Kilka lat temu na jednym ze szczytów UE w Brukseli miało miejsce osobliwe zdarzenie: gdy szef europejskiej konfederacji przemysłu i pracodawców (Union of Industrial and Employers' Confederations of Europe, Unice), Francuz Ernest-Antoine Seillière zaczął swe wystąpienie po angielsku, prezydent Jacques Chirac, minister spraw zagranicznych Philippe Douste-Blazy oraz minister gospodarki i finansów Thierry Breton demonstracyjnie wyszli z sali. Podczas tej nieplanowanej przerwy prezydent ostro zrugał swego rodaka za to, że nie posługiwał się ojczystym językiem. Po wznowieniu obrad Seillière kontynuował przemówienie już po francusku.
Francuzi nie gęsi i swój język mają. Następca Chiraca, Nicolas Sarkozy aż do mdłości kokietował Amerykanów, a to w Białym Domu, to znów na rancho u Bushów, lecz po angielsku nie powiedział słowa. Byli szefowie niemieckich rządów Helmut Kohl i Gerhard Schröder w ogóle nie znali języka Szekspira. Ten drugi dopiero pod koniec kadencji odbył w tajemnicy kurs w Wielkiej Brytanii. Raczej niewiele mu to dało, gdyż podejmując zagranicznych gości nie silił się nawet na grzecznościowe „how are you?” Co więcej, jak sam podkreślał, dobrze władał językiem francuskim (ponoć jeździł z trzecią żoną-romanistką (obecnie jest żonaty po raz czwarty) nad Loarę i tam szlifował tę umiejętność, jednak w rozmowach z Chirakiem wtrącał co najwyżej „oh lá lá”, a o ich porozumienie troszczył się tłumacz. Gdy szefowi dyplomacji RFN w gabinecie Schrödera, Joschce Fischerowi jeden z zagranicznych dziennikarzy zadał na konferencji prasowej pytanie po angielsku, minister, który notabene biegle posługuje się tym językiem, odpowiedział stanowczym tonem:
„Pan wybaczy, jesteśmy w Niemczech i tu mówi się po niemiecku…”.
Tej zasady przestrzega również kanclerz Angela Merkel. Choć wychowała się w dawnej NRD i dobrze zna rosyjski (za młodu była wysyłana na olimpiady językowe do ZSRR), w oficjalnej wymianie zdań z prezydentem Władimirem Putinem czy z premierem Dmitrijem Miedwiediewem używa wyłącznie języka ojczystego. Nie inaczej postępuje Putin, który opanował niemiecki w szkole KGB do perfekcji; i on rozmawia z Merkel wyłącznie po rosyjsku. Na niemiecki przechodzi tylko w luźnych przegwarach, zazwyczaj poza zasięgiem mikrofonów.
Wspominam o tym wszystkim nie bez powodu. Kto pamięta uroczyste podpisanie w 2008r. umowy o budowie amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce? Premier Donald Tusk przekształcił ów oficjalny akt w osobliwą demonstrację swej znajomości angielskiego i w obecności wielu dostojnych gości w wypełnionej po brzegi sali zwrócił się do Condoleezzy Rice szkolną angielszczyzną… Było to nie tylko zbagatelizowanie zasady, że w naszym kraju obowiązuje język polski, lecz przede wszystkim zlekceważenie własnych rodaków, którzy okazali się dla niego mniej ważni od amerykańskiej sekretarz stanu USA. Co więcej, nawet w tych okolicznościach nie powstrzymał się przed ośmieszaniem prezydenta RP. Dla przypomnienia - po odczytaniu polsko-amerykańskiej deklaracji, powiedział już po polsku:
Chciałem podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego przełomu, w tym panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Cieszę się, że wspólnie możemy zameldować Rzeczpospolitej wykonanie zadania,
co było ironicznym nawiązaniem do zameldowania przez Lecha Kaczyńskiego bratu Jarosławowi o wygraniu wyborów prezydenckich. Chwilę później, jak donieśli reporterzy RMF, premier zahaczył prezydenta ze złośliwym uśmiechem, czy również chciałby wygłosić coś powiedzieć po angielsku… Miało być „światowo”, wyszła wiocha. W gruncie rzeczy Tuskowi nie chodziło o uprzejmość wobec gościa zza oceanu, lecz o zrobienie wrażenia na polskich wyborcach właśnie: patrzcie ludzie, co tam, że profesor prawa, co to za prezydent, ćwok jakiś, który nawet „good morning” wydukać nie potrafi!
Już tylko na tej podstawie można snuć przypuszczenia, do czego posuną się polityczni przeciwnicy PiS wobec rosnącej groźby utraty władzy, by wykazać ludziom w kraju i za granicą, co czeka całą Europę po objęciu rządowego steru przez „kaczystów”: kato-ciemnogród, rusofobia, germanofobia, ksenofobia, antysemityzm, polowania na „prawdziwych demokratów”, homoseksualistów, praczki, szwaczki, pomywaczki i Bóg wie kogo jeszcze… Swoją drogą dziwię się, że dla uniknięcia powtórki z przeszłości, nikt w PiS do tej pory nie zadbał o rozbudowę kontaktów międzynarodowych. Osobiście zacząłbym od najczulszego punktu z perspektywy premiera Tuska - zaaranżowania spotkań prezesa Jarosława Kaczyńskiego z niemieckimi chadekami z CDU i CSU. Zwłaszcza poglądy bawarskich unitów są niemal bliźniaczo podobne do wartości, za którymi opowiada się PiS.
Tymczasem dla polskich patriotów nadchodzą w kraju ciężkie czasy. Bo, jak wyłożył polski premier, „polskość to nienormalność”. Być dumnym z polskości, to wstecznictwo, ba, faszyzm pure... Na marginesie ratowania eurowaluty, a może i całej unii przed rozpadem nasi politycy podzielili się na dwa obozy: tych, którzy mają się za ostatnich obrońców „nienormalnej polskości” przed eurosowietyzacją oraz tych niby postępowych, którzy uważają się za jedynych oświeconych i pojmujących przemiany na naszym kontynencie. Według ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, prezes Kaczyński i cała pisowska konfraternia prowincjuszy popadła w jakiś narodowy amok. Sikorski już przeszedł do historii Europy, jako pierwszy szef dyplomacji wolnego kraju, który z własnej i nieprzymuszonej woli złożył „hołd berliński”, domagając się objęcia przez Niemcy przywódczej roli w unii 27 państw… Dla byłego premiera i szefa PiS, tandem Tusk-Sikorski sprowadził nasz dumny kraj zwycięzców spod Grunwaldu, Kircholmu, Wiednia i Bitwy Warszawskiej do roli klakiera na arenie polityki międzynarodowej.
Kto ma rację, ci, którzy po wyrwaniu się Polski z sowieckiej orbity wtapiają nas w eurosojuz, czy ci, którzy widzą w tym zagrożenie dla naszej tożsamości? O tym przesądzą sami wyborcy za dwa lata, a może i nieco wcześniej. Czy dadzą się nabrać na propagandowy blichtr, jacy to jesteśmy ważni i poważani w Europie i świecie dzięki rządowi PO? Czy ulegną spodziewanym atakom na PiS, które będą miały na celu wykazanie, iż troska o interesy kraju może nas tylko wtrącić w międzynarodową izolację?
Gdy parę lat temu w jednym z wywiadów opublikowanym we „Wprost” spytałem kanclerza Schrödera, czy bardziej czuje się Europejczykiem czy Niemcem, odparł bez wahania:
Oczywiście, że Niemcem. Coś takiego jak euronarodowość nie istnieje. Europejska tożsamość dopiero się kształtuje, może kiedyś powiemy, że jesteśmy np. niemieckimi Europejczykami, ale to jeszcze bardzo odległa przyszłość,
odparł szef rządu RFN, który konsekwentnie i z determinacją realizował wszystko to, co - według niego - było dla jego kraju najlepsze, także naszym kosztem. Dość wspomnieć jego dogadaną z prezydentem Putinem bałtycką pępowinę gazową z Rosją, czy próby rozsadzenia sojuszu transatlantyckiego przez niemiecko-francusko-rosyjską trojkę.
Gdy tak dyskredytowany w kraju i poza granicami Lech Kaczyński (co żenujące, z aktywną pomocą w obcojęzycznych mediach jego polskich przeciwników politycznych, w tym byłego prezydenta-elektryka-noblisty i powszechnie znanego „lingwisty” Lecha Wałęsy), wygłosił na uniwersytecie w Berlinie referat na temat jego/polskiej wizji przyszłej, zintegrowanej Europy, ówczesny prezydent RFN Horst Köhler skwitował do mikrofonu:
Pod tym, co powiedział mój polski kolega podpisałbym się obiema rękami i chyba każdy niemiecki polityk.
Czy poczucie przynależności narodowej i patriotyzmu koliduje z identyfikowaniem się z Europą? Owszem, ale tylko w rozumieniu tych naszych polityków, których przeraża wizja utraty wpływów. Jeszcze nie tak dawno nasi rodzimi rzecznicy Moskwy wpisali do polskiej konstytucji i wpajali nam „wiodącą rolę ZSRR”, że tylko sowieci obronią naszą „niepodległość”, dziś ich następcy z PO, którzy dla zachowania władzy nie wykluczają nawet sojuszu z postkomunistami z SLD, perorują, że nasz narodowy byt możliwy jest tylko dzięki wklejeniu Polski w Europę pod przywództwem Niemiec. Cóż za kompleksy!
Jeśli nawet powoli kształtuje się homo europeicus, jako istota świadoma, że w globalnej polityce i gospodarce liczyć się będziemy jedynie jako wspólnota państw pod szyldem UE, europejska integracja nie może być równoznaczna z utratą własnej tożsamości. Każdy rząd ma wręcz obowiązek troszczenia się o żywotne sprawy własnego narodu. Robią to na każdym kroku Francuzi, Niemcy, czy Włosi, robi to nie zważając na zgrzytanie zębami europejskich partnerów premier 63 mln Wlk. Brytanii David Cameron, a ostatnio również szef rządu znacznie mniejszej, bo niespełna 17 mln Holandii Mark Rutte. Ten ostatni wyłożył jasno, że dla niego czasy wszechobecnej, politycznej dyrygentury Brukseli dobiegają końca: także Holendrzy chcą weryfikacji zasad podziału kompetencji między organami UE i państwami narodowymi.
Mniejsi i więksi członkowie unii dyskutują dziś zawzięcie o kształcie wspólnoty, a więc o przyszłości swych narodów, tylko - nie u nas. Jak słusznie zauważył politolog i były dyplomata Grzegorz Kostrzewa-Zorbas na portalu wPolityce.pl, w Europie debatuje się…
„o nas bez nas - na własne życzenie. Polska bierność już ułatwiła między innymi kompromis budżetowy Cameron-Merkel. Bierni zawsze tracą najwięcej.
Kostrzewa-Zorbas (o ile się nie mylę, członek PO) wie, co mówi; pobierał naukę m.in. u Zbigniewa Brzezińskiego, tytułu doktora w dziedzinie stosunków międzynarodowych bronił na waszyngtońskim Uniwersytecie Hopkinsa, studiował też arkana polityki bezpieczeństwa narodowego na Uniwersytecie Georgetown. Znaczy, włada „nieco” lepiej angielszczyzną niż Tusk, o czym mieliśmy okazję przekonać się na marginesie podpisania umowy o budowie tarczy antyrakietowej. Jednak w tym przypadku nie chodzi bynajmniej o nieudany popis, ani o socjo- i psycholingwistyczne umiejętności premiera RP, lecz o coś więcej: o właściwie pojęcie sensu stricto i w szerokim, politycznym kontekście tego, co blisko pół tysiąca lat temu napisał Mikołaj Rej, jako odpowiedź na ówczesną modę na beznarodową łacinę - „Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”.
Dialog międzynarodowy nie polega na opanowaniu grzecznościowych zwrotów jak „good morning” czy „danke schön”… Niestety, języka polskiego w Europie obecnie nie słychać, wychodzi więc na to, że nie mamy do zaprezentowania żadnej twórczej myśli, żadnej koncepcji, żadnego planu, a - co gorsza - że w naszym kraju obowiązuje dosłownie i w przenośni słownik wyrazów obcych.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/160678-piotr-cywinski-dla-wpolityce-slownik-wyrazow-obcych-donalda-tuska-czy-polski-premier-potrafi-mowic-po-polsku
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.