W obronie Merkel: nie miałbym nic przeciw temu, żeby ta rzekoma "komunistka" zamieniła się miejscami z Tuskiem

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Nareszcie! Na niemieckim rynku księgarskim pojawiła się długo zapowiadana, „demaskatorska” książka o „Pierwszym życiu Angeli M.” Dlaczego M.? Bo lepiej pasuje, nazwisk oskarżonych się nie wymienia. O co M., czyli kanclerz Merkel jest oskarżana?

Ano o to, że bliżej jej było do komuszych władz dawnej NRD, niż to przyznaje. Ich pieszczoszką po prostu była, ma wynikać z publikacji śmieszka Günthera Lachmana (tak nomen omen można przełożyć jego nazwisko), który z kolegą Ralfem Georgem Reuthem latami ryli w archiwach i przepytywali, kogo się tylko dało z dawnych przyjaciół Merkel, aby postawić ten wniosek. Może i nie doniosła na nikogo do osławionej Stasi, nie wstąpiła też do honeckerowskiej partii SED, ale - skoro za młodu należała do enerdowskiej Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ), odpowiedniczki polskiego Związku Młodzieży Socjalistycznej, znaczy, trzecie imię Angeli, Dorothe`i z domu Kasner, po komunistycznym bierzmowaniu brzmi: „Konfidencja”…

Broń Boże, nie wyśmiewam nazwiska śmieszka Lachmanna, ale książkowe „rewelacje” tego dziennikarza „Welt am Sonntag” i jego koautora z bulwarowego „Bilda” są po prostu komiczne. Nie ujawnili bowiem niczego, o czym nie było wiadomo od lat, a co można znaleźć w dziesiątkach wydanych do tej pory biografii pani kanclerz. Zapowiedzi były szumne, powietrze uszło z tego balonu z chwilą, gdy „Pierwsze życie Angeli M.” trafiło do sprzedaży; nie minął tydzień, a książka jest przeceniana. W ocenie niemieckich mediów, zamiast przybliżenia nieznanej, ciemnej przeszłości Merkel, wyszło bla, bla, bla. Dziś ta pozycja nie interesuje już psa z kulawą nogą.

Co innego u nas, można rzec, książka o Merkel żyje własnym życiem. Nikt jej jeszcze nie zdążył przeczytać, a już pojawiły się wnioski: że córka pastora Kasnera, to w rzeczywistości komusze dziecię, wychowanka agentów Stasi, która dzięki wielkim wpływom enerdowskiej bezpieki objęła posadę kanclerza zjednoczonych Niemiec; krótko mówiąc, Lachmann i Reuth potwierdzili niezręczną aluzję ekspremiera Jarosława Kaczyńskiego. Nic to, że - co należy przypomnieć - prezes PiS sam się z tego wycofał. Przyznanie się do błędu nie świadczy przeciw niemu, lecz o jego klasie. Wie, że „chlapnął” jak były minister sprawiedliwości Jarosław Gowin o polskich zarodkach poddawanych w Niemczech eksperymentom medycznym, i wolałby o tym zapomnieć. Bo, jeśli niczego nie masz w ręce, to nie powtarzaj, co „jedna pani drugiej pani”, lub przynajmniej podaj w trybie warunkowym źródło tych informacji. Spacyfikowany, przepraszam, wykupiony tygodnik „Wprost”, który za wszelką cenę usiłuje obecnie uwiarygodnić się na prawej stronie naszej sceny politycznej, owszem - podaje źródło, książkę spółki autorskiej Reutha i Lachmanna, i oznajmia w leadzie: „nowa biografia ujawnia komunistyczną przeszłość Angeli Merkel. Na swoją obronę kanclerz ma jedno słowo: gospodarka”.

No, to porozmawiajmy o „komunistce” Merkel i nie tylko o niej. Acz członkostwo w FDJ formalnie nie było obowiązkowe, jednak młodzież poddawano wielkiej presji, aby wstępowała do tej organizacji. Ci, którzy nie chcieli, musieli liczyć się z poważnymi trudnościami np. w zdobyciu miejsc na uczelniach i w dalszej karierze. Odważnych było mało, zważywszy, że do FDJ należało ponad 80 proc. młodzieży w wieku 14-25 lat. Kolejnym etapem było wstąpienie do SED, co także w sposób zdecydowany ułatwiało osiągnięcie wyższych szczebli w pracy zawodowej.

Po upadku NRD, politycznym przyczółkiem dla FDJ i SED stała się postkomunistyczna Partia Demokratycznego Socjalizmu (PDS), od 2007r. pod nazwą Lewicy (Die Linke), która ma swoją frakcję w Bundestagu. Merkel wybrała inną drogę, Przełom Demokratyczny (DA) - partię wchłoniętą później przez chadecką unię CDU. W „Przełomie” usiłowało zakotwiczyć i uwiarygodnić się wielu skompromitowanych później polityków, w tym szefowie wówczas podrzędnej działaczki Merkel. „Ojcem chrzestnym” jej politycznej kariery był kanclerz Helmut Kohl, który protegował ją na wyższe funkcje partyjne i powierzył ministerialne stanowiska. Gdy wybuchła afera z finansowymi szwindlami w CDU, Merkel wystąpiła w roli „ojcobójczyni”: jako pierwsza odważyła się wypowiedzieć mu posłuszeństwo i zażądała wyciągnięcia konsekwencji, co skończyło się istnym trzęsieniem ziemi w zarządzie unii, a z czasem uwiarygodniła ją w oczach społeczeństwa na tyle, że niemieccy wyborcy znów powierzyli chadekom władzę.

Tyle w skrócie o faktach. Na marginesie przypomnę, że Kohl, który nie wiedzieć uznany został za „największego przyjaciela Polski”, a nawet uhonorowany tytułem doktora honoris causa, potrzebował aż ponad pięciu lat, aby po wspólnej modlitwie z premierem Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej znów przybyć nad Wisłę. Do Rosji - jak mawiał - „najważniejszego sąsiada Niemiec” latał w tym czasie jak z pieprzem. W mojej długiej rozmowie z Kohlem, opublikowanej w tamtych latach przez „Wprost”, kanclerz wolał nie mówić o naszym członkostwie w NATO, a tylko o stopniowej integracji ze wspólnotą, obecnie UE. Pierwszym, który ku niezadowoleniu Kohla postulował (podczas wizyty w Londynie) przyjęcie Polski do NATO był minister obrony Volker Rühe. Co więcej, pierwszym politykiem, który w chwili jednoczenia się Niemiec stwierdził, że granica na Odrze i Nysie jest „niepodważalna”, był minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher. Kohl wręcz zrugał go za „wybieganie przed orkiestrę” i, jak wyznał po utracie władzy, na istniejącą polsko-niemiecką granicę zgodził się „pod naciskiem USA”.

Po Kohlu, nastał kanclerz lewicy Gerhard Schröder, za młodu aktywny działacz, przewodniczący (w latach 1978-1980) Jusos - Organizacji Młodych Socjalistów. Ów rzekomy przyjaciel premiera Leszka Millera, karykaturalny wręcz rusofil, usiłował z Francją i Rosją zmontować antyamerykański sojusz, rozsadzić NATO od środka, zrujnował transatlantyckie stosunki i podzielił Europę, a na koniec urzędowania zafundował nam z prezydentem Władimirem Putinem bałtycką okrężnicę gazową. W nagrodę były kanclerz został z nadania niekoronowanego cara Rosji najdroższym w świecie dozorcą rury.

Co to wszystko ma wspólnego z Merkel? Tylko pozornie niewiele. Jeszcze w kampanii wyborczej Merkel podkreślała niejednokrotnie, że w przeciwieństwie do poprzedników nie zamierza uprawiać lekceważącej polityki „ponad głowami Polaków”. Wychowana w dawnej NRD wie, czym pachnie podszewka garnituru prezydenta Putina, dawniej agenta KGB w Dreźnie, i nie lobbuje go w świecie, jak jej poprzednik, jako „kraształowoczystego demokratę”. Sam Putin byłby szczęśliwy, gdyby miejsce Merkel zajął towarzysz „Gierd”, lub przynajmniej ktoś z jego trupy. Między kanclerz RFN i prezydentem Rosji zgrzyta dziś na całej linii, co jednak nie wyklucza robienie wspólnych interesów przez te kraje - pecunia non olet…

„Na swoją obronę kanclerz ma jedno słowo: gospodarka”, można przeczytać w najnowszym „Wprost”. A przed czym niby Merkel ma się bronić? Przed zarzutami o członkostwie w młodzieżówce FDJ, czy w związku zawodowym? W kwestii formalnej, czy przed „Solidarnościowym” przebudzeniem niemal wszyscy Polacy nie należeli do związków zawodowych, nie jeździli na wczasy do ośrodków FWP i nie korzystali z załatwiania biletów do teatrów lub zorganizowanego zakupu ziemniaków na zimę…? Rzekomo obciążające Merkel „odkrycie” Reutha i Lachmanna jest dla każdego, kto żył w tamtych czasach po prostu zabawne.

Mimo niesłychanej wręcz, prasowej kanonady przeciw „zjadliwym karłom”, jak pisał „Bild”-macierzysta redakcja autora „Pierwszego życia Angeli M.” o prezydencie Lechu Kaczyńskim i premierze Jarosławie Kaczyńskim, Merkel wraz z mężem przybyła na Hel, na spotkanie ze śp. parą prezydencką. Nie będę wspominał wspólnie zjedzonych lodów z gruszą ani spacerów. Ważne jest to, że celem realizowanym przez Merkel od chwili zdobycia władzy jest ocieplenie stosunków z naszym krajem. Inna rzecz, co potrafią z tym zrobić nasi politycy, czy przekuć jej intencje w rzeczywiste partnerstwo, czy też sprowadzić się do roli klakiera Berlina.

Jeśli ktoś wytyka „komunistyczną przeszłość” kanclerz RFN na podstawie książkowej wydmuszki Lachmanna i Reutha, wynika z tego „wprost”, że tak czczony przez nas marszałek Józef Piłsudski musiał być także czerwoną świnią, bo przecież mieszkał u socjalisty, działał w partiach i związkach socjalistów, a nawet z ramienia PPS uczestniczył w kongresie Międzynarodówki Socjalistycznej, zanim „wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku wolność”…

Lata wychowania, by nie powiedzieć odmóżdżania w komunizmie robią swoje: dobry Niemiec, martwy Niemiec i to zagrzebany trzy metry pod ziemią, aby się nie wygramolił. „Jak świat światem, Niemiec Polakowi nie będzie bratem”…, co innego Rosjanie - bratnie dusze. Jak można wywnioskować po uniżonej postawie wobec Moskwy i publicystycznym ujeżdżaniu na Merkel w oparciu o wydawniczy kapiszon, mentalnie bliżej nam rzeczywiście do wschodu: to u nas, a nie w Niemczech z woli wyborców postkomuniści odzyskali ster władzy już w 1993r., z takimi wybitnymi postaciami z szeregów PZPR, jak byli premierzy Włodzimierz Cimoszewicz, Józef Oleksy i Leszek Miller. Ot, taki nasz własny, udokumentowany, czerwony panteon wolnej Polski, III Rzeczypospolitej. Jakby tego było mało, w wolnych wyborach ikona „Solidarności”, potem wzmacniacz „lewej nogi” Lech Wałęsa musiał uznać wyższość Aleksandra Kwaśniewskiego, niedoszłego magistra, za to zaangażowanego działacza socjalistycznej organizacji studenckiej SZSP, od 1977 r. aż do rozwiązania członka PZPR, ministra do spraw młodzieży w podłych latach 1985-1987, któremu obecnie marzy się wielki front zjednoczonej lewicy...

Jest taki dowcip: erotoman skarży się psychologowi, że trudno mu żyć, bo myśli tylko o jednym… - Taaak? A z czym to się panu kojarzy?, pyta lekarz podsuwając mu kartkę z narysowanym kółkiem. - No, to jasne…, odpowiada mężczyzna. - A to?, docieka lekarz kreśląc trójkąt? - Z tym samym…, mówi erotoman. Nie inaczej brzmi jego reakcja na rysunek kwadratu, kreski i dwukropka. Psycholog nie wytrzymuje i rzuca nie przebierając w słowach: - Panie! We wszystkim pan widzi tylko pieprzenie? Na to facet: - Co ja za to mogę, że mi pan takie świństwa rysuje…

Hitler, Adenauer, Kohl, Schröder czy Merkel, wszystko to jeden pies…, „naziści” czy „śmierdzące czerwone kołtuny przemalowane na liberałów”, jak ich zwał, tak ich zwał, szwabiny po prostu. Do piachu z nimi, tak po katolicku, w ramach stosunków dobrosąsiedzkich…! Zdaję sobie sprawę, że Niemcy nie są aniołami, że uważne przyglądanie się temu, co robią i mówią jest wskazane. Ale nie popadajmy w paranoję, pielęgnowaną przez tych, którzy w czasach Cimoszewicza, Oleksego, Millera, Kwaśniewskiego i innych, rozniecali strach przez „rewanżystami z Bonn” i sponsorowali seriale o kapitanie Klossie oraz czterech tankistach z sobaką, a dziś przepoczwarzyli się w rzeczników serdecznej przyjaźni polsko-niemieckiej.

Osobiście bardziej wiarygodna jest dla mnie kanclerz Merkel i nie miałbym nic przeciw temu, żeby z racji jej polskich korzeni zamieniła się miejscami z naszym premierem Donaldem Tuskiem. A tak już poważniej, na koniec pytanie do przemyślenia: komu po prawdzie najbardziej służy prowokowanie i podgrzewanie na polskiej prawicy antyniemieckich fobii, dla podkreślenia, jakiż to czarny rozdział czeka nasz kraj i całą Europę, gdyby „kaczyści” znów zdobyli władzę…?

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych