Cóż za osiągnięcie! W reakcji na falę oburzenia w naszym kraju po emisji szkalującego Polaków serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, niemiecka telewizja ZDF nadała film dokumentalny o Armii Krajowej. Ba, nawet go powtórzy. Czy tym samym sprawa jest załatwiona? W żadnym wypadku!
Po pierwsze, ten zrealizowany naprędce suplement nie dotrze do tylu milionów Niemców, których przyciągnęła przed telewizory trzyczęściowa opowieść o wojennych dramatach „matek i ojców”, rzekomo nieświadomych zdobywania „nowego obszaru życia” i rasistowskiej polityki uwielbianego przez nich Führera. Po drugie, serial został sprzedany do wielu krajów świata i nadal będzie rozpowszechniał zawarte w nim fałszerstwa i oszczerstwa wobec nas, Polaków, bo przecież dotyczące nie tylko żołnierzy AK.
Co z tego, że także wielu niemieckich historyków dostrzegło w tym obrazie skandaliczną manipulację i rozumie „polskie wzburzenie”. Jak podsumował dyrektor muzealnej Topografii Terroru w Berlinie, 62-letni rabin Andreas Nachama, realizatorzy serialu doskonale wiedzieli, co robią. Jego zdaniem, film „utrwala nieprawdziwe stereotypy na temat Polaków”. Zastrzeżenia ma też m.in. historyk Stefan Troebst, profesor z Instytutu Slawistyki na Uniwersytecie w Lipsku, dyrektor naukowego centrum badań historii i kultury środkowo-wschodniej Europy (GBZO) i publicysta współpracujący od lat z dziennikiem „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Już sam fakt, że wojna rozpoczyna się w serialu dopiero w 1941 r. od napaści III Rzeszy na ZSRR mówi sam za siebie… W wypowiedzi dla PAP, Troebst zwrócił uwagę, że nie ma w nim słowa o napaści i okupacji Polski od 1939 r. przez Niemców i Rosjan, czy o wcześniejszym współdziałaniu Gestapo i NKWD. Przykłady mniej lub bardziej dosadnej krytyki ekspertów można mnożyć, tylko - powtarzam - co z tego?
Przeciętnych Niemców te opinie interesują mniej niż ubiegłoroczny śnieg, a wyciskacz łez o fikcyjnych życiorysach ich biednych, bo „zmanipulowanych” matek i ojców - owszem, trafia do serc i pozostaje w umysłach. Jak podkreślił dyrektor Nachama, Niemcy nie mają dziś żadnej wiedzy o Polsce z lat 1939-1945. Dla potwierdzenia, przypomnę tylko dwa fakty z nieodległej przeszłości: pomylenie przez byłego prezydenta RFN Romana Herzoga powstania w getcie w Warszawie z Powstaniem Warszawskim (prezydent sądził, że przyjęte przez niego zaproszenie na udział w rocznicowych obchodach dotyczyło buntu Żydów), czy publiczne przyznanie się szefowej BdV Eriki Steinbach, że o Powstaniu Warszawskim „nie miała pojęcia”.
„Nasze matki i nasi ojcowie” to nie pierwszy i, obawiam się, nie ostatni przykład kształtowania - jak to się ładnie w Niemczech nazywa - „nowej kultury pamięci”. Wcześniej był np. serial w pokazany przez telewizję publiczną ARD, na który w naszym kraju nikt nie zwrócił większej uwagi. A szkoda. Rzecz była o „wypędzonych”, a dokładniej, o dramatycznych losach pięknej hrabianki. Lena, bo tak miała na imię bohatera tej opowieści pt. „Ucieczka”, lubiła salonowe rauty w Berlinie, lecz z woli ojca wróciła na rodzinny majątek w Prusach Wschodnich. Tam też poznała francuskiego jeńca-niewolnika Françoisa, zatrudnionego przez jej ojca. Gdy do ich domu zbliżali się czerwonoarmiści, w gradzie bomb i zaspach śniegu zaczęła się niemiecko-francuska love story z Polską i Litwą w tle. Dookoła gwałty i śmierć, ale uczucie Leny i Françoisa było nieśmiertelne. Wprawdzie młoda hrabianka kazała mu się oddalić, dla jego dobra oczywiście, jednak później odnaleźli się gdzieś w Bawarii. On pracował dla aliantów, a ona ostatecznie odcięła się nazistowskiej ideologii… Aaa, w międzyczasie jej ojciec tuż przed wkroczeniem Rosjan najpierw powystrzelał swoje psy, a potem siebie. Tyle o fabule.
Dwuczęściowy serial „Ucieczka i wypędzenie” kosztował 9 mln euro, zatrudniono w nim ponad 2 tys. statystów, że o 250 koniach nie wspomnę. Ale konia z rzędem temu, kto uzasadni, skąd wziął się francuski Zwangsarbeiter (pracownik przymusowy) u pruskiego grafa. O ile mi wiadomo, desantu Francuzów w Zatoce Gdańskiej nie było. Jedynym logicznym uzasadnieniem było to, że do produkcji serialu dołożył trochę grosza francusko-niemiecki kanał Arte i musiał coś dostać w zamian. Bardziej atrakcyjne byłoby z pewnością wygniatanie słomy przez piękną hrabiankę z jakimś polskim więźniem przerzucającym gnój u jej ojca, jednak - w kontekście niemieckiej czystości rasy - taki scenariusz byłby mniej prawdopodobny…
Dramatyczne losy Leny, Françoisa i innych postaci z „Ucieczki” były zmyślone, co przyznali sami twórcy tego obrazu, i w tym przypadku historia zaczęła się dla jego bohaterów w 1944 r., ale wrażenie „dokumentu” pozostało. Utrata rodzinnych stron, to przecież koszmar i jawne bezprawie…
Tuż przed emisją filmu, niezawodny „Bild” dokonał wprowadzenia w temat: w publikacji pt. „Cierpienie dzieci” zrelacjonował wspomnienia, m.in. zamieszkałej niegdyś na Pomorzu Gdańskim Wandy Dijer. „21 stycznia 1945 r. weszli Rosjanie. Od razu pojawili się też Polacy i zrabowali nam nasz pozostały dobytek, jaki mieliśmy ze sobą. Ja i moje dzieci Edith i Helmuth pozostaliśmy tylko w koszuli i sukience. Pomimo śniegu i mrozu, ściągnęli nam nawet buty z nóg. Gdy z głodu prosiliśmy o chleb, wyzywano nas od Niemców, mówiąc, że już dawno powinni byli nas zabić”. Także przed nadaniem serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, ta największa bulwarówka (ok. 4 mln nakładu) objaśniła swym czytelnikom, że antysemityzm był w AK „ekstremalnie rozprzestrzeniony”…
Przed „Ucieczką i wypędzeniem” niemieccy telewidzowie zobaczyli kilka innych, wielkich produkcji m.in. trylogię „Wygnańcy”, filmy „Ucieczka kobiet”, „Śmierć mego ojca”, „Ostatnie ofiary Hitlera”, dwa odcinki o zburzeniu „Drezna” przez aliantów, o barbarzyńskim zatopieniu przez Rosjan statku „Wilhelm Gustloff” z tysiącami uciekinierów, czy filmy fabularne o ostatnich dniach Hitlera na smutno i na wesoło.
I co? Nic właśnie. Aby pokazać dramaty Niemców doznane w wyniku wojny rozpętanej przez nich w amoku uwielbienia dla „wuja Dolfiego”, jak pieszczotliwie nazywany był Adolf Hitler, nie trzeba zmyślać postaci, jak hrabianka Lena. Jedną z nich była zmarła, prawdziwa hrabina Marion Dönhoff, założycielka tygodnika „Die Zeit”. Ta pochodząca z Prus Wschodnich, szczera przyjaciółka Polski mówiąc o skutkach wojny nigdy nie zapominała o przyczynach, a Związek Wypędzonych miała za organizację, która usiłuje pisać historię na nowo. W kwestii formalnej, strony ojczyste straciło na zawsze ponad 30 mln ludności całej Europy, w tym polscy wypędzeni. Próżno jednak szukać w kolejnych ekranizacjach choćby zdania na ten temat. To w końcu poniekąd zrozumiałe, przecież Niemcy nie będą wydawali pieniędzy na rozpamiętywanie własnych win. Tylko, czy my, Polacy, mamy biernie przyglądać się jak ktoś o złamanych losach milionów ludzi mówi łamanym językiem, czy ograniczać się do protestów i telewizyjnych dyskusji?
Jeśli rzeczowym, prawdziwym i obiektywnym ukazywaniem historii nie zajmiemy się sami, nie oczekujmy, że zrobi to za nas ktokolwiek inny. Po pokazach „Naszych matek, naszych ojców” w różnojęzycznych wersjach i innych produkcji w RFN aspirujących do miana „rozrachunkowych” możemy wkrótce spodziewać się, że świat będzie współczuł Niemcom za wojenne cierpienia i gardził polskimi antysemitami, nie tylko z powodu „polskich obozów koncentracyjnych”. Film „Nasze matki, nasi ojcowie” to już nie głupawe love story na pruskim mrozie, lecz „paradokument”, w którym żołnierze AK to żydożercy, tak samo jak prymitywne chłopstwo, sprzedające „dzikusom” z lasu żywność, które w groteskowej Polsce z „Ubu Króla”, „czyli nigdzie”, żyło za niemieckiej okupacji jak pączki w maśle…
To z pewnością nie przypadek, że wieloletni szef Ziomkostwa Ślązaków Rudi Pawelka akurat teraz powtórzył na ich zjeździe w minioną niedzielę swe stare żądania przeprosin ze strony Polaków i Czechów za wyrządzone Niemcom krzywdy. Piszę „stare”, bowiem Pawelka powtarzał mi je od dawna przy okazji każdej naszej rozmowy. Dla przypomnienia, oto fragment z wywiadu, który przeprowadziłem z nim dla tygodnika „Wprost” w chwili, gdy tworzył Powiernictwo Pruskie i usiłował wywalczyć odszkodowania dla wysiedleńców.
„Niemcy mają poczucie zaistniałego bezprawia i krzywdy, która musi być zrekompensowana. (…) Formy rekompensaty mogą być różne. Wypłaty odszkodowań byłyby dla Polski gorszym rozwiązaniem od zwrotu majątków lub przyznania innych nieruchomości za utracone mienie”
Aby nikt nie miał wątpliwości, czy są to wyłącznie jego postulaty, Pawelka podkreślił:
„To są stare roszczenia BdV, uchwalono na ten temat wiele rezolucji. Jako przewodniczący ziomkostwa omawiałem naszą inicjatywę na posiedzeniach zarządu federalnego Związku Wypędzonych”.
Reakcja kilku niemieckich polityków, którzy uznali ostatnie przemówienie Pawelki za „antypolskie” i w proteście zbojkotowali zjazd ziomkostwa może napawać optymizmem, niczego to jednak nie załatwia. Proces nicowania historii, zrównywania sprawców z ofiarami i wykoślawiania naszego zbiorowego wizerunku trwa i postępuje. Emisja filmu dokumentalnego przez ZDF, która przybliża prawdę o Armii Krajowej zda się w tym przypadku na tyle, co umarłemu kadzidło. Tak samo, jak dyskusja zaaranżowana przez TVP z udziałem niemieckich gości po projekcji „Naszych matek, naszych ojców”; wyglądaliśmy w niej jak skarżący się petenci, że ktoś robi nam krzywdę. Niemcy konsekwentnie realizują swój program naprawy wizerunku i podrzucają nam trupy z własnej szafy, my prosimy ich o zrozumienie naszej wrażliwości i lepsze traktowanie…
W dziele rozprawy z historią mamy z Niemcami jedną wspólną cechę: i oni i my robimy filmy stawiające nas, Polaków w złym świetle. Na marginesie dyskusji sprowokowanej przez skandaliczne ujęcie polskiej armii podziemnej, Lech Makowiecki zrelacjonował na portalu wPolityce.pl jak wyglądały losy jego scenariusza, opowiadającego prawdziwą (sic!) historię Polaków podczas wojny. Scenariusz wygrał konkurs ogłoszony przez TVP w 2008r., autor dostał - a jakże - należne honorarium, po czym jego praca trafiła na półki. Do dziś nie interesuje się nią pies z kulawą nogą. Naszych politycznych decydentów bardziej zajmuje troska o własne public relations niż opracowanie - wzorem Niemców właśnie - i wdrożenie programu, który zapobiegałby obarczaniu nas współwiną za cudze zwyrodnienia, że o popularyzacji naszego dobrego imienia, do którego powodów nam nie brakuje, nie wspomnę.
Nie da się ukryć, serial „Nasze matki, nasi ojcowie” jest sukcesem Niemców, a naszą, kolejną porażką. To nam dorobiono antysemicką gębę, to my musimy teraz udowadniać światu, że nie jesteśmy wielbłądami. Pretensje do twórców post factum są jak rzucanie grochem o ścianę, serial jest w dystrybucji i nasze żałosne jęki niczego już nie zmienią, …„game is over”! Przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobędziemy się na równie atrakcyjne, własne produkcje.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/160470-trupy-z-niemieckiej-szafy-proces-wykoslawiania-naszego-wizerunku-trwa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.