Artykuł ukazał się na portalu SDP.PL, polecamy.
Z każdym miesiącem, z każdym tygodniem, w coraz większym stopniu do mediów wdzierają się polityka i komercja. Bezpośrednimi nosicielami tych dwóch nowych bożków ciążących negatywnie nad mediami stają się już nie tylko właściciele mediów, ale również dziennikarze. I im ulegają, często na poły jawnie to demonstrując.
Jednym z ostatnich przejawów tej demonstracji jest publiczne ogłaszanie przez niektórych publicystów i dziennikarzy strzelistego aktu o decyzji swojej rezygnacji współpracy z medium, z którym byli związani.
Pomijam uboczny, ale dość znamienny, wręcz narzucający się obraz o narastającej megalomanii autorów takich decyzji. Wszyscy oni z szybkością zbliżoną do Usaina Bolta biegną do innego, szeroko kolportującego najnowsze, wstrząsające wiadomości medium, by poinformować o swoim sensacyjnym postanowieniu. A także, by podzielić się z całym światem splotem dramatycznych okoliczności, które wpłynęły na ich krok, świadczący o ich wewnętrznej czystości i uczciwości, które to nie pozwoliły im dalej tkwić w czymś brudnym, złym, odrażającym moralnie. Rozstanie się z dotychczasowym medium stanowi dla nich prawdziwe katharsis. Sprawia ono, że stają się nowymi ludźmi, podobnymi ochrzczonym w Gangesie, którzy dzięki wodzie płynącej w rzece, która pobłogosławiła ich ciało i ich życie, wrócili z profanum do sacrum jako nieodłącznego elementu ich duchowej tożsamości, chwilowo tylko zagubionej podczas współpracy z nędznym, żeby nie rzec koszmarnym, medium.
Na szczęście dzwonek alarmowy odezwał się we właściwym momencie. Zrywając współpracę, niemal narodzili się na nowo, a każdym razie stali się zaczątkiem nowego stworzenia, gotowymi do przyjęcia nowych propozycji publicystycznych i dziennikarskich, ale wyłącznie prawych i szlachetnych, które użyźnią glebę społeczną i polityczną kraju, zamiast je zachwaszczać i zanieczyszczać, w czym specjalizuje się medium, z którym do niedawna byli związani.
Jakże bolesna i rozdzierająca musiała być scena, przecież tylko zarysowana, oszczędzająca nam wstrząsających zapewne szczegółów, przedstawiona przez Piotra Najsztuba, opisująca moment zakończenia jego współpracy z tygodnikiem „Wprost”, dla którego przeprowadzał wywiady.
Nie ukrywam, że nie po drodze mi z obecnym redaktorem naczelnym „Wprost”
– dramatycznie rozpoczął Najsztub.
A później już tylko mroziło krew w żyłach, niczym w finale IX symfonii Beethowena:
Mam zdecydowanie inną wizję rzeczywistości niż on ( wyłożył karty na stół – moja interpretacja – J.J.), więc trudno w tej sytuacji współpracować (wniosek – J.J.). Poszedłem więc do niego i poprosiłem o rozwiązanie umowy (finał – ostateczny cios -.J.).
W tym przypadku sprawa jest oczywista, nie pozostawia wątpliwości, czy jak się niekiedy mówi, pozostaje poza sporem. Wiem bowiem dobrze, gdzie mieszka Sylwester Latkowski, naczelny „Wprost”, a gdzie Najsztub. I muszę Najsztubowi przyznać rację, że mu nie tylko nie po drodze w kierunku Latkowskiego, ale wprost przeciwnie.
Sprawy się nieco komplikują, jeśli idzie o pożegnanie się z tygodnikiem „Wprost” Tomasza Jastruna i prof. Marcina Króla. Przez media przetoczyła się wiadomość, że obydwaj felietoniści rozstali się z tygodnikiem w proteście przeciwko opublikowaniu tekstu o Wojciechu Fibaku, w którym zarzucili słynnemu tenisiście, że pomagał młodym, atrakcyjnym kobietom znajdować starszych, zamożnych mężczyzn, łaknących miłego towarzystwa.
Tygodnik utrzymuje, że obydwaj publicyści zrezygnowali ze współpracy wcześniej niż ukazały się materiały szkalujące Fibaka.
Sam ten spór jest rzecz drugorzędną. Istotne jest postępowanie publicystów. Fakt ich rezygnacji i upowszechnienie swego kroku w innych mediach, jakby chodziło o zdarzenie na epokową miarę.
A to przecież to wszystko takie banalne, by nie powiedzieć trywialne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/159831-krolowie-megalomanii-jastrun-najsztub-krol-marcin-kilka-slow-o-rozstaniach-z-wprost