Dlaczego TVP nie kręci własnych filmów o katastrofie smoleńskiej? Dlaczego jest zdana na produkcje zewnętrzne? Kiedyś było inaczej...

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wPolityce.pl
fot. wPolityce.pl

W całym propagandowym wstępniaku Jarosława Kurskiego, tłumaczącego "przerwanie milczenia" Gazety Wyborczej ws. Smoleńska, wstępniaku, którego retoryki nie powstydziliby się najbardziej zasłużeni wyrobnicy pióra z lat 50-tych, znalazło się jedno zdanie, do którego warto się odnieść.

Telewizja - podobno publiczna - przez trzy lata nie była w stanie wyprodukować własnego dokumentu o największej od wojny tragedii narodowe

– napisał wiceszef GW.

I tu ma stuprocentową rację. Ale przecież nie od początku tak było. Tak się złożyło, że w 2010 roku pracowałam w programie pierwszym TVP. Głównie przy magazynie śledczym "Misja specjalna". Pamiętam jak dziś, że to, iż okoliczności katastrofy należy dokumentować jak najbardziej szczegółowo – było dla nas oczywistością od pierwszych godzin po tragedii. Spór dotyczył jedynie – kiedy można zacząć próbować dociekać tego co się stało, by nie burzyć nastroju żałoby. Bo pierwsze dwa tygodnie to był szok, rozpacz, nostalgia, sylwetki tych którzy zginęli, wspomnienia. Ale gdy skończyły się pogrzeby, jako magazyn śledczy natychmiast zaczęliśmy stawiać pytania: co właściwie zaszło? Szybko jednak zrozumieliśmy, że odpowiedzi nie uda się znaleźć opierając się jedynie na dowodach dostępnych w Polsce.

W pięć miesięcy po katastrofie udało nam się zorganizować wyjazd do Smoleńska. Kto zna telewizyjne realia, ten wie, że nie jest to proste. Problem nr 1 to koszty. I wszechobecne kwękanie: że za drogo, że po co, że przecież są korespondenci... Gdy wyjeżdżaliśmy (a właściwie wyjeżdżałyśmy, bo poza kierowcą nasza ekipa była stricte żeńska) wiele osób powątpiewało, że cokolwiek nowego jeszcze uda się nagrać. Bo też trzeba przyznać, że choć wyjeżdżając miałyśmy kilka kontaktów, to w większości wyprawa była obliczona "na żywioł". Ale ten żywioł okazał się niesamowicie żyzny.

Wystarczyło zagadnąć kilka osób w okolicy miejsca zdarzenia i przełamać pierwszą nieufność, by zyskać cennych rozmówców. Wielu z nich nie chciało ujawniać tożsamości, bo wolało uniknąć kontaktu z prokuraturą. Część jednak posiadała robione na własny użytek zdjęcia i filmy. O które nikt ze śledczych nawet nie pytał. Kontakty nawiązywałyśmy drogą łańcuszkową. Ktoś sam coś pamiętał i wiedział o kimś, kto też był na miejscu. Dawał telefon, albo sam dzwonił. Tamten wskazywał następną osobę. To było zaskakująco łatwe i trudne zarazem. Łatwe – bo tych ludzi było tak wielu. Trudne – żeby spod nawału wspomnień wydobyć istotne fragmenty. Łatwe, bo tzw. zwykli Rosjanie okazywali nam masę zrozumienia i współczucia. Trudne, bo przy jakiejkolwiek próbie kontaktu z urzędnikami wyrastała bariera niemożności i dezinformacji.

Szczytem wszystkiego była próba przekonania nas  - oficjalnie i nieoficjalnie - że szczątków samolotu nie ma już w Smoleńsku. Że wywieziono je do Wnukowa,  czy na jakieś inne lotnisko. Zapewniało nas o tym tak wiele osób, że gdyby nie fakt że dosłownie kilka dni wcześniej programy informacyjne pokazała pierwsze ujęcia niszczejącego samolotu – być może dałybyśmy się przekonać.

A wrak oczywiście leżał i rdzewiał sobie spokojnie na krańcu smoleńskiego "aeroporta",  pilnowany przez jednego znudzonego funkcjonariusza... Ale widać go było tylko z bardzo konkretnych okien, bo od ulicy osłaniał go mur. Do dziś nie wiem, czy Rosjanie, z którymi rozmawiałyśmy wprowadzali nas w błąd celowo, czy sami nie wiedzieli co i jak. Mniejsza  z tym.

Kluczowe spotkanie tego wyjazdu to rozmowa z funkcjonariuszem "emczeesu", który był na miejscu katastrofy i dysponował filmem z całej akcji. Filmem kręconym oficjalnie, z którego bulwersującej wymowy dysponent nie zdawał sobie sprawy. Jakoś nie przeszło mu przez myśl, że tłuczenie szyb wraku – może nie być powszechnie przyjętą procedurą...

Tyle udało nam się zdobyć podczas zaledwie 5 dni spędzonych w Smoleńsku.

Zdjęcia z wybijaniem szyb obiegły wszystkie polskie media. Pytano o nie rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, gdy przyjechał do Polski. Rok później SDP, uznając ich wagę uhonorował Anitę Gargas nagrodą dziennikarza roku.

Do tematu Smoleńska wracaliśmy w "Misji" do końca istnienia programu. A koniec ten nastąpił kilka tygodni  po emisji smoleńskiego reportażu. Równolegle wymieniono – równie intensywnie monitorujące sprawę Smoleńska -  kierownictwo "Wiadomości". Przypadek?

I wtedy temat powoli zaczął znikać z publicznej anteny. Poza coraz rzadszymi newsami, zszedł na margines publicystyki. Jeżeli już - to pojawiał się w dyskusjach polityków.

Jeszcze na pierwszą rocznicę katastrofy TVP "szarpnęła się" na tzw. dokument. Nie pokazano nic nowego, ale przynajmniej cokolwiek własnego. Ale od tego momentu telewizja zamilkła. (Nie licząc obowiązkowych newsów – o ile to możliwe również przesiewanych, że przypomnę tylko przemilczenie przez "Wiadomości" faktu zamiany ciała Anny Walentynowicz).

Mijały kolejne miesiące, pojawiały się nowe informacje: raport MAK, raport Millera, ustalenia zespołu Macierewicza, a nawet prokuratury. Dzięki filmom drugiego obiegu Mariusza Pilisa, Ewy Stankiewicz, Joanny Lichockiej, a przede wszystkim kolejnym produkcjom Anity Gargas, przy których też miałam okazję współpracować– temat żył, na płytach i w kinach. Ale poza głównym medium jakim jest telewizja publiczna. Czy to normalne? Wydawałoby się, że nie ma sprawy ważniejszej i bardziej bulwersującej. Tematu ciekawszego dla dziennikarzy śledczych. Ale nie w polskich mediach publicznych. Zresztą i stacje prywatne – ewidentnie "zeszły" z tematu. Choć gdyby faktycznie kierowały się względami komercyjnymi – z pewnością nakręciłyby cały cykl dokumentów. Bo publiczność była i jest.

Rangę wydarzenia uznała nawet National Geographic. Z jakim rezultatem – wszyscy niestety wiemy. Ale zadała sobie trud, by temat podjąć. W poniedziałek zobaczymy konfrontację obu produkcji: kanadyjskiej - inscenizowanej i prezentującej  rezultat dochodzenia "oficjalnych czynników" oraz "Anatomii upadku" dokumentującej przebieg śledztwa autorstwa Anity Gargas. O jej wynik jestem spokojna. Choćby zespół Macieja Laska od wtorku zaczął pojawiać się trzy razy dziennie we wszystkich możliwych mediach – pewnych faktów nie da się "zagadać" i przeinaczyć. Stąd zapewne frustracja "Gazety Wyborczej" i jad redaktora Kurskiego.

Podsumowując: TVP pokaże dwie zewnętrzne produkcje. Smutne, że największa polska antena nie dorobiła się żadnej własnej dokumentacji. Ale koniec końców prezesowi Juliuszowi Braunowi należą się wyrazy uznania, że mimo presji "mainsteamu" nie wycofał się z decyzji o tej konfrontacji. W normalnej rzeczywistości byłoby to mniej niż minimum. Ale w czasach III RP Donalda Tuska  nawet to minimum jawi się jako bohaterstwo.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych