję.

To byli zazwyczaj mniej ważni członkowie tych partii, stanowiący zdecydowaną mniejszość w społeczeństwie. Z większym entuzjazmem do bolszewickich porządków odnosiły się inne mniejszości, np. Żydzi czy Niemcy – jak to miało miejsce na Pomorzu, gdzie także wkroczyła Armia Czerwona. Było to związane ze stopniem akceptacji przez te mniejszości nowego państwa polskiego – jednak w skali ogólnej nie doszło do załamania lojalności wobec Rzeczypospolitej. To też zdumiewało obserwatorów zagranicznych. W raportach lorda D’Abernona, dziś spoczywających w archiwach Foreign Office, przebija zdumienie: Jak to możliwe, że Warszawa wygląda jak normalne miasto, gdy silniejsza armia bolszewicka stoi u jej bram?

Warto zauważyć, że to Warszawa była w tym momencie największym miastem byłego Imperium Rosyjskiego. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale Warszawa była w tym momencie większa od Moskwy i Piotrogrodu.

Warszawa trochę spuchła od uchodźców, ale nie to stanowiło o jej przewadze demograficznej, wszak liczba mieszkańców tylko nieco przekroczyła milion. To pokazuje raczej, jaką tragedią cywilizacyjną była rewolucja bolszewicka dla miast rosyjskich – to Moskwa i Piotrogród drastycznie się skurczyły. Mówię o tym dlatego, by uświadomić ewentualnym czytelnikom tego wywiadu fakt, że to, iż Polska prowadziła wojnę z tą Rosją, nie był jakimś szaleństwem, tylko wykorzystaniem jedynego momentu swoistego rodzaju przewagi nad wschodnim sąsiadem. W tym sensie zachowanie Piłsudskiego miało głębszy sens, ta gra o wszystko była prowadzona w sytuacji innej niż np. w 1812 r. Właśnie w tej wyjątkowej sytuacji, jaka powstała tuż po I wojnie i wyczerpującej Rosję, najokrutniejszej, najbardziej niszczącej pierwszej fazie rządów bolszewickich – okazało się, że Polska zmobilizowała się na tyle, że mogła stawić czoła Armii Czerwonej. Bolszewicy mieli już wtedy 4,5 miliona żołnierzy, a Wojsko Polskie miało milion. Tych zupełnie nadających się do walki po polskiej stronie mogło być ok. 150 tys., zaś u czerwonoarmistów 350-450 tys. w skali całej Rosji. Przypomnijmy jednak, że w 1920 r. z powodu chorób, zwłaszcza tyfusu, w Armii Czerwonej zmarło ćwierć miliona ludzi! To są oficjalne dane służb medycznych Armii Czerwonej. To znów przypominam dlatego, że stałym motywem dzisiejszej propagandy Kremla jest twierdzenie, że Polacy wymordowali jeńców bolszewickich w liczbie 110 tys., gdy zaś realne dane mówią o 16 lub 18 tys. zmarłych w obozach jenieckich – zmarłych właśnie na szalejące wtedy choroby zakaźne, z tyfusem na czele. Jak się te liczby mają do siebie, gdy na rosyjskich tyłach zmarło 15 razy więcej żołnierzy Armii Czerwonej niż w polskich obozach jenieckich?

 

Portal ARCANA: - Jednak w miesiąc po bitwie warszawskiej podjęto kolejną niejawną próbę dogadania się z bolszewikami.

Prof. Andrzej Nowak: - Udział samego Piłsudskiego w tej próbie porozumienia nie jest udowodniony, ale wiemy na pewno, że uczestniczył w niej wysłannik wicepremiera ówczesnego rządu, Ignacego Daszyńskiego. Była to próba porozumienia się z Moskwą za pomocą sowieckiego agenta w Berlinie, Wiktora Koppa, bardzo ważnej postaci w świecie tajnych służb. To on negocjował przez lato 1920 r. porozumienie bolszewicko-niemieckie, które miało dobić Polskę. Na szczęście dla Polski Lenin nie był wtedy zwolennikiem tego porozumienia. Lenin był nieufny, być może dlatego, że pamiętał jak Niemcy chcieli go wykorzystać jako swojego agenta. Dla Polski okazało się to zbawienne, bo Kopp prowadził już daleko idące negocjacje i gdyby na miejscu Lenina stał Trocki, to do porozumienia by doszło. Tajne rozmowy z września 1920 r. wydawały się Daszyńskiemu możliwością najszybszego przerwania działań wojennych i ustalenia warunków realnego porozumienia. Stawiał jednak warunek: usamodzielnienie Ukrainy. Dla bolszewików jednak uniezależnienie Ukrainy było nie do przyjęcia, pod jakimkolwiek względem. „Żadnych mrzonek o Ukrainie” – zdawała się mówić strona bolszewicka dając tym samym sygnał, że żadna władza na Kremlu na to nie pozwoli.

Sprawy Białorusi wtedy nie omawiano. Przypomnijmy, że wrzesień 1920 r. to już masowe wystąpienia Polaków wszystkich opcji, nie tylko socjalistów, ale narodowych demokratów, ludowców wszelkiej „maści” – za pokojem z Moskwą. Dominowało zmęczenie wojną, która w sumie trwała 6 lat. Wydawało się, że nadszedł wreszcie moment – po odpędzeniu bolszewików spod Warszawy, w którym można było sobie urządzić wolną Polskę. Świtalski, adiutant Piłsudskiego, pisał o dylematach Naczelnika. Piłsudski przyznawał, że niewiele da się zrobić – a było to już po zwycięstwie w bitwie nad Niemnem w końcu września 1920. No bo co nam zostało? Pójdziemy ponownie nad Dniepr, tam się znów okaże, że nas nie chcą. Ukraina nie ma sił, by powstać sama i będzie nas czekało to samo – wahadło wojny. Piłsudski miał takie nastawienie, że on, wielki wódz, nakreśla dalekowzroczne wizje, a naród chce zadowolić się małym. Odepchnięto wroga i Piłsudski ma ręce związane: społeczeństwo nie chce dalej walczyć, Ukraińcy, tak jak wcześniej Litwini, nie chcą współpracować z Polską; możemy tylko zawrzeć pokój.

 

Portal ARCANA: Wydaje się, że przebieg negocjacji w Rydze także obrósł mitami. Zwłaszcza obarczenie jednego z reprezentantów strony polskiej, Stanisława Grabskiego, winą za pozostawienie wielu Polaków za wschodnią granicą.

Prof. Andrzej Nowak: - Grupa negocjacyjna składała się z reprezentacji sejmowej, ludowiec stał na czele, ale najbardziej rozeznanym członkiem był właśnie niedawny przewodniczący komisji spraw zagranicznych Sejmu, Stanisław Grabski. Sojusz Grabskiego z socjalistami wiódł prym wewnątrz tej delegacji. W składzie byli też obserwatorzy z ramienia naczelnego wodza Józefa Piłsudskiego, którzy codziennie raportowali mu o szczegółach rozmów. To jest jedno z najważniejszych źródeł informacji i mam żal do historyków polskich, którzy często udają, że te źródła są niedostępne – a można je uzyskać choćby w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku. Znamy więc nastawienie Piłsudskiego do tej delegacji. A naczelnik nie chciał od niej niczego oprócz załatwienia jednej jedynej sprawy: odcięcia Litwy od Rosji Sowieckiej. Wiedział, że Litwa nie pogodziwszy się z utratą Wilna zrobi wszystko, by je odzyskać. Było oczywiste, że Litwa będzie wrogiem Polski, a całe społeczeństwo polskie chciało Wilna w granicach Rzeczypospolitej.

Piłsudski się obawiał, że granica litewsko-sowiecka będzie otwarciem sowieckiego korytarza do Niemiec, z którymi Litwa graniczyła poprzez Prusy Wschodnie. Ten pas terytorium polskiego, który oddzielił Litwę od państwa sowieckiego przeszedł do historii pod nazwą korytarza Grabskiego. Przypisywano tę granicę Grabskiemu i od razu zaczęła się tworzyć legenda o „Kainie” Grabskim, co rzucono mu z mównicy sejmowej. Cały wynik pokoju był Grabskiemu przypisany, rzekomo on miał przehandlować ten korytarz za jakieś ziemie, które miał oddać bolszewikom. Nie jest to prawdą. W oparciu o polskie archiwalia wiemy, że Piłsudski nie chciał na wschodzie nic więcej nad to, co dostał.

Skoro Piłsudski nie mógł walczyć zbrojnie o swój plan maksimum, to z niego zrezygnował. Grał o niego i przegrał: o Kijów, o trwałe odrzucenie Rosji. Naczelnik chciał więc zabezpieczyć minimum: linie rokadowe kolejowe, te które zapewnią łączność wzdłuż granicy i zagwarantują logistykę dla polskiego wojska. Ten postulat zrealizowano.

W oparciu o źródła sowieckie, które zbadał ostatnio najgruntowniej Jerzy Borzęcki, historyk z Kanady, udowodniono, że ani przez chwilę nie było w Moskwie zgody na oddanie Polsce Mińska. Także Adolf Joffe, negocjator sowiecki w Rydze, nie zamierzał oddawać ani piędzi ziemi. Depesze między Joffem a Cziczerinem i Trockim oraz Leninem nie zawierały choćby wzmianki na temat możliwości „odpuszczenia” w sprawie Mińska. Stolicę Białorusi można było utrzymać, gdybyśmy chcieli prowadzić dalej wojnę o ten teren. W październiku 1920 r. Wojsko Polskie było w Mińsku, ale musiało się wycofać.  Bo bolszewicy nie chcieli tego oddać, a społeczeństwo polskie nie chciało o tę ziemię dalej walczyć.

Co innego zdradzona kresowa ludność polska, ci wspaniali „nadberezyńscy”, uwiecznieni w pięknej powieści Floriana Czarnyszewicza. Ale ona nie była zdradzona przez elity: to społeczeństwo polskie – nad Wisłą, nad Wartą, nad Pełtwią, a nawet nad Niemnem ­ nie wyrażało zgody na ryzyko kolejnych wielkich ofiar w celu postawienia słupów granicznych za Berezyną. Piłsudski nie wprowadził wtedy rządów wojskowych, nie przeprowadził zamachu stanu – a tylko wtedy mógłby tę wojnę prowadzić dalej. Jednak Naczelnik wiedział, że tę wojnę by przegrał – niekoniecznie na zewnętrznym froncie, ale właśnie wewnątrz Rzeczypospolitej, wobec braku poparcia społecznego. Nawet PPS by go nie poparł. Nie było żadnej realnej alternatywy dla pokoju ryskiego.

To tylko fragment obszernego i wartego przeczytania wywiadu z prof. Andrzejem Nowakiem.

Polecamy całość na Arcana.pl.

znp

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych