Według najnowszych danych przedstawionych przez Organizację Narodów Zjednoczonych w wojnie domowej w Syrii zginęło już 93 tys. ludzi, w ogromnej większości cywilów. W ostatnich dniach armia rządowa przejęła inicjatywę, a Stany Zjednoczone zastanawiają się nad interwencją w ogarniętym wojną kraju.
Choć nie ma bezpośrednich dowodów (jak zawsze w akcjach planowanych w zaciszu gabinetów), to jednak istnieją przesłanki, które pozwalają sądzić, że “arabska wiosna” była inspirowana przez Waszyngton i stanowiła część ogłoszonej w 2001 roku przez G.W. Busha “wojny z terroryzmem”. Wskazują na to przede wszystkim nagłość i gwałtowność protestów, które wybuchły na początku 2011 roku w Afryce Północnej. Dzięki poparciu Europy Zachodniej i USA opozycja nabrała pewności siebie, a rozruchy rozlały się po całym Bliskim Wschodzie, doprowadzając do upadku rządy Ben Alego, Kaddafiego i Mubaraka, a także przetasowań w Jordanii, Bahrajnie i Omanie. Najtragiczniejszy obrót przybrały wydarzenia w Syrii, gdzie od ponad dwóch lat toczy się krwawa wojna domowa.
Konflikt w Syrii ma charakter nie tylko polityczny, ale i religijny. Po stronie rządowej walczą bojownicy Hezbollahu, ochotnicy z Iranu, pojawiają się nawet podejrzenia o udział oficerów z Korei Północnej, a wojska Asada są wspierane dostawami rosyjskiej broni. Wolną Armię Syrii wspierają militarnie kraje regionu takie jak Katar i Arabia Saudyjska, a na początku konfliktu swojego wsparcia udzielali oficerowie brytyjskiego i francuskiego wywiadu. Według Financial Times od początku konfliktu Katar na zakup broni dla opozycji przeznaczył już kilka miliardów dolarów. Do walki z armią rządową włączyli się też terroryści z Al-Kaidy oraz innych radykalnych i ekstremistycznych grup islamskich, które liczą na utworzenie w Syrii islamskiego państwa.
Po wybuchu “arabskiej wiosny” sytuacja w regionie uległa tak dużej destabilizacji, że Bliskiemu Wschodowi grozi konflikt zbrojny na skalę niespotykaną od utworzenia Izraela w 1948 roku. W Egipcie do głosu doszli islamscy radykałowie, Libią targają wewnętrzne walki o władzę (we wrześniu ub. roku śmierć poniósł ambasador USA w tym kraju), a w Mali i Nigrze zadomowili się członkowie Al-Kaidy, którzy wcześniej angażowali się w obalanie Muammara Kaddafiego. Stany Zjednoczone liczyły, że obalanie Asada potrwa najdalej kilka miesięcy, tak jak to miało miejsce w Libii, jednak dzięki wsparciu Rosji, Chin, Iranu i Hezbollahu Baszar al-Asad utrzymuje się u władzy i wiele wskazuje na to, że może zwyciężyć. Jeszcze nie tak dawno wielu komentatorów wieszczyło rychły koniec Asada, tymczasem armia rządowa odbiła już kilka ważnych miast, w tym 25-tysięczne Al-Kusajr i szykuje się do ataku na pozycje rebeliantów w największym mieście Syrii – Aleppo. Paradoksalnie jednak destabilizacja regionu jest na rękę Waszyngtonowi, bo po tym jak amerykańskie wojska wycofały się z Iraku i Afganistanu, Stany Zjednoczone ponownie uzyskają legitymizację dla ingerencji w sprawy Bliskiego Wschodu. Łatwiej jest też zapanować nad wewnętrznie skonfliktowanymi krajami.
Obama kilka miesięcy temu interwencję w Syrii uzależnił od przekroczenia przez reżim “czerwonej linii”, którą miało być użycie broni chemicznej przez wojska rządowe. Gdy raport wywiadu stwierdził, że armia użyła na niewielką skalę gazów bojowych, prezydent USA zapowiedział zwiększenie pomocy militarnej dla opozycji. Wysłanie żołnierzy do Syrii spotyka się z ostrym oporem Rosji i obecnie wydaje się, że jedynie rozlanie się konfliktu na sąsiednie kraje i bezpośrednie zagrożenie dla Izraela może wymusić zaangażowanie się Stanów Zjednoczonych. Groźba eskalacji konfliktu pojawiła się kilka dni temu, gdy syryjskie lotnictwo zaatakowało leżące przy granicy libańskie miasto Arsal. Bejrut zapowiedział, że jeśli ataki będą się powtarzać, to nastąpi odwet. Wcześniej do incydentów dochodziło też na granicy syryjsko-tureckiej.
Ostatnie protesty w Turcji są na rękę Waszyngtonowi. Jak pisałem niedawno, Turcja po fiasku negocjacji z Unią Europejską zawraca do Azji i skupia się między innymi na współpracy z Rosją, a premier Erdogan skrytykował w ostrych słowach Izrael. Dał tym samym do zrozumienia, że władze zmieniają kurs i mogą zrezygnować z liberalnego, świeckiego państwa muzułmańskiego i pójść w stronę radykalizmu. Stany Zjednoczone nie mogą zaś dopuścić do destabilizacji wewnętrznej sytuacji swojego ważnego sojusznika (i zarazem członka NATO).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/159956-w-bliskowschodnim-tyglu-wrze-grozba-konfliktu-zbrojnego-na-skale-niespotykana-od-utworzenia-izraela-w-1948-roku