Cypr stał się swoistym „poligonem”. Nikozja to dziś europejski „królik doświadczalny”

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Jeroen Dijsselbloem, Fot. PAP/EPA
Jeroen Dijsselbloem, Fot. PAP/EPA

Absolwent najbardziej znanej, prestiżowej uczelni hiszpańskiej zajmującej się finansami, skądinąd zagorzały wolnorynkowiec i gospodarczy liberał, powiedział mi dziś, że ostatnie działania Unii Europejskiej wobec Cypru „podpalają Europę”. Czy aby nie przesadził? Przecież chodzi o 25. państwo – pod względem demograficznym – spośród 27 krajów członkowskich Unii. Kraj, którego Produkt Krajowy Brutto stanowi… zaledwie 0,2% PKB Unii.

Nie chodzi jednak o marginalną cypryjską gospodarkę, czy zdecydowanie od niej większy, ale przecież też mało znaczący, biorąc pod uwagę całą Unię, sektor finansowy tego kraju. Rzecz w tym, że Cypr stał się swoistym „poligonem”. Nikozja to dziś europejski „królik doświadczalny”. Pani i panowie z Brukseli czy Berlina, Frankfurtu nad Menem (siedziba Europejskiego Banku Centralnego) czy Hagi (minister finansów Holandii kieruje tzw. „eurogrupą”, skupiającą kraje strefy euro) testują dziś, niczym w laboratorium, reakcje Cypryjczyków. I snują analizy, jak w podobnej sytuacji zachować się mogą wściekli podatnicy z krajów o daleko większym znaczeniu niż maleńki Cypr? Co zrobią zdesperowani przedstawiciele krajów średnich, jak Grecja czy Portugalia? Ba, gorzej, co uczynią  krewcy reprezentanci piątego co do wielkości kraju UE – Królestwa Hiszpanii czy – jeszcze gorzej, gdy chodzi o konsekwencje ekonomiczne – nie mniej krewcy przedstawiciele państwa tzw. „Grubej Czwórki” czyli Włosi?

 

Decyzja żółtodzioba

Nasze media zajmują się głównie podnoszeniem jednego czy dwóch aspektów sytuacji na Cyprze. Podkreśla się fakt, że ten mały kraj w sensie geograficznym należący do Azji, to pralnia pieniędzy dla Rosjan. Zdaje się, że budzi to, na zasadzie odruchu Pawłowa, niemałą dozę sympatii dla decyzji UE wśród sporej części naszej opinii publicznej. Może warto powiedzieć o tym, o czym mówi się zdecydowanie mniej.

Kto w imieniu Unii Europejskiej podejmuje strategiczne decyzje finansowe, które wręcz ważą na losach całych narodów? Oto bowiem elitarnym środowiskiem decyzyjnym w zakresie polityki finansowej, jakim jest wspomniana „eurogrupa”, kieruje człowiek, który ministrem finansów swojego kraju był raptem… 4 miesiące. Ów minister z Holandii Jeroen Dijsselbloem z wykształcenia jest rolnikiem i jako poseł zajmował się w zasadzie wyłącznie właśnie problemami rolnictwa oraz… edukacji młodzieży.

Kompletnie obala to mit o profesjonalnych unijnych kadrach, którym możemy w spokoju ducha powierzyć nasz, polski i osobisty los. Ów holenderski ekonomiczny żółtodziób został wybrany na tę kluczową funkcję –  zastępując zresztą jednego z najbardziej doświadczonych europejskich polityków, premiera o najdłuższym stażu w UE, Luksemburczyka Jeana Claude’a Junckera – właśnie dlatego, aby łatwiej nim było „kręcić” przez przedstawicieli najważniejszych rozgrywających w UE, od Berlina poczynając. To swoista glossa do rozważań o wejściu Polski do eurolandu: nie dość, że jest on zdominowany przez RFN, to jeszcze formalnie kierują nim ludzie, którzy dopiero uczą się finansów!

Kolejny aspekt, prawie nieobecny w mediach w Polsce, to kwestia Cypru jako kraju „politycznie niepoprawnego”, który ośmielał się przez lata prowadzić własną politykę finansową, forsując bardzo konkurencyjne opodatkowanie. Cóż, już Unia czepiała się Irlandii z jej niskimi, zachęcającymi do inwestowania w tym państwie, stawkami podatkowymi dla przedsiębiorców. Dziś na cenzurowanym jest Cypr. Tym naszym rodakom, którzy uważają, że to nie nasza sprawa i niech Unia łupi rosyjskich oligarchów na Cyprze, powiem, że rzecz jest znacznie bardziej skomplikowana: wczoraj Irlandczycy, teraz Cypryjczycy, jutro być może Polacy, bo ten CIT u nas nie jest dość wysoki w porównaniu z wieloma innymi krajami UE…

Następny aspekt to kompletny brak konsekwencji po stronie UE. Cztery lata temu Unia, co by nie powiedzieć, słusznie de facto podniosła kwoty gwarantowane dla indywidualnych posiadaczy do 100 tysięcy euro. Zapobiegło to masowemu wycofywaniu wkładów oszczędnościowych z instytucji bankowych. Wtedy UE postąpiła racjonalnie, dziś – w sprawie Cypru - zaprzecza sama sobie i łamie  dobre reguły, które sama wcześniej wprowadziła! Skądinąd we środę konferencja przewodniczących Parlamentu Europejskiego jednogłośnie (nawet głosami komunistów, którzy w końcu uznali prawo własności jako święte!) skrytykowała decyzję Unii. Na szczęście w tej głupocie UE nie chce być jednorodna.

 

Komu bije cypryjski dzwon

I jeszcze jeden aspekt, klasyczny, rzec można, dla Unii. Chodzi o „double standards” czyli podwójne standardy stosowane wobec różnych państw. Inaczej bowiem potraktowano teraz Cypr, a zupełnie inaczej niedawno Grecję. Czy dlatego, że Hellada jest większa i jej perturbacje byłyby gorsze  dla europejskiego ładu niż załamanie się finansowo-gospodarcze na Wyspie Afrodyty? Może. Ale trudno nie szukać drugiego dna, gdy wie się, że na upadku dwóch głównych cypryjskich banków, straciliby przede wszystkim sami Cypryjczycy, stanowiący ponad 2/3 właścicieli kont bankowych, choć i też cudzoziemcy – ale prywatne osoby (pod względem narodowym głównie Rosjanie i Brytyjczycy), zaś finansowe wysadzenie w powietrze banków w Grecji zaowocowałoby poważnymi turbulencjami dla niemieckich i francuskich banków, właścicieli i współwłaścicieli greckich instytucji finansowych (Dresdner Bank, Deutsche Bank, Paribas). To bardzo podobna sytuacja, jak z przekraczaniem słynnych limitów inflacyjnych, zadłużenia i innych w eurozonie: gdy robią to mniejsze państwa zaraz dostają po głowie, a Berlinowi i Paryżowi uchodzi to na sucho. To tak, jak ze „słusznym” dotowaniem przez państwo niemieckich stoczni w RFN i „niesłusznym”, zakwestionowanym przez Komisję Europejską wspieraniem przez państwo polskiego przemysłu stoczniowego.

Nie wiem doprawdy, jaki jest scenariusz szefów Europejskiego Banku Centralnego, „eurogrupy” i UE odpowiedzialnych za zmuszanie Cypru do rąbnięcia pieniędzy własnym obywatelom? Obojętnie, czy nazwie się to „zamrożeniem lokat”, czy inaczej – jest to regularne „strzyżenie” własnych podatników i cudzoziemców skuszonych lokatami bankowymi lepszymi niż w ich krajach.

Nie mam konta na Cyprze, ale ten cypryjski dzwon być może będzie też bił mojemu krajowi. Rozumiem, że „Trojka” czyli oś Bruksela–Frankfurt chciała zniszczyć cypryjski raj podatkowy, bo akurat Niemcy czy Holendrzy mieli tam kont nie za wiele.  Czemu jednak podpala się przy okazji lont pod cała Europę? Przecież po takich numerach, przy jakichkolwiek większych ponownych zawirowaniach w Rzymie, Madrycie, Lizbonie czy Atenach, nauczeni doświadczeniem z Nikozji obywatele krajów Południa tamtejsze banki wezmą szturmem i wycofując lokaty mogą zdestabilizować sytuację nie tylko w strefie euro, ale w całej Europie.

A może, jak mówią niektórzy, jest to element brutalnych negocjacji w kontekście przejęcia kontroli nad, niedawno odkrytymi na Cyprze, złożami gazu?

Cypryjski pat ma wiele aspektów. Są tu też różne ukryte dna. Nasuwa się szereg prostych pytań. Choćby i takie: dlaczego nie można zdewaluować euro? Rozumiem, że uderzyłoby to w oszczędności Niemców, Austriaków czy Luksemburczyków czyli generalnie najbogatszych nacji Europy. Jednak owa heroiczna obrona interesów bogatych odbywa się kosztem potencjalnego pożaru, który na Starym Kontynencie obejmie i bogatych i biednych.

Finansowe trzęsienie ziemi na Cyprze niczego nie nauczyło rządu Tuska. W Ministerstwie Finansów wicepremiera Jana Vincenta Rostowskiego dalej trwają intensywne prace, aby wprowadzić Polskę do strefy euro. To tak, jak przeprowadzka do domu, którego właściciele sami podkładają w nim ogień, a do tego kompletnie nie umieją go gasić.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych