Kiedy w Turcji wybuchają bomby, winowajca może być tylko jeden. Przynajmniej od czasu, gdy proces pokojowy z udziałem rządu i terrorystycznej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) nabrał rumieńców. Od tego momentu Baszar al-Asad samodzielnie zasiada na tronie wroga publicznego numer jeden.
Nic dziwnego zatem, że już kilka chwil po tym, gdy w przygranicznym mieście Reyhanlı doszło do dwóch wybuchów, które zabiły ponad pół setki osób (bilans ofiar może jeszcze nie być ostateczny), turecki wicepremier Bülent Arınç oznajmił, że syryjski dyktator jest etatowym podejrzanym. Z czasem narracja ta umocniła się wśród polityków partii rządzącej. Rzeczywistość jest jednak odrobinę bardziej skomplikowana. Baszar al-Asad nie jest bowiem jedynym, którego zamachy mogłyby ucieszyć. Wszystko wskazuje również na to, że ich znaczenie należy odczytywać w szerszej perspektywie.
Syryjski kocioł
Trzeba przyznać, że ostatnimi czasy wiele dzieje się zarówno w samej Syrii, jak i wokół niej. Doniesienia o użyciu broni chemicznej, bombardowania z Izraela, narastająca przemoc wewnętrzna wraz z masakrą w mieście Banias, w której zginęło według różnych źródeł od 60 do 100 osób – wszystko to pokazuje, że sytuacja wymyka się spod kontroli. W takich warunkach na pewien ruch zdecydowały się Stany Zjednoczone. Sekretarz stanu John Kerry wybrał się w minionym tygodniu do Moskwy, by porozmawiać z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Siergiejem Ławrowem. Niespodziewanie obaj panowie dogadali się. Na wspólnej konferencji prasowej ogłosili, że dadzą szansę dyplomacji i postarają się, aby przy stole negocjacyjnym usiedli zarówno przedstawiciele syryjskiej opozycji, jak i reżimu. Rzecz ciekawa, dotychczas bowiem USA wyraźnie opowiadały się za scenariuszami, w których nie przewidywano roli dla Baszara al-Asada. Choć John Kerry sprostował, że w jego przekonaniu dyktator nie będzie członkiem rządu przejściowego, wrażenie zmiany kursu przez Amerykanów pozostało.
Z syryjskim dyktatorem do stołu negocjacyjnego nie chce jednak zasiąść opozycja. Już tego samego dnia jeden z jej przedstawicieli oznajmił agencji Reuters:
Żadne oficjalne stanowisko nie zostało do tej pory przyjęte, ale sądzę, że opozycja uzna za niemożliwy udział w negocjacjach na temat rządu, którego głową wciąż jest Asad.
Nic dziwnego, rebelianci obawiają się bowiem, że w ten sposób i tak już relatywnie stabilna pozycja syryjskiego dyktatora zostanie wzmocniona. Obawiają się także tego, że przyszłość Syrii zostanie ustalona ponad ich głowami. Część z nich natomiast po prostu nie wierzy w możliwość rozwiązania sprawy przy stole negocjacyjnym. Wśród nich znajduje się na przykład pułkownik Qassim Saadedine, rzecznik Najwyższej Rady Wojskowej, który stwierdził:
Niestety, nie wierzę, że istnieje jeszcze możliwość politycznego rozwiązania problemu Syrii.
Wszystkie wypowiedzi rozmaitych przedstawicieli syryjskiej opozycji spowodowały, ze już 11 maja jeden z anonimowych rosyjskich oficjeli powiedział, że zgromadzenie przy stole negocjacyjnym stron syryjskiego konfliktu, które planowane było na koniec miesiąca, jest niemożliwe. Wciąż nie wiadomo, czy będzie możliwe nawet w odrobinę dalszej przyszłości. Nietrudno zgadnąć, czyim interesom służyło to całe zamieszanie. Syryjscy rebelianci być może tego nie zrozumieli, ale Baszar al-Asad z pewnością odnotował, że Stany Zjednoczone wydają się mięknąć.
Siła złego…
Gdy rosyjski przedstawiciel mówił o nikłych perspektywach na dyplomatyczne rozwiązanie syryjskiej łamigłówki, w położonym przy turecko-syryjskiej granicy mieście Reyhanlı doszło do dwóch eksplozji. W ich efekcie zmarło 51 osób. Liczba ofiar wciąż może jednak wzrosnąć, ponieważ stan wielu z tych, którzy przeżyli, określa się jako ciężki. Czołowi tureccy politycy w pierwszych chwilach byli wyjątkowo powściągliwi. Nawet premier Recep Tayyip Erdoğan powstrzymywał się przed rzucaniem daleko idących oskarżeń, wspominając jedynie, że ataki mogły być związane z procesem pokojowym na wschodzie kraju. Dodał wprawdzie, że prowincja Hatay, w której znajduje się Reyhanlı, graniczy z Syrią, ale nie przepuścił frontalnego ataku na Baszara al-Asada. Także minister spraw zagranicznych Ahmet Davutoğlu mówił, że „istnieją pewne siły, którym zależy na sabotowaniu procesu pokojowego” i dodał, że „ci, którzy z jakiegokolwiek powodu próbują przenieść zewnętrzny chaos do naszego kraju, otrzymają odpowiedź”. Problem w tym, że takich ostatnio nie brakuje.
Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), która już od ponad 10 lat nieprzerwanie rządzi Turcją, znacznie zmieniła kraj. Dokonała wielu reform zarówno politycznych, jak i gospodarczych, dzięki którym Ankara jest dziś liczącym się graczem. Doprowadziła również do zbalansowania tureckiej polityki zagranicznej tak, aby odgrywać większą rolę w regionie. W realizacji ambitnych aspiracji Turcji przeszkadzało tylko jedno – trwający niemal nieprzerwanie od 1984 r. konflikt z kurdyjskimi terrorystami, który pochłonął życie ponad czterdziestu tysięcy ofiar. Negocjacje pokojowe, które rząd turecki toczy od jakiegoś czasu z uwięzionym przywódcą PKK Abdullahem Öcalanem, mają wszystko zmienić. Ich pierwsze efekty widać już od jakiegoś czasu. Wystarczy powiedzieć, że od początku tego roku w Turcji nikt nie stracił życia wskutek zamachu terrorystycznego (nie licząc lutowego samobójczego ataku członka Rewolucyjnej Partii-Frontu Wyzwolenia Ludu na amerykańską ambasadę w Ankarze, w efekcie którego zginął strażnik). Ponadto od 8 maja terroryści PKK podobno zaczęli wycofywać się z terytorium kraju. Podobno, gdyż jeszcze 13 maja Tureckie Siły Zbrojne stwierdziły, że nie posiadają żadnych dowodów na ich odwrót. Wszystko wskazuje jednak na to, że Turcja jest na dobrej drodze, aby rozwiązać „kurdyjski węzeł”. Taka sytuacja nie może podobać się jednak państwom w regionie. Irakowi, ponieważ terroryści wycofują się na terytorium północnego Iraku, co oznacza, że mogą wspomóc zamieszkujących tam Kurdów w ich niesnaskach z rządem centralnym, a Syrii, gdyż proces pokojowy znacznie wzmacnia Turcję, a przynajmniej powoduje, że Ankara nie musi aż tak bardzo skupiać swej uwagi na zagrożeniach wewnętrznych. Przede wszystkim jednak nie może podobać się Iranowi, który obawia się zbytniego wzmocnienia tradycyjnego rywala, a poza tym boi się, że przez to nasili się jego własny problem z Kurdami. O determinacji Teheranu w zakresie podtrzymania tureckich problemów może świadczyć fakt, że – jak twierdził Murat Karayılan, dowódca PKK – jeden z irańskich generałów oferował kurdyjskim terrorystom pomoc militarną, jeśli tylko zdecydują się na kontynuowanie partyzantki. Dobroduszny jak nigdy Karayılan odrzucił jednak ofertę.
Jak zatem widać, chętnych do podstawienia nogi Ankarze w regionie nie brakuje. Wspomniane państwa – Syrię, Irak i Iran – łączy jednak nie tylko zwykła niechęć do Turcji i obawa przed jej wzmocnieniem. Ich pozycja w regionie jest bowiem ściśle związana z utrzymaniem się przy władzy Baszara al-Asada, o którego odejściu tureccy politycy tak bardzo marzą.
Uparty Syryjczyk
Recep Tayyip Erdoğan należy do grona największych krytyków syryjskiego prezydenta. Choć początkowo starał się go przekonać do przeprowadzenia reform w kraju, gdy ten go zawiódł, turecki premier natychmiast zapomniał, że jeszcze nie tak dawno nazywał Baszara al-Asada bratem. W niepamięć puścił też wszystkie starania, które podjął, aby tradycyjnie nie najlepsze stosunki turecko-syryjskie wyprowadzić na prostą.
Arabska Wiosna znacznie poprawiła notowania Turcji w regionie. Rządy porewolucyjnych państw raz po raz wspominały, że Ankara jest dla nich wzorem. Nic dziwnego zatem, że Turcy trzymali się retoryki, w której popierali kolejne arabskie rewolucje. Problem pojawił się jednak w momencie, gdy Arabska Wiosna dotarła do Syrii. Ankara założyła, że obalenie kolejnego tyrana jest tylko kwestią czasu. Jak się szybko okazało, było to przekonanie błędne. Baszar al-Asad zatrzymał bowiem trybiki rewolucyjnej machiny.
Niektórzy eksperci niejednokrotnie wspominali, że Syria jest przypadkiem wyjątkowym. Jak nigdzie krzyżują się w niej bowiem interesy regionalnych graczy i, co jest w tej całej układance najważniejsze, różne wyznania. Ankara powiedziała już jednak ostatnie słowo i nie mogła się wycofać. Orzekła, że Baszar al-Asad musi odejść. Problem w tym, że syryjski prezydent, choć wielokrotnie już skazywany był na porażkę, trzyma się całkiem dobrze. Zaskoczył nie tylko samych tureckich polityków, ale również wielu specjalistów, którzy z nadmiernym optymizmem wieszczyli jego rychły koniec. Pewny wsparcia Teheranu, który wraz z odejściem syryjskiego prezydenta pozbawiony zostałby niemal ostatniego pewnego przyjaciela w regionie, kontynuował walkę o utrzymanie się przy władzy. Ostatnie posunięcie Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza fakt, że ich pogląd na kwestię rozwiązania syryjskiego konfliktu wydaje się podlegać ewolucji, pokazuje, że wbrew temu, co chciałaby większość społeczności międzynarodowej, wciąż idzie mu całkiem nieźle. Niestety, mimo optymizmu niektórych znawców wiele wskazuje na to, że Baszar al-Asad, o ile nie wydarzy się nic nieprzewidywalnego, utrzyma się przy władzy jeszcze przez jakiś czas. Co gorsza, wiele wskazuje również na to, że choć w konflikcie zginęło już prawdopodobnie ponad 70 tysięcy ludzi, syryjski dyktator tak naprawdę nie zaczął jeszcze zabijać. Najprawdopodobniej w tym właśnie kontekście należy odczytywać wydarzenia z Reyhanlı.
Bomby ostrzegawcze?
W ciągu kilku dni, które minęły od zamachów w prowincji Hatay, została już ustalona pewna oficjalna wersja wydarzeń. Za atakami mieli stać Turcy, którzy działali na zlecenie syryjskiego reżimu. Do dnia dzisiejszego zatrzymano trzynaście osób. Tureckie media donosiły, że wśród nich znajdowało się pięciu członków wspomnianej Rewolucyjnej Partii-Frontu Wyzwolenia Ludu i czterech wywodzących się z grupy pod nazwą Acilciler (na polski można byłoby to przetłumaczyć jako „spieszący się”). O pozostałych zatrzymanych jeszcze nic nie wiadomo.
Od soboty przez media przetoczyła się także fala niezwykle ciekawych spekulacji. Zamachy z Reyhanlı zaczęto łączyć z osobą Mihraça Urala – jednego z założycieli grupy Acilciler, terrorysty, który jakiś czas temu otrzymał azyl w Syrii. Co ciekawe, Ural miał być też odpowiedzialny za wspomnianą masakrę w Banias. Sam terrorysta zabrał głos 14 maja i odmówił przyjęcia odpowiedzialności za zamachy w prowincji Hatay. Obarczył nią natomiast Izrael, argumentując, że Tel Awiw chciał w ten sposób skłócić Turków i Syryjczyków. Trudno jednak traktować te oskarżenia poważnie.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię, która może pomóc w odpowiednim odbiorze sobotnich wydarzeń. We wtorek (tj. 14 maja) turecki premier udał się w długo wyczekiwaną podróż do Stanów Zjednoczonych. Recep Tayyip Erdoğan ostatnimi czasy robił wszystko, aby nie udać się w nią z pustymi rękami. Przede wszystkim starał się znaleźć dowody na użycie przez reżim syryjski broni chemicznej. Inaczej mówiąc – dowody na przekroczenie przez Baszara al-Asada „czerwonej linii”, o której tyle razy mówił Barack Obama. Wydaje się, że wydarzenia z Reyhanlı należy oceniać przez tę szeroką regionalną perspektywę. Jeśli zmiana kursu USA w kontekście konfliktu w Syrii będzie stała, Turcja pozostanie jednym z ostatnich państw, które domagają się bezwzględnego odejścia syryjskiego dyktatora. Być może Baszar al-Asad, zlecając zamachy, chciał uświadomić zarówno Ankarze, jak i Waszyngtonowi, że jeszcze nie pokazał wszystkiego, na co go stać. Fakt dokonania zamachu przez Mihraça Urala, a więc człowieka najprawdopodobniej odpowiedzialnego za masakrę w Banias, która w Turcji została odebrana jednoznacznie jako chęć „wyczyszczenia” miasta z populacji sunnickiej, może natomiast pokazywać, że syryjski dyktator w sposób niewybredny sugeruje, w jakim kierunku może potoczyć się dalej sytuacja. Baszar al-Asad doskonale zdaje sobie bowiem sprawę z tego, że w fotelu prezydenta udaje mu się utrzymać tak długo tylko dlatego, że świat boi się bliskowschodniej wojny religijnej. Niestety, wiele wskazuje na to, że wybuch tego typu konfrontacji zależy w dużej mierze od niego.
Należy jednak podkreślić, że jest to tylko jedna z hipotez. Kwestia zamachów z Reyhanlı wciąż jest daleka od rozwiązania i wcale nie jest powiedziane, że syryjski dyktator musiał maczać w nich palce. Równie dobrze może okazać się, że za tragedią stoją inne, może nawet wewnętrzne siły. O zawiłości sprawy może świadczyć chociażby kolejna sensacyjna informacja, która pojawiła się w tureckich mediach również 14 maja. Okazało się bowiem, że celem ataku pierwotnie miała być Ankara. Co więcej, Turcy otrzymali pierwsze sygnały o możliwym zagrożeniu już 8 maja. Aktualnie cały kraj próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego służby nie zrobiły nic, aby zapobiec tragedii? Znając Turcję, można spodziewać się, że przyszłość przyniesie różne ciekawe propozycje rozwikłania tej zagadki.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/157508-turcja-sobotnie-zamachy-sponsorowal-dla-panstwa-baszar-al-asad
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.