"Przez ten obóz przeszła Warszawa" - "Sieci" o mało znanym miejscu narodowej pamięci w Pruszkowie

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

"Przez ten obóz przeszła Warszawa" - pod takim tytułem najnowszy numer tygodnika "Sieci" (w kioskach) zamieszcza rozmowę Jacka i Michała Karnowskich z Małgorzatą Bojanowską, dyrektor Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie, które upamiętnia gehennę setek tysięcy mieszkańców stolicy po powstaniu warszawskim.

Prezentujemy fragment rozmowy:

Trzeba tu przyjechać, by zobaczyć, jak ogromne było to przedsiębiorstwo. Kilkadziesiąt hektarów, wielkie hale o powierzchni nawet 25 tys. m2. Czy w momencie skierowania tu ludności Warszawy była tu już jakaś infrastruktura obozowa?

Tak, miejsce było wykorzystywane jako obóz jeniecki dla żołnierzy polskich po wrześniu 1939 r. Teren był ogrodzony, stały wieżyczki wartownicze. Co ważne, w momencie budowania obozu przejściowego hale fabryczne są już opróżnione z maszyn, wywiezionych przez Niemców w czerwcu 1944 r., ze względu na zbliżanie się Rosjan. Znam relacje, które próbuję potwierdzić, że to miejsce miało stać się obozem koncentracyjnym dla Warszawy. Docelowo, po wygranej wojnie, Niemcy chcieli, by stolica Polski była jedynie węzłem komunikacyjnym, a cała ludność miała być wysiedlona, z wyjątkiem potrzebnych robotników, którzy mieli mieszkać na Pradze. Wedle niektórych świadectw, m.in. Zdzisława Zaborskiego, autora książki „Durchgangslager 121 – niemiecka zbrodnia specjalna”, rozpoczęto nawet przy odlewni budowę pieca krematoryjnego oraz bunkra, który miał pełnić funkcję komory gazowej. To wszystko są jednak informacje niepewne. Już rano 7 sierpnia trafia tu, przypędzona wprost z Warszawy, pierwsza grupa. To mieszkańcy Woli ocalali z rzezi swojej dzielnicy.

Przypędzeni pieszo?

Tak, wycieńczeni psychicznie i fizycznie, często ranni, pędzeni 17 km pod silną eskortą, z psami, ze strzelaniem do każdego, kto próbuje się oddalić, uciec. Świadkowie opowiadają o tym jako o marszu grozy. Niemcy rozstrzeliwali niezdolnych do dalszego marszu, zabijali płaczące dzieci. Coś potwornego. Mówi się, że doszło tu, w tej pierwszej grupie, ok. 4,5 tys. do 5 tys. ludzi. Ilu zginęło po drodze, możemy tylko przypuszczać.

 

Przy pomniku jest jednak symboliczny fragment toru kolejowego. Od kiedy Niemcy wprowadzają transport kolejowy jeńców?

To nie tak. Transporty piesze zdarzają się do końca istnienia obozu. Gdy jest więcej ludzi do wyprowadzenia z Warszawy, gdy pada Stare Miasto albo Powiśle, wzięci do niewoli nie mieszczą się w pociągach, czy to podmiejskich, czy towarowych. Niemcy po prostu pędzą ich pieszo.

 

Mieszkańcy trafiają tu wprost z płonącej stolicy?

Są punkty zborne. Kościół św. Wojciecha na Woli i ten straszliwy „Zieleniak”, dawne targowisko warzywne na rogu ulic Grójeckiej i Opaczewskiej, gdzie służbę pełniły znane z okrucieństwa ukraińskie bataliony w służbie niemieckiej. Ludzie, którzy przez ten „Zieleniak” przeszli, opowiadają straszliwe rzeczy o gwałtach, mordach, okrucieństwie. Jedna z pań zwiedzających nasze muzeum opowiedziała mi, że jako mała dziewczynka trzymała głowę mamy gwałconej przez jakiegoś żołdaka. Trzymała, bo głowa mamy uderzała o beton… To była straszliwa trauma, ta pani też przyznała się, że wyznała to po raz pierwszy. Dopiero tu, w naszym muzeum, zdecydowała się to z siebie wyrzucić. Dla tych ludzi Dulag 121 był już jednak miejscem lepszym, ale to wciąż było piekło. Po 12 sierpnia, kiedy obóz przejmuje oddział Wehrmachtu pod dowództwem Heinricha Diehla, mimo że na terenie działa, a nawet rządzi komórka gestapo pod dowództwem Kurta Siebera, ustają częste do tego dnia egzekucje i gwałty. Wcześniej obozem zarządzają kierownik Arbeitsamtu, niemieckiego urzędu pracy, wiecznie pijany August Polland, żandarmeria oraz ukraińskie bataliony.

 

Jakie warunki panowały w obozie?

Wspomnę, że na początku powstania władze niemieckie wydały odezwę, iż ludność cywilna, która z własnej woli opuści miasto, będzie miała zagwarantowane warunki do przetrwania poza Warszawą. I były, choć niewielkie, grupy ludzi, którzy decydowali się wyjść z walczącego miasta. Oni też trafiali tutaj, do Pruszkowa. Tyle znaczyło słowo okupanta. Każdemu przysługiwało w obozie pół litra wodnistej zupy dziennie, ale większość ludzi nie miała nawet z czego jej zjeść. Pili z klosza fabrycznej lampy, puderniczki, a najczęściej nie pili. Wielkie, ciągnące się wzdłuż hal, rowy, kanały rewizyjne, umożliwiające robotnikom dostęp do wagonów od dołu, służyły jako doły kloaczne, bez żadnego zasłonięcia. Możemy sobie wyobrazić ten fetor, choroby tym wywoływane i potworne upokorzenie dotykające zamkniętych ludzi.

 

Było w tych halach jakiekolwiek wyposażenie?

Nic. Były puste i potwornie brudne, jeszcze z resztkami smarów. W pewnym momencie pojawiły się maty słomiane, jednak przyniosły tylko nieszczęście – pluskwy, wszy. Obóz w pierwszym etapie jest absolutnie niezorganizowany. Do tego stopnia, że Niemcy wzywają ks. Edwarda Tyszkę, stojącego na czele pruszkowskiej delegatury Rady Głównej Opiekuńczej, i nakazują zorganizowanie służby sanitarnej, zabezpieczenia żywności dla więźniów. Wszystkie okoliczne parafie przeprowadzają zbiórkę żywności, leków, ubrań i – co ważne – naczyń, bo przecież ludzie wychodzą z płonącej z Warszawy bez jednego kubka, z którego można by napić się wody. Odzew społeczny jest ogromny.

Cały wywiad - w najnowszym wydaniu "Sieci".

Zapraszamy także na profil Facebooka "Sieci".

CZYTAJ TAKŻE: "Nieudany hak w Elblągu" - tygodnik "Sieci" opisuje kulisy brudnej kampanii. Czy sprawa nagrań była nadzorowana przez premiera Tuska?

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych