Długo, długo po klęsce Powstania Styczniowego 1863 roku leczyła rany polska duma i zdolność do walki. Aż do rewolucji 1905 roku nie było w Królestwie Polskim żadnego większego poruszenia zbrojnego. Ale nic w polskiej historii nie jest przecież na darmo. W ciszy, która zdawała się na wieki okrywać polskie ziemie pod zaborami rosło pokolenie przepojone duchem zemsty i nadzieją odrodzenia państwa. Pokolenie wyrosłe, jak Józef Piłsudski, z wdzięczności wobec weteranów Powstania Styczniowego, w podziwie dla ich bohaterstwa.
Nie siedzieli bezczynnie. Przygotowywali się na wojnę narodów, która Polsce miała dać niepodległość. Związki Strzeleckie, z których wyrosły Legiony Polskie, były jednym z bardzo wielu elementów.
Aż wreszcie stało się! Legiony Polskie stanęły do walki o niepodległość. U boku państw centralnych, ale był to wszak tylko wybór taktyczny, chodziło o stworzenie siły zbrojnej. Świtem 6 sierpnia 1914 roku Strzelcy na rozkaz Piłsudskiego wyruszyli z Krakowa, z Oleandrów na ziemie zaboru rosyjskiego. W Michałowicach żołnierze obalili słupy graniczne państwa zaborczego i po wyzwoleniu z rąk rosyjskich Słomnik, Miechowa, Jędrzejowa i Chęcin dotarli 12 sierpnia do Kielc.
Jest to historia jeszcze do opowiedzenia. Jest w niej wszystko: szalona determinacja, odwaga, sprawność i... obojętność dużej części społeczeństwa. Tak, bywało, że zatrzaskiwano na ich widok okiennice. Ale wszak nie tchórzostwo było przyczyną. Podzielony długimi zaborami naród bał się oszustwa i zawiedzenia nadziei przez państwa zaborcze. Nawet Sienkiewicz, według niektórych relacji, Strzelców przywitał z dystansem.
Wspominając dziś ten piękny czyn, jakże polski, jakże wspaniały, oddajmy głos niezrównanemu kronikarzowi tamtych dni Bolesławowi-Wieniawie Długoszewskiemu, który był jednym z tych 160 wspaniałych rycerzy, żołnierzy Pierwszej Kompanii Kadrowej Józefa Piłsudskiego.
***
Czwartego sierpnia przymaszerował do Oleandrów pierwszy oddział Drużyn Strzeleckich, organizacji prowadzonej przez młodzież narodową. Nastąpiło zjednoczenie organizacji Strzelca i Drużyn. Do sfrontowanych naprzeciw siebie oddziałów przemówił w kilku słowach Komendant Główny Józef Piłsudski, o wspólności zadań, o czekającej nas walce za wolność i niepodległość, o konieczności i znaczeniu zespolenia dla tego celu wszystkich wysiłków. (...) Oznajmiono nam potem, że z obu oddziałów zostanie wydzielona jedna kompania pod nazwą Pierwszej Kompanii Kadrowej.
Wyznaczonych od służby w nowej jednostce zaczęto wywoływać numerami. Podobnie jak moi towarzysze, nie bardzo zdawałem sobie sprawę, o co idzie w formowaniu nowej kompanii. Domyślałem się jednego więcej symbolu pojednania.[Wywołany] omal nie krzyknąłem z radości.
Jeszcze tego samego dnia wydano nam nowy rynsztunek, tj. stare austriackie tornistry, błyszczące menażki, mocne rzemienne pasy i, co najważniejsze, nowiuteńkie, "jak z igły", karabiny Mannlichera z bagnetami, w kilka dni później, zgodnie z proroczą dla nas strzelecką pieśnią, w Miechowie "o ojców grób" ostrzonymi. Dołożył nam do tego Litwinowicz po 80 ładunków, niektórym, po starej protekcji lub nowej przyjaźni, ukradkiem po jednym magazynku dodając. My zaś zaczęliśmy rozumieć coraz więcej, a radość i duma napełniały nas coraz bardziej.
Nazajutrz zaalarmowano kompanię przed świtem. W trzy migi byliśmy pod bronią. komendant kompanii Kasprzycki "Zbigniew" odczytał nam rozkaz Komendanta Głównego:
"Żołnierze, spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przekroczycie granicę rosyjskiego zaboru. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierzami. Nie naznaczam szarż, każę tylko bardziej doświadczonym wśród was pełnić funkcje dowódców. Szarże uzyskacie w bitwach. Każdy z was może zostać oficerem, jak również każdy oficer może znów zejść do szeregowców, co, mam nadzieję, się nie zdarzy".
Wyruszyliśmy potem. Cho ciążył pełny rynsztunek bojowy (po jaką cholerę tyle książek nabrałem do tornistra?) maszerowaliśmy krokiem raźnym, żeby jak najprędzej dostać się do granicy, boć przecież jasnym było, że idziemy nie na żarty, nie na jakiejś manewry, że nareszcie idziemy na Moskala.
Sny dziecinne, marzenia chłopięce, nadzieje wbrew nadziei, stały się wreszcie rzeczywistością.
Nagle zabrzmiały komendy. Zrobiliśmy na Błoniach atak ćwiczebny i na tym się skończyło. Jaki gorzki zawód.
Następnego dnia, 6 sierpnia, ponowny alarm. Kompania stanęła w dwurzędzie na dziedzińcu. Dowódca kompanii złożył raport Komendantowi, który w otoczeniu grupki strzeleckich dostojników przeszedł przed frontem kompanii. Każdemu z nas zajrzał w oczy przechodząc i każdemu od tego spojrzenia coś w piersiach zakipiało. Potem przedefilowaliśmy przed nim, patrząc według komendy na prawo i w spojrzeniach naszych oddając mu się bez reszty na wierną służbę.
Jej i Jemu.
A potem maszerowaliśmy. Szliśmy najpierw drogą na Krzeszowice. Dokądże to idziemy? Szerokim kołem obeszliśmy Kraków. Wreszcie wyszliśmy na szosę kielecką (...)
Słupy graniczne minęliśmy w milczeniu, maszerując na baczność, salutowani przez gromadkę strażników celnych i oddziałek dragonów austriackich, gapiących się na nas ze straszliwym respektem. Szosa powoli wznosiła się ku górze.
Kiedy stanęliśmy na szczycie wzniesienia, skąd szeroki roztaczał się widok na północ, na Królestwo, Kasprzycki zatrzymał i sfrontował kompanię, a stanąwszy przed frontem zwrócił się do nas z następującymi słowami:
"Koledzy! Weszliśmy na ziemię Królestwa Polskiego jako pierwszy od 1831 roku oddział regularnego wojska polskiego. Powitajmyż tę ziemię po żołniersku!".
Baczność! - zakończył przemówienie już tonem komendy. Prezentuj broń! Kompania w prawoo - patrz!
Stanęliśmy wyprężeni, z karabinami ustawionymi u lewego boku, spojrzeniem żołnierskim, jak za Wodzem naczelnym, tak po ziemi przed nami leżącej, po ziemi kochanej wodząc.
Ruszyliśmy naprzód - na Słomniki, Miechów, Kielce - do Warszawy.
Wędrowaliśmy długie, długie lata, aż wreszcie doszliśmy. Ale wówczas, w sierpniu 1914 roku, niewielu takich było w Polsce, co wierzyli, że dojdziemy.
Bolesław Wieniawa - Długoszewski, spisane w 1934 roku
***
POLECAMY wSKLEPIKU.PL: Tadeusz Wittlin, Szabla i Koń Gawęda o Wieniawie
Szabla i koń to opowieść o życiu gen. Bolesława Wieniawy – Długoszowskiego – szwoleżera i adiutanta Marszałka Piłsudskiego, a później ambasadora RP w Rzymie jak przedstawia go sam Wittlin: „świetnego żołnierza – zawadiaki, poety, doktora medycyny, artysty, malarza, cygana i romantyka z epoki Młodej Polski, kpiarza, pięknoducha, dyplomaty i donżuana, lecz przede wszystkim nieskazitelnego patrioty”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/163560-koledzy-weszlismy-na-ziemie-krolestwa-polskiego-jako-pierwszy-od-1831-roku-oddzial-regularnego-wojska-polskiego