„Good Morning Mr. President!”, widniało w prasowych nagłówkach i na paskach telewizyjnych relacji z lądowania „Air Force One” w Berlinie. Barack Obama nie przyleciał do Niemiec po raz pierwszy. Dla przypomnienia, najpierw zawitał jeszcze jako kandydat na lokatora Białego Domu. Wówczas, mimo nacisków jego ludzi, nie pozwolono mu przemawiać pod Bramą Brandenburską, lecz przy pobliskiej Kolumnie Zwycięstwa. Później gościł w Baden-Baden, jeszcze później w Dreźnie, tuż pod naszą granicą, lecz do Warszawy jakoś mu było nie po drodze. Był u niego natomiast nasz prezydent Bronisław Komorowski, który poskarżył się, że jak każdy Polak musiał wypełniać formularze i odpowiadać na pytania: „czy nie uprawia prostytucji, czy nie ma na sumieniu zbrodni ludobójstwa i czy nie jest terrorystą”. Chyba go przekonał, że nie jest taki niebezpieczny, bo dwa lata temu Obama zdecydował się przybyć nad Wisłę, jako honorowy gość - co podkreślały amerykańskie media - XVII szczytu Europy Środkowej. Przy okazji obiecał nam „tradycyjnie”, że zajmie się sprawą zniesienia wiz dla Polaków wybierających się za ocean. Sprawa pozostała aktualna do dziś…
Niemcy dołożyli wszelkich starań, aby teraz wpadł do nich „specjalnie”. Wprawdzie Obama widział się z kanclerz Angelą Merkel parę godzin wcześniej na irlandzkim szczycie G8, ale - tym razem dostąpił zaszczytu przemawiania na tle historycznej bramy, nie odmówił. Zacznę od tego pierwszego wydarzenia, czyli spotkania najbardziej rozwiniętych państw świata i Rosji. W generalnym skrócie, uczestnicy G8 uzgodnili, że …niczego nie uzgodnili, co znalazło wyraz w końcowych oświadczeniach: że są za pokojowym zakończeniem syryjskiej wojny domowej i powstaniem rządu, którego lud będzie darzył zaufaniem, co bez dyplomatycznej woalki oznacza, że nie osiągnięto w tej kwestii żadnego porozumienia. Prezydent Rosji Władimir Putin nadal będzie dozbrajał reżim, gdyż ten „zapewnił” go, że nie zastosuje tej broni do walki z powstańcami, a Zachód obstaje zamiarze wzmocnienia tych ostatnich. Uczestnicy G8 zgodnie potępili łamanie praw człowieka przez rebeliantów i władze Syrii, oraz zgodnie zażądali zniszczenia „elementów Al-Kaidy przez reżim i powstańców”. Aaa, jeszcze jedno, ustalili, że uchodźcy z tego kraju otrzymają dodatkowe wsparcie finansowe 1,5 mld dolarów.
Berlin stał się więc znakomitą i jedyną w tym momencie okazją do podkreślenia obecności Baracka Obamy w sojuszniczej Europie, oraz do dowartościowania samych Niemiec. Wyszło wszystko na medal, od słonecznej pogody, po promienne przemówienie gościa zza oceanu i całą organizację plenerowej fety. Z obu stron bramy ustawiono w odległości pół kilometra zapory i warty, przez które nie mogła się prześlizgnąć żadna niepowołana mysz, na płaskich dachach okolicznych domów stanęli snajperzy, a przed podestem chroniła pierwszego szeryfa globalnej wioski panoramiczna, pancerna szyba.
Nastroje też dopisały. Obama, zagłębił się trochę w historię, podkreślił doświadczenia Niemców w budowaniu demokracji, oraz znaczenie wolności dla lepszego jutra i dobrobytu na świecie. Było też kilka słów o konieczności walki z głodem oraz o potrzebie tolerancji rasowej, wyznaniowej i wobec orientacji seksualnych. „Niesprawiedliwość występująca gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie”, powtórzył Obama za Martinem Kingiem. A kto chce nauczyć się, jak należy rozwiązywać problemy polityczne, ten powinien przyjechać do Berlina - zachęcił, co dopuszczeni do wydzielonego sektora na Alei Lip skwitowali oklaskami.
I to by było na tyle. Dla zaakcentowania przez światowe media doniosłości swego przemówienia, Obama wezwał spod Bramy Brandenburskiej państwa nuklearne do redukcji broni atomowej i zwrócił się do Rosji o „wyjście ponad postawy rodem z zimnej wojny”, zaapelował też o sprzęgnięcie wysiłków dla zapobieżenia realizacji nuklearnych ambicji przez Iran i Koreę Północną. USA będą same się ograniczać, zarówno w liczbie głowic rozlokowanych w swych zagranicznych bazach wojskowych, jak i w społecznej inwigilacji (programu PRISM), co kanclerz Merkel przyjęła z nieukrywanym zadowoleniem. Jak oboje zapewnili, USA i RFN będą pod tym względem „blisko współpracować”.
A ponieważ w Niemczech za trzy miesiące odbędą się wybory do Bundestagu, Obama spotkał się także pro forma z lewicowym kandydatem na kanclerza Peerem Steinbrückiem, choć socjaldemokratów z SPD popiera zaledwie 25 proc., a chadeków z CDU/CSU 42 proc. obywateli, i Merkel ma zwycięstwo prawie w kieszeni. Steinbrück nie tracił dobrej miny nawet wobec takiego przejawu zlekceważenia, jak błędne napisanie jego nazwiska i partyjnej funkcji przez Amerykanów. Głównymi tematami ich 40 min. rozmowy było to, jak lider „socis” widzi walkę z zadłużeniem w Europie, kryzysem euro i bezrobociem.
Rzecz jasna, Obama nie mógł także ominąć siedziby prezydenta RFN, Zamku Bellevue, gdzie amerykański gość sprawiał wrażenie, jakby to on, a nie Joachim Gauck był gospodarzem. Czyli wyszło wszystko tak, jak być miało. Obama przyleciał, Obama odleciał. Czy był to tylko show? Wprawdzie, co błędnie podają różnorakie media, nie była to oficjalna wizyta międzypaństwowa, lecz to prawda, że nadano jej niemalże taką oprawę. Prezydent USA wyjechał z sojuszniczymi zapewnieniami o wdzięczności Niemców dla Amerykanów za ich postawę i wsparcie podczas zimnej wojny. On sam zrewanżował się słowami, że wśród Niemców czuje się jak wśród przyjaciół i podkreślił zaufanie, jakim osobiście obdarza kanclerz Merkel. Choć zapewne zna zapis z ostatniego pobytu jego poprzednika w Berlinie, za rządów Gerharda Schrödera, gdy na ulice miasta wyległ tłum z transparentami: „Fuck USA!” i „Bush go home!”…
Interes w odgruzowaniu transatlantyckich stosunków miały obie strony: nadrzędnym celem każdego rządu RFN jest zdobycie miejsca przy stole stałych członków Rady Bezpieczeństwa. Kanclerz Schröder wydumał sobie, że polityczną nobilitację i wyższą rangę polityczną na arenie międzynarodowej uzyska poprzez stworzenie antyamerykańskiej i antynatowskiej osi Paryża-Berlina i Moskwy. Na szczęście dla Europy, plany prezydenta Jacquesa Chiraca, Schrödera i Putina spaliły na panewce. Rzecz jasna, dokooptowanie RFN do stałych członków Rady Bezpieczeństwa nie jest kwestią miesięcy, czy nawet następnych lat, ale dzięki kanclerz Merkel Niemcy są dziś tak blisko tego krzesła, jak nigdy dotąd.
Berlin i Waszyngton mają też wspólny interes w zawarciu umowy o wolnocłowej wymianie handlowej między USA i UE. Głos Niemiec, jako jednej z najsilniejszych gospodarek i największych eksporterów na świecie ma swoją wagę, zwłaszcza, wobec oporów Francji, która nie mówi „non”, lecz domaga się różnych ograniczeń dla ochrony własnego rynku. Do tego dochodzi sprawa najważniejsza: wobec stroszenia grzebienia przez Putina, co wykazały rozmowy podczas ostatniego szczytu G8 w sprawie Syrii, USA potrzebują (prócz sprawdzonych, brytyjskich partnerów) silnego sojusznika w Europie, a nikt inny nie spełnia lepiej tych kryteriów niż RFN. I tu koło się zamyka. Pozycja Niemiec przesunęła się o kilka oczek wyżej, do rzędu tych partnerów, na których przychylności USA zależy najbardziej. Zwłaszcza, że kanclerz Merkel, w odróżnieniu od jej poprzednika, przynajmniej na razie nie podważa przywództwa Amis w polityce międzynarodowej Zachodu. „Bye, bye, Obama, a teraz proszę ratować świat!” - napisał w tytule na pożegnanie gościa zza oceanu bulwarowy „Bild”. Naiwne? Ten, kto posądza Niemców o naiwność, ten popełnia kardynalny błąd…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/160205-niemiecka-obamania-pozycja-rfn-przesunela-sie-o-kilka-oczek-wyzej-do-rzedu-tych-partnerow-na-ktorych-usa-zalezy-najbardziej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.