Piotr Zaremba: Mógł być autorytetem dla wszystkich ludzi „Solidarności”. Nie chciał. Na śmierć Krzysztofa Kozłowskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP / Bartłomiej Zborowski
Fot. PAP / Bartłomiej Zborowski

Zmarł Krzysztof Kozłowski. Trudno podważać generalnie zasadę: o zmarłych dobrze albo wcale, zwłaszcza zaraz po śmierci. Co więcej, trudno nie dostrzec w zmarłym tego wszystkiego, co zasługuje na wielki szacunek.

Dla mojego pokolenia „Tygodnik Powszechny” przy wszystkich kompromisach i ograniczeniach barwnie opisanych w książce Romana Graczyka był ważnym doświadczeniem. Dziś trudno to zrozumieć, mamy raczej za wiele niż za mało intelektualnych ofert, ale w Gierkowskich latach 70. sam fakt istnienia pisma, w którym ludzkim głosem opowiada się o religii, o polskiej kulturze, o historii, był wartością.

Z kolei w latach 80. „Tygodnik Powszechny” jest już organem opozycyjnym, dumnie prezentującym ingerencje cenzury i złośliwie, celnie, na przykład w przeglądzie wydarzeń na pierwszej stronie, punktującym ówczesną władzę. W trudnych chwilach permanentnego stanu wojennego to podtrzymywało na duchu. To Kozłowski był autorem formuły tych notek. I to on był ważnym redaktorem tego pisma. Chwała mu za to. Dodajmy, że poznałem wielu ludzi, którzy darzą go z tamtych czasów szczerym sentymentem.

Ponieważ jednak bilans jego życia staje się przedmiotem apologetycznych hymnów, kilka sytuacji, które nieco skomplikują obraz.

Pierwszy to opowieść pewnego mojego znajomego, który był w roku 1990 urzędnikiem nowej władzy. Relacjonował swoje kontakty z Krzysztofem Kozłowskim, wtedy wiceministrem spraw wewnętrznych (zastępcą Czesława Kiszczaka), a potem pod koniec ekipy Mazowieckiego krótko ministrem.

Wyłaniał się z tej opowieści portret człowieka zdezorientowanego, w sumie świadomego, że nie panuje nad swoim resortem i swoimi podwładnymi, choć nadrabiającego buńczucznymi minami. Człowieka, który żeby odbyć szczerą rozmowę z kimkolwiek zamykał się z nim w resortowej ubikacji – w obawie przed podsłuchami.

Nie byłoby w tym nic strasznego, takie były tamte realia, gdyby nie to, że sam Kozłowski po latach malował idylliczny obraz tamtego przełomu. W którym mógł zawsze liczyć na lojalność ludzi starego systemu, których jeszcze po latach gorliwie bronił, z samym Kiszczakiem włącznie. Dopiero co ci „lojalni współpracownicy” palili akta dawnej SB. On zaś samo podejrzenie, że mogli coś robić za jego plecami, uznawał za śmieszne przeczulenie prawicy.

Obraz drugi to Krzysztof Kozłowski jako senator drugiej kadencji. Są lata 1993-1997, dominuje koalicja SLD-PSL. Kozłowski reprezentujący Unię Demokratyczną, a potem Wolności, trzeba przyznać próbuje być rzetelnym opozycjonistą. I jest zakrzykiwany przez niespodziewanie butnych postkomunistów, jego opinie nagle przestają się liczyć. Był wtedy szczerze zdumiony, nawet powiedział coś takiego z senackiej trybuny. Jak to - on, autorytet z „Tygodnika Powszechnego” nie pozostaje tym autorytetem po wsze czasy?

Wreszcie obraz trzeci, najsmutniejszy. Rok 2008: Kozłowski wstający z krzesła podczas niedoszłej rozmowy z autorkami filmu „Trzech kumpli”, odpinający od klapy marynarki mikrofon. Odmawiający rozmowy o Lesławie Maleszce.

Kilka lat wcześniej, kiedy wybuchła afera z ważnym opozycjonistą, który okazał się być wyjątkowo groźnym i obrzydliwym agentem, Krzysztof Kozłowski do końca nie wierzył, próbował zbierać podpisy pod listem w jego obronie. Sprawę opisał potem Bronisław Wildstein. Kiedy nie dało się dłużej przeczyć faktom, dawny redaktor „Tygodnika Powszechnego” zareagował pogardą wobec ludzi, którzy tę prawdę nagłaśniali.

I ta postawa towarzyszyła mu do końca. Do człowieka z własnego środowiska, który poddał je bardzo skromnym, ostrożnym rozliczeniom – piszę o Romanie Graczyku – także odniósł się wrogo, a co gorsza lekceważąco. Naturalnie Kozłowski pozostawał wierny swoim przeświadczeniom, że dawna koncepcja dialogowania z ludźmi PRL powinna być wiecznie żywa. Ale w tym było coś jeszcze. „Środowiskowość” to chyba najlepsze opisanie jego własnej postawy.

Bił w każdego, kto miał do powiedzenia o nim i o jego kolegach coś więcej niż składanie prostych hołdów. Naturalnie bywał też ostro bity, czasem niesprawiedliwie, razem z całym „Tygodnikiem”. Tyle że kreowanie ludzi tej redakcji, a szerzej ludzi dawnej Unii Wolności, wreszcie zaś i nowych sojuszników z „Polityki” czy z otoczenia Aleksandra Kwaśniewskiego,  na coś w rodzaju współczesnej arystokracji wrogość tę mogło tylko podsycić.

Krzysztof Kozłowski przypomina w tym trochę Władysława Bartoszewskiego. To są ludzie, którzy mogli być po trosze autorytetami dla całej podzielonej solidarnościowej sceny. Złożyli tę możliwość na ołtarzu swoich bardzo wyrazistych politycznych zaangażowań. Ale potem byli ciężko zdziwieni – Kozłowski już na początku lat 90., Bartoszewski po roku 2006 – że nie są nadal traktowani z respektem przez wszystkich.

Przy czym sami nie szczędzili nawet nieznacznie różniącym się od nich ludziom mocnych słów. Nie będę ukrywał, że było mi z powodu takiej postawy smutno – właśnie przez pamięć o własnym szacunku do tradycji dawnego „Tygodnika Powszechnego”.

Naturalnie ogólny bilans życia i dorobku będzie w obu przypadkach dużo bardziej wielobarwny.  Krzysztof Kozłowski był niezależny w czasach, kiedy było o to najtrudniej. A także i potem sprawiał wrażenie człowieka, który działa, bo tak myśli. Który nawet w ciężkich, najcięższych błędach jest jakoś tam autentyczny. Niemniej szkoda. My Polacy potrzebujemy autorytetów. Ale kandydaci na nie upierają się, aby sobie samemu szkodzić.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych