W Rumunii mam tyle zwiedzania, że nie ma czasu pisać na blogu. Śledzę tylko dyskusję o sensie istnienia, która rozwinęła się pod poprzednim wpisem. Od siebie dodam, że dla mnie sens istnienia to kolorowo malowane, śliczne klasztory w okolica Suceavy, to smak pieczonego pstrąga nad górskim jeziorem, to spocone czoło człowieka, który wyrabia słynne w Rumunii dzbany z czarnej gliny, piękne, po 9 złotych za sztukę. To w końcu zapomniana przez MSZ i Senat polska wioska, gdzie wszyscy mówią po polsku, a napis wjazdowy i wyjazdowy jest w dwóch językach (zdjęcia wrzucę na bloga po powrocie). To mapa sprzed kilkuset lat w jednym z tych pięknych klasztorów, gdzie widać granicę polski z największą w okolicy polską miejscowością Kołomyja. Tyle lat, a język polski przetrwał.
W Rumunii czuję się jak w Polsce 10 lat temu, czyli świetnie. Drogi jak u nas, momentami dobre, momentami dziurawe, ale nie ma nigdzie radarów, jeździ się dosyć szybko, dużo się trąbi, ale nie ma wypadków.
Widać zróżnicowanie dochodów mieszkańców, są bardzo biedne wsie, ale są i takie, które wyglądają na bogate szczególnie tam gdzie jest klasztor jako atrakcja turystyczna. To nakręca lokalną gospodarkę. Ciągle dużo furmanek i koni, jednego było mi bardzo szkoda, jak ciągnął wóz pełen pni drzew pod górę o nachyleniu 10 procent. Zrozumiałem w końcu znaczenie powiedzenia “harujesz jak koń”. A może to był wół, ale mi nie pasuje do tekstu.
Ludzie są bardzo uprzejmi, ale na północy kraju trudno dogadać się po angielsku. Za to na migi łatwo, wystarczy znać słowo ciorba czyli zupa i można spokojnie funkcjonować. Zupy smaczne, po 7-9 złotych, tylko solą mniej niż u nas. To chyba zdrowiej.
Kwatera agroturystyczna po 30 złotych, bardzo czysto, świetnie jedzenie z menu, ciorba dnia, kilka mięs, smaczne małe gołąbki, i oczywiście mnóstwo polenty, czyli kaszka manna. Jak ktoś ma fobię na kaszkę z dzieciństwa to pewno nie spróbuje, a warto bo dobra. W pokojach bardzo czysto, plazma na ścianie, będzie jak znalazł na dzisiejszy mecz.
Może to tylko takie wrażenie, ale jak patrzę na to jak żyją w Rumunii, biedniej iż w Polsce, ale wyglądają na bardziej zadowolonych. I jest jakoś tak normalniej, nie ma tych idiotycznych bilboardów na każdej ulicy z reklamą tego czy owego, nie ma fotoradarów, jest jakiś taki większy luz. A może to tylko takie wrażenie, pod wpływem pięknej pogody, górskich widoków i młodego rumuńskiego wina.
Dzisiaj udało mi się wrzucić na komputer trochę zdjęć zrobionych telefonem, są poniżej. Ale najpierw kilka obserwacji. Dzisiaj spaliśmy w kolejnej agroturystyce, w regionie Maramuresz. Moja oszczędna żona znalazła w necie noclegi po 20 złotych za osobę, po przyjeździe maiłam pretensję, że nie po to haruję, krwawica itd. żeby w jakiś tam kwaterach. Ale rano na śniadanko gospodyni spytała się ile chcemy jajek, i poszła do swojego kurnika po jajka. Potem podała masło swojej roboty od własnej krowy, własny dżem śliwkowy, jak powiedziałem na to marmolada to mi wyjaśniła po rumuńsku, że marmolada (tfu, tfu) to jest w sklepie, a to są jej domowe powidła. Mleko do kawy też było prosto od krowy. Jako urodzony i wychowany w Warszawie (z przerwami na Ateny, Londyn, Nowy Jork i Tokio) mieszczuch muszę powiedzieć że już dawno mi tak śniadanie nie smakowało. Od razu zmieniłem zdanie o mieszkaniu na kwaterze. Agroturysytka RULES!!!
Dzisiaj zwiedzaliśmy kościółki w regionie Maramuresz. Szczerze, wystarczy zobaczyć dwa, trzy, więcej nie trzeba bo wszystkie są bardzo podobne. Koniecznie trzeba poprosić o klucz i wejść do środka, bo są ładne malunki na ścianach i suficie, pięknie zachowane mimo że upłynęły setki lat. Bo w kościółkach jest chłodno i mroczno. Ludzie są bardzo mili, jak widzą że kręcimy się koło kościółka, to ktoś podejdzie, spyta się czy chcemy wejść do środka (oczywiście na migi, bo po wszyscy mówią tylko po rumuńsku, próbowałem po angielsku, rosyjsku, inni uczestnicy wycieczki po francusku, włosku, niemiecku, bez skutku). Przy okazji wyszło, że jako grupa mówimy dziewięcioma językami. Ale to i tak na nic w rumuńskich wioskach. Za to na migi działa świetnie.
Jadąc przez wsie polowaliśmy na baby, czyli stuletnie kobiety(może maja mniej, ale wyglądają na stówę), które są zawsze grube i mają bardzo krzywe nogi, i jeszcze noszą takie zielone spódnice na gumkę, które jeszcze bardziej pogrubiają. Parę nam się udało upolować (aparatem), ale nie mogę przegrać na laptopa bo Szajsung nie przewidział takiego portu. Już nigdy nie kupię laptopa Szajsunga, wszystko się popsuło. Największe wrażenie zrobiła na mnie jedna stuletnia baba, maleńka, która niosła wór z ziemniakami. Był przygięta prawie do samej ziemi. Siwiuteńka. Od razu skojarzyło mi się, że taka przyszłość czeka nas wszystkich na stare lata, po tym jak minister Sami Wiecie Który okradnie nas s pieniędzy na emerytury i wrzuci je do piramidy finansowej zwanej ZUS. Ja bym go pogonił pod maramureszańską górę z workiem kartofli, w temperaturze 30 stopni, ubranego w czarny sweter i zieloną spódnicę. Ale mamy demokrację i Polacy wybrali to mają.
Zatrzymaliśmy się w górach w niesamowitym miejscu, gdzie jest strumień i staw z pstrągami. Siedzi się na pomoście, pstrągi pływają poniżej i można sobie je zamówić. Można z mamałygą, ale lepsze są z pieczonymi plasterkami ziemniaków. Już dawno nie jadłem tylu dobrych pstrągów, i ot nie z hodowli, tylko prawdziwych, górskich.
Czas na kilka zdjęć, porządek losowy:
1. Pstrąg po drodze z Brasov do Bukowiny, nad brzegiem górksiego jeziora z niesamowicie zieloną wodą. Nad nami pstrągi jedli hell angels z Węgier, chyba jest ich tutaj sporo, bo kelnerka przywitała na s słowami juno podkiwano. Od razu mi się przypomiał kabaret z Laskowikiem, Ege szege, dre czokolo, masajo, buroki …. czy jakoś tak. Pstrąg, no po prostu orgazm kulinarny.
2. Jako były bankier nie mogłem sobie odmówić zdjęcia na tle Banca Transilvania. Wiadomo, że w Europie większość bankierów to zombie, trzymane przy życiu drukiem pieniądza przez EBC. Ale w Rumunii są banki … wampirze.
3. Jeszcze reminiscencja z Bukaresztu czyli szisza. Paliłem w Doha, Istambule, Warszawie, Bukareszcie. Najlepsza jest w Turcji.
4. A to już Bukowina i piękne malowane klasztory, sprzed 500 lat. W środku pięknie zachowane malowidła, droga krzyżowa, apostołowie. Naprawdę warto.
5. Poniżej kolejny malowany klasztor widoczny z góry. Mniszki czytały książki, pieliły ogródki, wszystkie ubrane na czarno mimo upału. A jak tutaj musi być w lipcu, skoro w maju jest 30 stopni.
6. I jeszcze powrót do Brasov, w Transylwanii. Piękny rynek. Ale na zdjęciu poniżej dowód że Rumunia jest tańszym krajem niż Polska, bo parkowanie kosztuje mniej (kurs wymiany lei- złoty to mniej więcej 1:1)
7. I znowu Maramuresz, najciekawszy z kościółków. Najwyższa na świecie drewniana wieża o wysokości 72 metrów. Niestety na zdjęciu trochę obcięta.
8. I ostatnie zdjęcie, wesoły, niebieski cmentarz. Rzecz unikalna, bo na każdym grobie jest śmieszna historia o życiu zmarłego (po rumuńsku), oraz malunek. Malunek prezentuje albo jego życie (nauczycielka,drwal, mechanik) albo jak zginął (wypadek samochodowy, utonięcie). No to teraz zagadka, o czym mówią malunki nagrobne poniżej.
Po wyjeździe z Maramuresz (krainy drewnianych kościółków) znowu jesteśmy w Transylwanii. Kilka dni temu byliśmy w Bran, gdzie według legendy miał mieszkać okrutny hrabia Dracula. Zamek nie robi wrażenia, podobnie badziewie z nadrukowanym Drakulą, którego pełno na straganach pod zamkiem. Potem był Brasov z pięknym rynkiem i czarnym kościołem. Ale teraz jesteśmy po zachodniej stronie Transylwanii gdzie królują warowne kościoły. Zaczęliśmy od Mediasz, ale to pomyłka, rynek wielki, ale niezbyt ładny. Warto tam zajechać tylko z jednego powodu, w sklepikach i cukierni w bocznych uliczkach maja płaski sernik, coś unikalnego w kształcie (wygląda jak pizza) i w smaku (bardzo dobry). Z tego powodu polecam miłośnikom sernika Mediasz. Wydobywali tu też marmur do produkcji pałacu dla Sami Wiecie Kogo (rumuńskiego, nie naszego).
Ale potem już same perełki.
Do tej pory przejechaliśmy pół Rumunii i nie widzieliśmy cyganów. Już chciałem naoisać, że to kłamstwo, że w Rumunii są Cyganie. Ale są dopiero tutaj, całe wioski, domki pomalowane na niebiesko. Mieszkają w kilkusetletnich miasteczkach, o przepięknych rynkach, koło których są warowne kościoły. Koniecznie trzeba zobaczyć Biertan i Viscri. Po prostu bajka. W Viscri po zwiedzeniu kościoła trzeba koniecznie iść do jedynej kawiarni, która mieści się w domu u Cyganów. Ciorbę dla gości gotują w garnku wiszącym na kiju nad ogniem, serwują ciasto domowe (cytrynowe), kawę i herbatę. Najkrótsze menu jakie widziałem. Ciasto pycha, ciorby (czyli zupy) żeśmy nie zaryzykowali. Dla potrzebujących regularny wychodek a potem można umyć ręce w wodzie bieżącej, która bieży z bańki zawieszonej na drzewie. Na marginesie, czy przypadkiem rumuńskie ciorba i nasze siorbać nie mają jakichś wspólnych korzeni.
W Viscri chodziliśmy po potwornie biednym miasteczku. Bida aż piszczy. Nagle otworzyły się drzwi od jednego z domków, i w środku ukazały się dwa merole klasy S, wyglądały na nówki. Potem patrzyliśmy przez szpary w innych drzwiach i widzieliśmy Skodę Superb, kilka SUV-ów. Może ktoś wyjaśni ten paradoks, jak to możliwe, że w potwornie biednej wiosce, gdzie pasą owce, jeżdżą furmanki ciągnięte przez zaniedbane konie, na podwórkach stoją SUV-y i merole. I to dwa na jednym podwórku. Kilka hipotez roboczych: (1) to był król Cyganów; (2) samochód wyznacza status i na to idą wszystkie pieniądze; (3) ktoś bogaty, ale czemu mieszka w takim biednym miejscu; (4) kradzione …
Mieszkamy w Sighisoarze. Perełka. Koniecznie trzeba zobaczyć. Ładne uliczki, piękny rynek, wieża z figurkami, i dom w którym mieszkał Vlad Dracula przez cztery lata, w latach 1431-1435. Pyszne jedzenie, zamówiliśmy półmisek na dwie osoby za 50 lei, kilka grillowanych mięs, warzywa, bardzo dobre. Do tego Ursus, czyli lokalne piwo które nazywa się tak jak nasz dawny producent traktorów.
Po drodze mijaliśmy Cyganki, które uprawiają najstarszy zawód świata, właśnie zatrzymywał się TIR. Gdyby dawać ratingi, jak emisjom obligacji, to te które stoją w Polsce dostałyby kategorię junk, a niektóre nawet default, a Cyganki miałyby wysoki rating inwestycyjny.
Jeszcze jedna obserwacja. Domki w rumuńskich wsiach stoją bokiem do drogi (krótkim bokiem) i są bardziej podłużne niż w Polsce. Regiony są bardzo zróżnicowane architektonicznie i kulturowo. W Viscri starsza bileterka mówiła do nas po niemiecku, pozostałość cesarstwa. Ale należy unikać restauracji gdzie menu jest tylko po rumuńsku i niemiecku. Nam się trak raz trafiło po drodze, piękny pensjonat, czekaliśmy na jedzenie godzinę i było potwornie tłuste, tak jak lubią Szwaby. Ja zamówiłem specjalność zakładu, golonkę, ale nie umywa się do naszych golonek.
Jeszcze dzisiaj pożegnalna kolacja na rynku w Sighisoarze, to u nich Wielka Sobota, bo prawosławni. Jutro kierunek Bukareszt i lot do Warszawy. Na liczniku pożyczonego Chevroleta Aveo przejechane 2500 kilometrów. Warto było. Rumunia bardzo mi się podobała. I nie widziałem tu żadnych naszych Lemingów, tylko sami rodacy, którzy odróżniają dobre wakacje, od wczasów pobytowych w pięciogwiazdkowym hotelu w Egipcie czy na Majorce.
Teraz nam chodzi po głowie Tanzania i Zanzibar, jak ktoś był niech podrzuci jakieś wskazówki. Ale najpierw muszę znowu polecieć służbowo do Doha, w Katarze. Myślę o rozwoju nowych modeli finansowych, bo obecny system, oparty na rezerwie cząstkowej runie w ciągu kilku lat. Mam tak kilka spotkań, może coś z tego wyniknie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/156767-rumunia-oczami-ekonomisty-i-kilka-zdjec-czuje-sie-tu-jak-w-polsce-10-lat-temu-czyli-swietnie
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.