Jeśli pragniesz pokoju, szykuj się do wojny. (Platon)
Dopóki na świecie będzie istniał człowiek, będą też wojny. (Albert Einstein)
Tuż po klęsce wrześniowej 1939 r. – w poczuciu goryczy i poniżenia – za głównego winowajcę uznano władze sanacyjne II RP, a lansowane przez rząd buńczuczne hasło, że na wypadek wojny jesteśmy „Silni, zwarci i gotowi”, uzupełniano kąśliwym komentarzem: silni – w gębie, zwarci – w pchaniu się do stanowisk, gotowi – do ucieczki.
Po klęsce Francji w roku 1940 i dunkierskiej rejteradzie korpusu Wielkiej Brytanii, opinia ta, bezspornie niesprawiedliwa, uległa złagodzeniu.
Przywołując dramatyczny koniec II Rzeczypospolitej i pamiętając, że historia, niestety, „nigdy nikogo niczego nie nauczyła”, warto jest jednak dokonać pewnego porównania, które można potraktować jako inspirację do refleksji, a w skrajnym przypadku jako przestrogę. Krótko mówiąc: jak dzisiaj, w zupełnie odmiennych od dwudziestolecia międzywojennego warunkach, zabiegamy w III RP o zapewnienie naszego bezpieczeństwa narodowego?
Od kilkunastu lat jesteśmy w strukturach Paktu Północnoatlantyckiego, jesteśmy również członkiem Unii Europejskiej i taki status quo działa usypiająco. Większość obywateli III RP żyje w błogim przekonaniu, że nikt nam nie zagraża, a jeśli już – to obroni nas NATO. Co więcej – działania naszych władz państwowych, zwłaszcza ostatniej ekipy, utwierdzają obywateli w tym przekonaniu.
Wysiłek militarny II Rzeczypospolitej
Po 1918 roku i sprawnym „sklejeniu” Polski z trzech czasami niezbyt pasujących do siebie ziem dawnych zaborów, a nawet po zwycięskiej wojnie z bolszewikami w 1920 r., nikt z naszej ówczesnej klasy politycznej nie miał złudzeń, że „cud odzyskanej niepodległości” jest darem ofiarowanym Polakom raz na zawsze. Szczególnie trzeźwo patrzył na ten problem Józef Piłsudski, mający po roku 1926 decydujący wpływ na kształtowanie się priorytetów II RP.
Nie było zatem sprawą przypadkową, że największą pozycją w budżecie państwa było wojsko, że realizowano z rozmachem i w dodatku niebywałym tempie budowę COP, czyli rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Warto w tym miejscu przypomnieć, że nasza produkcja zbrojeniowa była jak na owe czasy bardzo nowoczesna, ale również – co przez całe lata było zakłamywane – że mieliśmy nie tylko liczną, dobrze zorganizowaną i wyszkoloną armię, ale że była ona również przyzwoicie wyposażona. Jeśli dodać do tego, że od połowy lat trzydziestych mieliśmy 5 mln Polaków, którzy wcześniej odbyli służbę wojskową i byli przeszkoleni w posługiwaniu się bronią, to zacytowany, co zrozumiałe, propagandowy slogan, nie wydaje się oderwany od rzeczywistości.
To, że nie daliśmy rady dwóm najeźdźcom w 1939 r. nie oznacza, iż nonszalancko podchodziliśmy do naszej niepodległości. Trzeba też koniecznie przypomnieć, że w społeczeństwie polskim dominowała postawa patriotyczna, służbę w wojsku traktowano nie tylko jako obowiązek, ale również jako zaszczyt, a w kreowaniu takich postaw kluczową rolę odgrywały władze państwowe, szkoły i Kościół rzymskokatolicki. Przykładem gotowości do ponoszenia ofiar w obronie ojczyzny może być fakt, że gdy na kilka miesięcy przed wybuchem wojny organizowano oddział „żywych torped” – nie było trudności ze znalezieniem ochotników.
Istotnym elementem zwiększenia bezpieczeństwa narodowego było prowadzenie odpowiedniej polityki zagranicznej. Już po Rapallo Piłsudski sformułował dyrektywę, żeby Polska, lawirując jak długo się da, dążyła do utrzymywania lepszych stosunków z Niemcami i Związkiem Sowieckim, niż oba te kraje między sobą. Marszałek dobrze rozumiał, że jest to stąpanie po grani i w swoim politycznym testamencie przedstawił jasną dyrektywę: jeżeli możliwości prowadzenia polityki lawirowania się wyczerpią i będzie musiało dojść do wojny – należy podpalić świat! Nie było w tym politycznego awanturnictwa, tylko głęboka refleksja nad tym, że Polska, z powodu ponadwiekowej absencji na mapach Europy, może być w przypadku przegranego konfliktu z sąsiadami potraktowana jako „państwo sezonowe”. I spaść z wokandy.
Żeby w przypadku agresji na Polskę nie pozostać osamotnionym, żeby udało się „podpalić świat” – należało zawrzeć sojusze polityczne i wojskowe z mocarstwami ówczesnej Europy. I tak się też stało, czego efektem było, że 3 września 1939 r. Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę III Rzeszy, wypełniając w ten sposób swoje polityczne zobowiązanie sojusznicze. Znacznie gorzej poszło z realizacją zobowiązań wynikających z podpisanych bilateralnych wojskowych umów sztabowych, określających 14. dzień wojny jako moment uruchomienia przez Francję i Wielką Brytanię całego swojego potencjału wojskowego przeciwko Niemcom. Tak się nie stało, w swojej wrześniowej walce z Niemcami zostaliśmy osamotnieni, a w dodatku 17 września napadli na nas Sowieci.
To jakże skrótowe przypomnienie początku tragicznych dla Polski wydarzeń związanych z II wojną światową upoważnia do zadania pytania: czy II Rzeczpospolita zrobiła wszystko, żeby uniknąć takiego losu? W tej sprawie toczyły się i do dzisiaj toczą dyskusje, obecnie prowadzone najczęściej przez historyków. Jednego jednak nikt nie kwestionuje. W II Rzeczypospolitej zarówno władze państwowe, jak również znakomita większość społeczeństwa, sprawę niepodległości traktowały jako absolutnie priorytetową.
A jak to jest w III RP?
Zacznijmy od naszej armii. Po zniesieniu obowiązkowej służby wojskowej jej liczebność radykalnie zmalała i obecnie – we wszystkich rodzajach wojsk – mamy 72 tysiące żołnierzy. Trzeba w tym miejscu odnotować, że w tej zredukowanej o ponad połowę w stosunku do chociażby roku 2000 armii mamy przerost kadry dowódczej (owych oficerów zza biurka), a także to, że wśród najwyższych szarż nadal można spotkać absolwentów sowieckich akademii wojskowych.
Jeśli chodzi o uzbrojenie, to poza bardzo nielicznymi jasnymi punkcikami (100 niemieckich czołgów Leopard…z demobilu) dysponujemy praktycznie sprzętem, który bardziej powinien trafić do muzeum Wojska Polskiego niż na pole walki. Nasza marynarka wojenna – w dwudziestoleciu międzywojennym supernowoczesna – stanowi dzisiaj górę z trudem pływającego złomu, a dla zobrazowania jej faktycznej gotowości bojowej niech posłuży fakt, że z dwóch zdezelowanych, otrzymanych z amerykańskiego demobilu korwet, jedna jest rezerwuarem części zamiennych dla drugiej. Nie wolno rzecz jasna pominąć przedmiotu naszej dumy – 48 samolotów F16C, kłopot jednak w tym, że… nie są one uzbrojone w standardowe dzisiaj dla lotnictwa wojskowego pociski manewrujące. Nie mamy również w odpowiedniej ilości skutecznej przeciwlotniczej broni rakietowej, bo jeden Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy nie czyni wiosny. Nie mamy nowoczesnych śmigłowców pola walki, nie mamy samolotów bezzałogowych…i tak można długo wyliczać.
Jeśli chodzi o przemysł zbrojeniowy, to z dawnego COP-u zostały nędzne resztki, nie produkujemy samolotów wojskowych, od 10 lat nie potrafimy dokończyć korwety typu Gawron, brak jest nam zaplecza konstrukcyjno-doświadczalnego, jakim przed wojną były pracujące dla wojska Państwowe Zakłady Inżynieryjne.
Ale przecież jesteśmy w NATO, więc może powinniśmy spać spokojnie. Żeby jednak spędzić ów sen z powiek, pozwolę sobie zacytować fragment artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego, tyczący zachowania się każdego z członków NATO, który: „udzieli pomocy stronie napadniętej, podejmując działania w porozumieniu z innymi stronami taką akcję, którą uzna za konieczną, nie wyłączając użycia siły zbrojnej”.
Zacytowany fragment warto czytać po wielokroć (dedykuję tę lekturę zwłaszcza Prezydentowi RP, premierowi i jego ministrom), gdyż uleganie złudnemu poczuciu bezpieczeństwa na podstawie takich traktatowych zapisów jest brakiem odpowiedzialności. Jeżeli dodać, że Polska nie ma żadnych naprawdę istotnych umów sztabowych, jeżeli na naszym terytorium – wschodnich rubieżach NATO w Europie – nie odbywają się manewry wojskowe z udziałem żołnierzy państw członkowskich, chociażby w zbliżonej skali do manewrów wojsk rosyjskich i białoruskich po drugiej stronie naszej granicy, jeżeli zmarszczona brew Włodzimierza Putina skutkowała wycofaniem się USA z planów zainstalowania w Polsce rakiet „Patriot”, to myślenie i mówienie o pełnym bezpieczeństwie III RP jest co najmniej niestosowne.
I na koniec nie sposób pominąć przemiany mentalnej coraz liczniejszej grupy Polaków, dla których „Hymn do miłości Ojczyzny” Ignacego Krasickiego jest przebrzmiałą ramotką i którzy na ostatnią frazę tego hymnu: „byle cię można wspomóc, byle wspierać, nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać” – reagują wzruszeniem ramion.
Ale może trudno się dziwić, skoro premier III RP uważa, że „polskość to nienormalność”, deklaracje patriotyczne są w najlepszym przypadku wyśmiewane, a w najgorszym traktowane jako nacjonalizm o zabarwieniu faszystowskim, media z satysfakcją obrzucają błotem bohaterów narodowych, a znana piosenkarka już bez ogródek deklaruje, że jednej kropli krwi nie oddałaby dla Polski, a jeśli się pojawi zagrożenie, to sp….ala.
Wracając do trzech pytań zawartych w tytule tego felietonu, trzeba za każdym razem dać odpowiedź przeczącą. Jesteśmy słabi, zatomizowani i absolutnie nie gotowi. Gdy historia przyspieszy i pojawią się złe scenariusze dla Polski, to prawdę mówiąc – trzeba się bać.
Andrzej Gelberg
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/161272-andrzej-gelberg-silni-zwarci-gotowi-male-porownanie-ii-rzeczypospolitej-z-iii-rp
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.