Kiedy ustawa regulująca w sposób całościowy prawo imigracyjne została przegłosowana przez Senat większością 68-32, wydawało się, że zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami stanie się prawem jeszcze przed końcem wakacji. Dwa tygodnie później wydaje się to nie tylko bardzo mało prawdopodobne. Nie wiadomo czy jakakolwiek ustawa trafi do podpisu na biurko prezydenta.
Ustawa przyjęta przez Senat (z zachętą i z pomocą prezydenta Baracka Obamy) zakładała ścieżkę legalizacji dla większości z 11 milionów obecnie nielegalnych imigrantów (po ujawnieniu się, mogliby otrzymać prawo pobytu i pracy a po 13 latach nawet obywatelstwo) oraz zwiększała ilość wydawanych wiz dla potrzebnych Ameryce pracowników. W zamian – na żądanie konserwatystów – przewiduje zwiększenie nakładów na wzmocnienie ochrony granic (zwłaszcza południowej z Meksykiem) oraz stworzenie programu kontroli wjeżdżających na podstawie wiz cudzoziemców. Zagłosowali za nią wszyscy 54 demokraci i 14 republikanów (32 było „przeciw”).
Jednak druga izba parlamentu, zdominowana przez republikanów wcale nie chce się zająć się projektem senatorów.
Już powiedziałem to bardzo jasno, ale powiem jeszcze raz: Izba Reprezentantów nie ma zamiaru zająć się ustawą senatorską. Izba wykona własną pracę nad wypracowaniem ustawy imigracyjnej
– powiedział marszałek niższej izby Kongresu John Boehner.
Co ciekawe, gdyby tylko dopuszczono do głosowania, projekt Senatu prawdopodobnie przeszedłby przy wsparciu będących w mniejszości kongresmanów Partii Demokratycznej i kilkudziesięciu republikanów. Ale projekt należy uznać za „umarły w butach”, gdyż Boehner zobowiązał się nie dopuszczać do głosowania nad projektami, które nie mają poparcia większości klubu parlamentarnego Partii Republikańskiej. Gdyby postąpił inaczej, dostałby wotum nieufności od kolegów i straciłby stanowisko marszałka Izby.
A Partia Republikańska jest wyraźnie podzielona a podziały idą nawet wśród zwolenników Tea Party. „Za” ustawą w tej czy lekko zmienionej formie są m.in. były prezydent George W. Bush oraz były kandydat na prezydenta sen. John McCain. „Przeciw” jest była kandydatka na wiceprezydenta (startująca w 2008 r. z McCainem) i uważana za „królową Tea Party” Sarah Palin oraz znany radiowiec Rush Limbaugh. Także ewentualni kandydaci na kandydatów w wyborach prezydenckich w 2016 r. są podzieleni. Sen. Marc Rubio (jeden z głównych autorów senackiej ustawy jest – przynajmniej był do tej pory – jednym z faworytów Tea Party) oraz były gubernator Florydy (prezydencki syn i brat) Jeb Bush chcą przyjęcia ustawy. Przedstawiciel libertariańskiego skrzydła partii sen. Rand Paul głosował „przeciw”.
W ten sposób reforma imigracyjna stała się zakładnikiem bardziej konserwatywnego skrzydła republikanów, które króluje w Izbie Reprezentantów. Komisje w Izbie przegłosowały projekty pięciu osobnych ustaw, które kładą mocniejszy nacisk na ochronę granic, uzależniając od ich uszczelnienia rozpoczęcie procesu naturalizacji nielegalnych imigrantów (inaczej niż w ustawie senackiej dając im 15 lat na uzyskanie obywatelstwa). I nie widać za bardzo sposobu, aby przymusić sceptyków z Partii Republikańskiej do głosowania nad projektem Senatu. Większość z nich jest wybierana w bezpiecznych okręgach wyborczych, gdzie większym zagrożeniem od wygranej demokraty jest możliwość porażki w prawyborach z kandydatem jeszcze bardziej na prawo. Także możliwości perswazyjne prezydenta Obamy są ograniczone. Nie dość, że brutalna kampania wyborcza 2012 r. pogłębiła podziały polityczne, to próba upokorzenia republikanów w trakcie negocjacji nad budżetem pod koniec zeszłego roku zniszczyła resztki zaufania pomiędzy Białym Domem a liderami Izby Reprezentantów.
Osobiście uważam, że jeśli republikanie nie przegłosują jakiejś formy całościowej reformy prawa imigracyjnego, zaszkodzą sobie. Rozwiązanie problemu nielegalnej imigracji – najważniejszego problemu dla szybko rosnącej rzeszy wyborców pochodzenia latynoskiego – uwolniłoby przynajmniej część z nich, z przywiązania do Partii Demokratycznej (niektórzy jej członkowie głoszą nawet potrzebę bezwarunkowej amnestii). Sporo Latynosów – pochodzących z wielodzietnych rodzin, ciężko pracujących, z katolickim podglebiem – jest naturalnymi wyborcami Partii Republikańskiej, ale powstrzymuje ich przekonanie, że republikanie po prostu nie lubią hiszpańskojęzycznych imigrantów. Rozumie to doskonale sen. Rubio (jego ojciec uciekł do USA z Kuby) czy Jeb Bush (jego żona jest Latynoską, przez dwie kadencje z powodzeniem rządził Florydą, gdzie żyje masę hiszpańskojęzycznych obywateli), nie do końca rozumieją inni liderzy Partii Republikańskiej. Osobiście twierdzę, że republikanie nie uciekną przed legalizacją choć części z 11 milionów (w tym co najmniej kilkudziesięciu tysięcy Polaków) nielegalnych obecnie imigrantów i powinni się skupić na wytargowaniu jak najwięcej w zamian.
Ameryka zawsze szczyciła się z faktu, że jest krajem imigrantów, którzy roztapiając się w „amerykańskim tyglu” przyczyniali się do wzrostu potęgi USA. Najnowsze badania Center for Immigration Studies za lata 2000-12 pokazują, że imigranci (legalni i nielegalni) odpowiadają za wzrost ilości miejsc pracy w tym czasie. W tym czasie liczba pracujących imigrantów wzrosła o 5,3 miliona (do 22,4 mln), podczas gdy liczba zatrudnionych, którzy urodzili się w USA spadła o 1,3 mln (do 113,5). To ciekawe dane, dające amunicję obu obozom. Zwolennicy ustawy przekonują, że dopływ dodatkowych 12 milionów pracowników (do 2023 r.) rozrusza amerykańską gospodarkę i przyniesie zyski budżetowi. Przeciwnicy straszą, że obecnie nielegalni po legalizacji będą stanowić dodatkową konkurencję na – i tak teraz nie najlepszym – rynku pracy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/161493-reforma-imigracyjna-nieco-dalej-nie-wiadomo-czy-jakakolwiek-ustawa-trafi-do-podpisu-na-biurko-prezydenta
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.