"Naszym zadaniem nie jest pełnienie urzędu sędziowskiego, lecz robienie niemieckiej polityki", mawiał Otto von Bismarck. Jak myślał tak postępował, z tępieniem wszystkiego co polskie włącznie, bo nie leżało to w niemieckim interesie. Zasada „żelaznego kanclerza”, choć w nieco innym wymiarze, obowiązuje do dziś. I właściwie trudno Niemcom z tego powodu czynić zarzuty, przeciwnie, należałoby wręcz się od nich uczyć. Jednym z przejawów troski o narodowe interesy były rządowe uchwały i działania dotyczące zmiany niekorzystnego wizerunku Niemiec w świecie: w generalnym skrócie chodziło o to, aby zmazać piętno największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości - zadanie gigantyczne, zważywszy, że żaden naród nie wymyślił i nie wybudował fabryk śmierci, w których na masową skalę zabijano wszystkich tych, którzy nie mieścili się w kryteriach brunatnego katechizmu.
Metody oczyszczania się przez Niemców są wielorakie: jedną z nich stanowią filmy, które docierają do milionów odbiorców w kraju i za granicą. Na tej zasadzie pojawiają się mało- i wielkoekranowe produkcje, traktujące historię w sposób wybiórczy, w których wina za dawne grzechy ulega relatywizacji i nawet naziści stają się „dobrymi ludźmi”. I tak, w 2009r. powstał pełnometrażowy film pt. „John Rabe” niemieckiego reżysera Floriana Gallenbergera, o przedwojennym szefie fabryk Siemensa w Nankin (Nanjing), który uratował życie tysiącom Chińczyków. Co prawda dyrektor Rabe był członkiem NSDAP i wielbił Hitlera, ale przejął się losem skośnookiej załogi. W filmie dźwięki hymnu „Niemcy, Niemcy ponad wszystko…” i las rąk Chińczyków pozdrawiających swego wybawcę okrzykami „Sieg Heil!”, przeplatają się z ludzkim obliczem dyrektora-nazisty i rozpostartą na ulicy, wielką flagą ze swastyką, która chroni mieszkańców miasta przed japońskimi nalotami, jako że japońscy piloci nie zrzucali bomb na swych ówczesnych, niemieckich sojuszników. A, że frekwencja w kinach niezbyt dopisała, kanał telewizji publicznej ZDF nadał dwa lata temu obszerny materiał o „Oskarze Schindlerze z Chin”, w oparciu o fragmenty tego filmu.
„Dobrym” nazistą był też Claus von Stauffenberg, który w ostatnich latach doczekał się kilku ekranizacji życiorysu. Pierwszą zrealizował w 2004r. za niemieckie i austriackie pieniądze dla pierwszego kanału telewizji publicznej ARD reżyser Josef „Jo“ Baier. Następne, to dwuczęściowa „Prawdziwa historia” o Stauffenbergu z 2009r., oraz film fabularny „Walkiria”. Ten ostatni, będący niemiecko-amerykańską koprodukcją, zrealizował amerykański reżyser Bryan Singer, a rolę gloryfikowanego zamachowca na Hitlera w Wilczym Szańcu odegrał hollywoodzki gwiazdor Tom Cruise. Historyczne detale nie miały większego znaczenia. Miał być bohater i jest bohater, który dowodzi, że nawet w otoczeniu Hitlera byli przyzwoici ludzie, gotowi go zabić, a że im się nie udało, więc ponieśli straszliwą karę. Dziś mają uchodzić za męczenników. Nie ważne, że za młodu idolem Stauffenberga i jego dwóch braci był kontrowersyjny poeta Stefan George, który nie dał się zinstrumentalizować nazistowskiej propagandzie, był za to panegirystą tzw. germańskiego ducha. Bez znaczenia okazały się takie detale, jak rasistowskie poglądy Stauffenberga, który pisał z frontu w liście do żony:
To niewiarygodny motłoch, tak wielu Żydów, tak wiele narodowej mieszaniny. Lud, który dobrze czuje się tylko pod knutem. Tysiące jeńców będzie przydatnych dla naszej gospodarki rolnej. Niemcom będą z pewnością bardzo przydatni.
Na tego rodzaju „drobiazgi” zwracał uwagę m.in. historyk Heinrich August Winkler. Ten urodzony w Królewcu, obecnie emerytowany szef Katedry Historii Najnowszej na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie, autor wielu cennych opracowań, niejednokrotnie ostrzegał przed skutkami pomniejszania zbrodni narodowych socjalistów. Zbrodniom z okresu III Rzeszy, których - co należy podkreślić - Niemcy się nie wypierają, nadawany jest dziś inny kontekst, nazywany eufemistycznie „nową kulturą pamięci”. W świadomości obywateli RFN i - przy aktywnym udziale różnorakich instytucji - także w międzynarodowej percepcji dokonywana jest historyczna przepierka. Gdy na marginesie burzliwej debaty o budowie berlińskiego tzw. centrum wypędzonych zrodziła się w Unii Europejskiej idea utworzenia Domu Historii Europy w Brukseli, podrzucona notabene przez ówczesnego szefa Parlamentu Europejskiego, Niemca Hansa-Gerta Pötteringa, pojawiły się bardzo znamienne sugestie; we wstępnym projekcie pominięto np. najbardziej krwawe w nowożytnej historii Powstanie Warszawskie, a nawet blokującą sowiecką ekspansję Bitwę Warszawską z 1920r., którą amerykańskie podręczniki wymieniają, jako jedną z decydujących o losach świata. W koncepcji muzeum przemilczano także 123 lata zaborów w Polsce. Wynikało z niej za to, że np. komunizm nie upadł w naszym kraju w 1989r., lecz po zburzeniu muru berlińskiego..
Jak skwitował wtedy polski minister kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierz Ujazdowski (w rządach Jerzego Buzka, Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego), „Niemcy wykorzystują swe wpływy do układania historii na własną modłę i zamazywania swej winy”.
Niemcy potrafią zadbać o swoje pryncypia. Ich młodzież uczy się dziś patrzenia na dzieje własnego narodu innymi oczami, czego ostatnim dowodem jest telewizyjny film „Nasze matki, nasi ojcowie” i jego ogromne, medialne echo w RFN. Polscy partyzanci walczący z niemieckim okupantem, to ekranowa banda złodziei i antysemitów. Bulwarowy „Bild” wyłożył czytelnikom:
Armia Krajowa składała się z polskich nacjonalistów. Antysemityzm w jej szeregach był ekstremalnie rozprzestrzeniony.
Nie po raz pierwszy pokazano nas w tak skandaliczny sposób, przekształcający Polaków z ofiar we współwinnych zbrodni; co prawda to nie my wymyśliliśmy „Ostateczne rozwiązanie” - plan przemysłowej eksterminacji Żydów, ale byliśmy jego wielkimi zwolennikami… Jeśli do tego dodać ustawiczne, „pomyłkowe” nazywanie niemieckich obozów zagłady w naszym kraju przez media w RFN „polskimi”, jak w dzienniku „Die Welt”, tygodniku „Focus”, rozgłośni „Saarländische Rundfunk”, w gazetach „Westdeutsche Zeitung” czy „Junge Welt”, nie trudno się dziwić wizerunkowi, jaki mamy. Sprostowania drukowane później przez redakcje pomagają w sprawie tyle, co umarłemu kadzidło. I tym razem „Bild”, a jakże, zamieścił obok swej opinii o antysemickiej AK „list czytelniczy”, jak ów tabloid określił, piątkowy protest polskiej ambasady w Berlinie. Któż przeczyta, że spośród 24 tys. „Sprawiedliwych” na świecie jedną czwartą uhonorowanych tym tytułem za pomoc Żydom stanowią Polacy…? Zapewne niewielu.
W odbiorze dziennika „Der Tagesspiegel”, który bynajmniej nie odniósł się do szkalowania dobrego imienia Polaków, w filmie „Nasze matki i nasi ojcowie” dorośli Niemcy jawią się jak naiwne dzieci we mgle, bez pojęcia nawet w 1941r. co się wokół nich dzieje, wrednie wykorzystani przez „innych”, czyli nazistów. Nasz wizerunek wypaczony przez autorów tego telewizyjnego tryptyku utrwala się i będzie utrwalany dopóty, dopóki nie zadbamy o niego sami. Troska o zbiorowy obraz narodu należy do podstawowych zadań polityki zagranicznej, której - co w tym kontekście paradoksalne - możemy się uczyć od naszych sąsiadów.
Niemcy mają i konsekwentnie realizują swoją politykę wizerunkową, my mamy Radosława Sikorskiego. Minister „plakietka”, jak nazwano go w czasach, gdy za premierów Marcinkowskiego i Kaczyńskiego kierował resortem obrony, reprezentuje polską dyplomację od 2007r. Samo ćwierkanie na twitterze, ani medialne spektakle jednak nie wystarczą. Jednym z pierwszych gości Sikorskiego w jego podbydgoskim dworku w Chobielinie był niemiecki kolega z urzędu Frank Walter Steinmeier, którego nawet woził po okolicy w przyczepie swego zabytkowego „iż”-a. „To może być początek pięknej przyjaźni”, skomentował gospodarz Sikorski po tej spektakularnej wizycie, posługując się słowami Humphrey`a Bogarta vel Richarda z melodramatu „Casablanka”…
Nie mam nic przeciw pogłębianiu przyjaźni i utrzymywaniu osobistych kontaktów przez polityków. W polityce nie liczy się jednak wspólne pozowanie do fotografii, lecz fakty. A te mówią same za siebie. Steinmeier był akurat prawą ręką byłego kanclerza Gerharda Schrödera, gdy Niemcy dogadali z Rosjanami położenie bałtyckiego gazociągu i, będąc ministrem spraw zagranicznych w rządzie kanclerz Angeli Merkel, sprzeciwił się zaproszeniu Ukrainy i Gruzji do członkostwa w NATO, co stanowiło priorytet polskiej polityki międzynarodowej. Jak mówi porzekadło, na pochyłe drzewo i koza wejdzie. Minister Sikorski, lub jeszcze szerzej, rządzący politycy w Polsce bardziej troszczą się o własne public relations niż o opracowanie i wdrożenie programu, który kształtowałby pozytywną opinię o nas w świecie, zapobiegałby obrażaniu całego narodu, obarczaniu nas współwiną za cudze zwyrodnienia i przyprawianiu nam, jak w niemieckim tele-serialu, antysemickiej gęby.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/153736-niemcy-maja-polityke-wizerunkowa-my-mamy-ministra-sikorskiego-samo-cwierkanie-na-twitterze-ani-medialne-spektakle-nie-wystarcza
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.