Hollande po roku. "Już po kilku miesiącach nowy prezydent i nowy rząd bili rekordy niezadowolenia"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. prezydent.pl
fot. prezydent.pl

Rok temu, 6 maja 2012, François Hollande zwyciężył w wyborach prezydenckich. Szedł do władzy w kontrze do urzędującego prezydenta, Nicolasa Sarkozy’ego i wygrał tym łatwiej, że Sarkozy narobił sobie w ciągu pięcioletniej kadencji wielu wrogów, a już szczególnie w świecie mediów. Albo inaczej: Hollande wygrał dzięki temu, że rzeczywisty bilans kadencji Sarkozy’ego został przesłonięty przez obraz tego bilansu, jaki wtedy serwowały media, a zwłaszcza media sprzyjające lewicy. Mowa tu o takich tytułach jak „Le Monde” czy „Le Nouvel Observatuer”, oczywiście, ale także o części mediów publicznych - i to właśnie jest rzeczywistym dowodem owej medialnej asymetrii na korzyść lewicy. Albo jeszcze inaczej: Hollande bez tych sprzyjających mu okoliczności nie zwyciężyłby, ponieważ – co jak co – ale postury męża stanu ten polityk po prostu nie ma. A Francja potrzebowała rok temu (i potrzebuje ciągle) na swoim czele kogoś, kto potrafi zdecydowanie i szybko reagować na zagrożenia – tych zaś jest bez liku. Stąd, po zwycięstwie polityka nie ze względu na jego własne przymioty, ale dlatego że polityk ten był anty-Sarkozy’m, należało się spodziewać szybkiego rozczarowania.

I rozczarowanie przyszło bardzo szybko. Już po kilku miesiącach nowy prezydent i nowy rząd bili rekordy niezadowolenia. Ale to znaczy, że – przede wszystkim – zmiana oceny prezydenta (z pozytywnej na negatywną) dokonała się w gronie jego zwolenników z wiosny 2012. A więc niezadowoleni są ci wyborcy lewicowi, którzy czują się oszukani tym, że Hollande obiecywał lewicową politykę, ale jej nie wprowadził. Symbolem żalu tej grupy wyborców do Hollande’a jest słynny wiraż polityki gospodarczej rządu z jesieni, kiedy to zdecydowano o poluzowaniu podatków w stosunku do przedsiębiorców po to, by pobudzić produkcję i tworzenie nowych miejsc pracy.

Innym symbolem jest niespieszna realizacja obietnicy danej przed wyborami ekologom, że 24 z 58 francuskich reaktorów atomowych zostanie zlikwidowanych. Socjaliści istotnie obiecali to zielonym, ale nie są przecież samobójcami: wiedzą, że energia elektryczna pozyskiwana w centralach jądrowych jest po pierwsze tania, po drugie relatywnie bezpieczna, po trzecie relatywnie czysta. Ekolodzy domagający się na dłuższą metę w ogóle likwidacji elektrowni atomowych działają pod impulsem katastrofy w Fukuszimie w 2011 roku. Można byłoby zrozumieć taki odruch u zwykłych czytelników gazet, ale gdy mamy do czynienia z partią polityczną, która twierdzi, że zęby zjadła na zagadnieniach energetyki, to trochę dziwi. Wygląda na to, że ekolodzy zadziałali pod publiczkę, nie zważając na to, że francuskie elektrownie atomowe są nowocześniejsze od elektrowni w Fukuszimie, i że jak dotąd nie wystąpiło tu nigdy zjawisko tsunami. A socjaliści, szukający dla swojego kandydata poparcia przed wyborami, zgodzili się na wszystko, wiedząc chyba, że nie będą tych księżycowych pomysłów realizować po dojściu do władzy.

Tak więc Hollande stracił na lewicy, bo nie był dość lewicowy. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku widziałbym w tym raczej jego zasługę. Ale jego dotychczasowa polityka nie sprowadza się do tego – niestety. Jej znakiem firmowym pozostaje jak dotąd „małżeństwo dla wszystkich”. To jeden z punktów jego programu wyborczego. Zrobił więc, co obiecał (ostatnio Conseil Constitutionel, odpowiednik naszego Trybunału Konstytucyjnego, orzekł, że ustawa jest zgodna z konstytucją), ale mobilizacja przeciwników tej ustawy okazała się wielkim sukcesem – nie tylko, jak sądzono, tradycyjnych katolików , ale po prostu tej połowy (w tej chwili już „większej połowy) Francji, która widzi w „mariage pour tous” niebezpieczne zakwestionowanie podstaw naszej cywilizacji.

Wybitnie niedorzecznym sektorem polityki prezydenta wydaje mi się próba reorientacji kursu Unii Europejskiej, nastawionego od lata 2011 na dyscyplinę wydatków budżetowych. Hollande doszedł do władzy m. in. pod hasłem rozluźnienia tych rygorów. Stąd po wyborze jego nacisk na Angelę Merkel w kierunku poluzowania restrykcyjnej polityki budżetowej Unii, po to by ożywić słabnącą gospodarkę. Nie dziwi popularność tego hasła (kto by nie lubił większych wydatków z kasy państwa?), ale jest oczywiste, że pewne uspokojenie na rynkach długów państwowych nastąpiło dzięki zwiększeniu owej dyscypliny, a nie odwrotnie. Merkel na te francuskie obiekcje odpowiada: nie ma wzrostu budowanego na deficycie. 

Teraz Hollande popada w oczywistą sprzeczność, której zdają się nie dostrzegać jego zwolennicy i krytycy z lewicy. Domaga się on, mianowicie, wzmocnienia wspólnotowego zarządzania gospodarką strefy euro (które m. in. będzie oznaczać pilnowanie prze Brukselę dyscypliny budżetowej krajów członkowskich), a równocześnie poluzowania francuskich zobowiązań wobec Unii (niedawno Francja uzyskała od Brukseli przesunięcie od 2 lata terminu zrównoważenia budżetu). Jak to się bilansuje? Nie bilansuje się wcale. Ale jak gdyby nie o to chodzi.

Hollande’owi chodzi o to, żeby dać satysfakcję wyborcom lewicowym, a równocześnie nie doprowadzić do kompletnej katastrofy gospodarczej. Na razie udaje mu się to średnio, Francja weszła w okres recesji, wyliczenia z czasu kampanii (zakładające wzrost gospodarczy) biorą w łeb. Pole manewru prezydenta jest wąskie i coraz węższe. Chyba będzie musiał wymyślić jakieś fajerwerki polityczne.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych