„Vive la Pologne, vive la France…!” Ależ było pięknie! Prezydent Bronisław Komorowski i jego nowy kolega z urzędu Francois Hollande ramię w ramię uczestniczyli w defiladzie pod paryskim Łukiem Triumfalnym, wspólnie złożyli wieniec przy Grobie Nieznanego Żołnierza, dokonali razem przeglądu wojsk i wskrzesili wieczny ogień. Były flagi naszych bratnich narodów, były hymny i był oczywiście - aby wszyscy pamiętali to wiekopomne zdarzenie - wpis do księgi pamiątkowej. Bo wiadomo: Polacy i Francuzi od wieków za waszą naszą…! Gdyby tylko nie ta dokuczliwa pamięć właśnie.
Skąd nagle to elizejskie przebudzenie? Mówiąc krótko, stąd, że francusko-niemiecka oś powstała po trosze z wyboru, a po trosze z konieczności, skrzypi dziś na całej długości. Przed ostatnimi wyborami we Francji chadecka kanclerz Angela Merkel wspierała byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy`ego, czego Hollande jej nie zapomni. Problemów do omówienia mieliby multum, jednak tak różnią się w poglądach na temat polityki gospodarczej, finansowej i fiskalnej, że ich dogadanie się jest niemalże wykluczone. W odróżnieniu od Hollande`a, Merkel zachowuje żelazną dyscyplinę finansową i nie ma zamiaru budować dobrobytu na kredyt, jak Grecy, Włosi, Hiszpanie czy Portugalczycy. Na domiar złego, po ludzku po prostu się nie znoszą. Europa północna i południowa pęka na pół wzdłuż równoleżnika i po cichu rodzą się nowe sojusze.
„Differentia specifica” kanclerz RFN i lewicowego następcy Sarkozy`ego uwidoczniła się już podczas ich pierwszego spotkania na szczycie UE: Hollande nie podkreślał tego, co łączy Francję z Niemcami, lecz co ich dzieli z… „Madame Merkel”. Ich rozbieżności i dystans nie maleją, a wręcz przeciwnie - Paryż i Berlin szukają nowych sojuszników, jakby chcąc sobie nawzajem udowodnić, że mogą się bez siebie obejść.
Kanclerz Merkel ostentacyjnie zaprosiła do barokowego pałacu nad jeziorem w Mesebergu (Brandenburgia) na jeden z kwietniowych weekendów premiera Wielkiej Brytanii Davida Camerona wraz z żoną i trójką ich dzieci. Był to, co nie bez znaczenia, pierwszy, zagraniczny polityk, który dostąpił zaszczytu spędzenia dwóch dni w tej rządowej rezydencji, w - jak podkreślano - „w rodzinnej atmosferze”. Niemcy puścili mimo uszu wszystko, co wcześniej Cameron wygadywał o forsowanej przez nich unii politycznej w Europie, czy o eurowalucie. Zadbali też, żeby media nie zakłóciły rodzinom pani kanclerz i premiera ich sielanki. Rzecznik rządu Steffen Seibert zapewnił tylko na prasówce w Berlinie, że: „łączą ich intensywne stosunki, które odpowiadają bliskiej przyjaźni i partnerstwu Wielkiej Brytanii” z Niemcami, jako ich „ważnego i niezbywalnego partnera w Europie”. Za komentarz po spotkaniu w Mesebergu niech posłuży tytuł telewizyjnych wiadomości: „Merkel i Cameron na pieszczotliwym kursie”.
Na odpowiedź Pałacu Elizejskiego nie trzeba było długo czekać. W Paryżu zawisły polskie flagi, a głównym gościem spektaklu pod Łukiem Triumfalnym z okazji rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie, który niemieckie media pominęły całkowicie, został prezydent Komorowski i nasi kombatanci. Cóż za zmiana. Jeszcze nie tak dawno francuski prezydent Jacques Chirac kazał Polsce trzymać język za zębami odnośnie do wielkiej polityki międzynarodowej, jeszcze niedawno uchodziliśmy w oczach Francuzów za „osła trojańskiego USA” w Europie, jeszcze niedawno Francuzi i Niemcy, mimo istnienia figury płaskiej - Trójkąta Weimarskiego nie uznali za stosowne choćby skonsultować z Polską przenicowanie ustaleń ze szczytu w Nicei i wespół osłabili siłę naszego głosu w UE, jeszcze parę lat temu Francja forsowała ideę tzw. unii śródziemnomorskiej i nie miała ochoty wspierać polsko-szwedzkiej inicjatywy Partnerstwa Wschodniego, że o lekceważeniu wspieranych przez Warszawę, unijnych ambicji Ukrainy nie wspomnę, a tu taka nobilitacja!
Dobra pamięć jest dokuczliwa, bywa też pouczającą lekcją. Nie mam zamiaru przypominać np. publikacji bliskiej sercu Hollande`a, lewicowej gazety „Le Monde“, która rozpisywała się o Polsce w historycznym i dzisiejszym kontekście, jako o największym warchole Europy. Nie chcę też wypominać takich drobiazgów, jak wypięcie się Francuzów na starania Wrocławia o organizację światowej wystawy Expo 2012 i poparcie przez nich Tangeru w północno-zachodnim Maroku. Ani faux pas, jakim było odwołanie przez Sarkozy`ego pod naiwnym pretekstem udziału w pogrzebie afrokaraibsko-francuskiego poety Aimé`a Césaire`a zaplanowanej wizyty w naszym kraju, w której miał też uczestniczyć premier François Fillon i połowa jego ministrów. Cieszmy się, że o własnych siłach wróciliśmy do zachodniego mainstreamu, przymykając nawet oczy na to, że powojenny koszmar w sowieckim obozie zgotowali nam w równym stopniu zachodni alianci, w tym Francuzi, ale z tyłu głowy powinna nam pozostać nauka wynikająca z wszystkich tych bardziej i mniej odległych zdarzeń.
Prezydent Hollande rozpoczął kokietowanie Warszawy, które bynajmniej nie wynika z nagłego przypływu miłości Francji do naszego kraju, lecz z potrzeby chwili, zgodnie z wytycznymi jego rządzącej Partii Socjalistycznej, która boi politycznej dominacji Niemiec, czy - jak dosadnie określają francuscy komentatorzy - „zniemczania Europy”. Więc pod paryskim Łukiem było pompatycznie. Ot, takie francuskie wydanie niemieckiej Realpolitik, nazywane elegancko w języku Moliera „diplomatie de charme”. Mówiąc bez ogródek, Francja usiłuje dziś uzmysłowić polskiemu rządowi, że nie powinien stawiać na Niemcy, a samej kanclerz Merkel, że nie jest niezastąpiona. Gdyby Niemcy relacjonowali paryską fetę, pewnie zatytułowaliby ją jako… „Trügerische Harmonie”, czyli „zwodniczą harmonię”.
Skoro wylądowaliśmy nagle z Komorowskim pod Łukiem Triumfalnym, warto z tej okazji na nasz własny użytek przypomnieć sobie, że miejsce zdradzonej Polski z czwartą co do wielkości armią koalicji antyhitlerowskiej zajęła właśnie Francja, która aż do lądowania m.in. naszych chłopców w 1944 r. w Normandii pozwoliła bawić się żołnierzom Wehrmachtu z prostytutkami na paryskim placu Pigalle. Prezydent Sarkozy nie chciał pamiętać, że nasi żołnierze umierali za jego kraj i nie zaprosił polskiego kolegi z urzędu, śp. Lecha Kaczyńskiego na jubileuszowe obchody rocznicy D-Day w Normandii. „Nie ma powodu do obrażania się”, plótł wówczas minister Radosław Sikorski. Ja nie jestem szefem dyplomacji i nie muszę silić się na wielkoduszność wobec pięknoduchów z salonów polityki. Na marginesie ostatniej, zinstrumentalizowanej przez gospodarzy wizyty Komorowskiego w Paryżu, nasz prezydent podkreślił, że Polska „warta jest szczególnych, strategicznych relacji”.
Słowa, słowa… jak w jednym z doskonałych felietonów Manueli Gretkowskiej o patriotyzmu pani Walewskiej, która dopieszczając „po francusku” Napoleona pytała go z pełnymi ustami: „...a czo sz Polszką, szir?” Trudno potępiać Komorowskiego za udział w rocznicowych obchodach w Paryżu, ale o znaczeniu naszego kraju na arenie międzynarodowej nie decyduje przekonywanie zagranicy, że z nami coś „warto”, ani flagowe spektakle. A propos, tuż po zaprzysiężeniu Komorowski odwiedził był (po Brukseli i Paryżu) stolicę Niemiec. Wzdłuż Spreeweg, ulicy wiodącej do Pałacu Bellevue, berlińskiej siedziby prezydenta RFN, wtedy Christiana Wulffa, na cześć głowy naszego państwa łopotały flagi… czerwono-czarno-zielone z białym słońcem, czyli afrykańskiego Malawi, znanego z nędzy i rekordowego żniwa AIDS. Po prostu dzień wcześniej jechał tędy prezydent Bingu wa Mutharika, ale nikt nie pomyślał o ich zamianie. Dziennikarze towarzyszący prezydentowi RP nie dostrzegli (czy nie chcieli dostrzec?) tej niebywałej wpadki w dziejach dyplomacji. Tylko życzliwy nam szef działu reporterów politycznych „Bilda” Hans-Jörg Vehlewald jęknął do mnie po cichu: „taki wstyd…” Obiecałem, że napiszę, że było mu przykro, więc dotrzymuję słowa. Niedopatrzenie z flagami państwowymi starczy za cały komentarz o naszej politycznej percepcji, notabene nie tylko za Odrą.
To nie jest tak, że chcemy albo z Francją, albo z Niemcami. Chcemy i z Francją, i z Niemcami jednocześnie. Bo każdy stół oparty o trzy nogi jest zawsze bardziej stabilny, a stabilności i równowagi Europie zawsze potrzeba, także w okresie kryzysu.
- skomentował nasz prezydent swój wypad nad Sekwanę. Po dwóch dniach spędzonych przez Camerona z żoną i dziećmi oraz Merkel z małżonkiem na zamku w Mesebergu, komunikatów o „nogach” nie było. Podczas, gdy Niemcom bliżej dziś do Londynu niż do Paryża, minister Sikorski roztacza naszą świetlaną przyszłość w gronie „decydentów” Europy:
Cameron przesunął swój kraj z triumwiratu Francja, Niemcy, Wielka Brytania, do roli kraju specjalnej troski.
- ocenił w Radiu TOK FM. Według jego prognozy sprzed trzech miesięcy, pozycja wyspiarzy miała ulec osłabieniu, w czym upatrywał szansy dla Polski i dołączenia do - cytuję - „grupy trzymającej władzę”...
W tym kontekście nasuwa mi się tylko jedno pytanie: którą nogą u europejskiego stołu jest Polska?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/157149-nogi-komorowskiego-a-sprawa-polska-skad-to-kokietowanie-warszawy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.