„Szczęście to dobre zdrowie i słaba pamięć”, mawiał Ernest Hemingway. Najsłynniejsza w Polsce Erika, z domu Hermann, po mężu Steinbach musi być szczęśliwa. Kanclerz Angela Merkel zaszczyciła swą obecnością wtorkowe spotkanie tzw. Związku Wypędzonych (BdV) w Berlinie, a nawet eufemistycznie nazwała członków tej organizacji „budowniczymi mostów w zrastającej się Europie”. Mam wielu niemieckich przyjaciół, których rodziny wywodzą się spoza granic RFN, i którzy naprawdę starają się budować przyjazne stosunki z podbitymi przez ich przodków narodami, lecz Steinbach z pewnością do tej grupy nie należy.
Nie zamierzam bynajmniej czepiać się życiorysu zawodowej „wypędzonej”, która uparcie utrzymuje, że pochodzi z Rahmel w Prusach Zachodnich; Steinbach przyszła na świat w 1943 r. w okupowanej Rumii przy ul. Sobieskiego, przemianowanej na Hitler-Strasse, w domu skąd wcześniej wygnano polskich lokatorów. Jej matka pochodziła z Bremy, a ojciec z Hanau w Hesji - oboje trafili do Rahmel w 1939 r. z formacją obrony przeciwlotniczej. On dostał się do sowieckiej niewoli, ona uciekła z dziećmi w styczniu 1945 r. przed zbliżającym się frontem. Nie przeszkodziło to jednak dorosłej Erice w karierze w szeregach „wypędzonych”, uwieńczonej objęciem szefostwa w BdV.
Nawiasem mówiąc, gdy przed paru laty uczestniczyłem w dyskusji ze Steinbach w telewizyjnym magazynie „Quergefragt”, tak się zagalopowała w opowieściach o tragedii z dzieciństwa, że nagle wylądowała na… storpedowanym przez Rosjan statku „Gustloff”. Zahaczona przeze mnie, jak wówczas półtoraroczna Erika zdołała się uratować, żachnęła się: „To było na jakimś innym statku…” Ostatecznie dyskusję o jej „wypędzeniu” skwitowała, że „aby wstawiać się za waleniami nie trzeba być wielorybem”.
Jak wyglądało „budowanie mostów” przez Steinbach świadczą najlepiej fakty. Gdy w 1991 r. decydowała się sprawa uznania przez zjednoczone Niemcy granicy z Polską, ziomkostwa zorganizowały pospolite ruszenie, aby nie dopuścić do podpisania i ratyfikacji traktatu. Nad Urzędem Kanclerskim w Bonn krążył samolot z transparentem „Zrzeczenie się jest zdradą”, a miasto tonęło w ulotkach i plakatach z mapami „rozrywanej” Rzeszy i hasłami o „największej amputacji prastarych ziem” czy „Śląsk pozostanie nasz!”. W tym czasie Steinbach była w BdV niewiele znaczącą postacią. Posiadała natomiast mandat poselski Bundestagu z ramienia współrządzącej, chadeckiej partii CDU i głosowała przeciw uznaniu granicy na Odrze i Nysie. Jak uzasadniała: „Nie można głosować za układem, który oddziela część naszej ojczyzny”.
Z Hitlerem przyszła, z Hitlerem musiała się wynieść
- komentował jej późniejsze żądania wobec Polski i zakłamywanie historii szef MSZ Radosław Sikorski. W kwestii formalnej, Związek Wypędzonych odrzucił na zjeździe w Berlinie uznanie istniejących granic i do dziś nie zweryfikował swego stanowiska. Gdy chadecki poseł Bundestagu Michael Glos usiłował przekonać na zjeździe śląskich ziomków do respektowania zawartego układu, wielu wysiedleńców ostentacyjnie opuściło salę. Ówczesny przewodniczący BdV Herbert Czaja snuł po swojemu, że „traktat graniczny nie jest ostateczny” i forsował własny projekt stworzenia z zachodnich terenów naszego kraju „autonomicznego obszaru pod kontrolą instytucji europejskich”, na wzór „wolnego miasta Gdańska”.
Kawałek sztuki z domu wariatów
Ani minister spraw zagranicznych Niemiec, ani Polski czy Czech nie może sądzić, że można kształtować przyszłość Europy bez niemieckich wypędzonych!
- zapowiedziała Steinbach po objęciu w 1998 r. przewodnictwa w BdV. Wcześniej była panią „Nikt” lub, jak charakteryzował ją dziennik „Frankfurter Rundschau”, postacią nazywaną przez frakcyjnych kolegów „maskotką prawicowców”. Na tę opinię złożył się jej niedoślep co do przeszłości Niemiec z lat 1933-1945, relatywizacja okresu nazizmu, a przede wszystkim osobliwa interpretacja skutków wojny. Co trzeba przyznać, nowa szefowa związku wysiedleńców dowiodła, że nie da się lekceważyć. Do chwili objęcia tego stanowiska nie czuła potrzeby odwiedzenia „ojczystej” Rumii, ale już w pierwszych dniach urzędowania wykazała, jak bardzo leży jej na sercu „uczynienie zadość bezprawiu, jakiego doznali wypędzeni”.
Steinbach nie owijała w bawełnę, o co będzie walczyć:
o prawo do powrotu wygnańców, ich dzieci i wnuków w strony ojczyste, o odszkodowania oraz ukaranie morderców i gwałcicieli ciągle przebywających na wolności
i w kategorycznym tonie zażądała zwrotu majątków Niemcom z byłych terenów III Rzeszy. A jeśli oddanie nie będzie możliwe, „istnieją inne tereny państwowe, które mogą zrekompensować straty poniesione przez wypędzonych” - wskazywała polskim władzom. Równocześnie zaapelowała do rządu RFN, by uzależnił poparcie dla środkowo- i wschodnioeuropejskich aspirantów do UE od naprawienia przez nich „krzywd z przeszłości”. Chylący się ku upadkowi kanclerz Helmut Kohl stanął przed alternatywą utraty poparcia środowisk BdV lub wmanewrowania się w ponadgraniczny konflikt. Kohl wybrał rozwiązanie pośrednie: dowartościował wypędzonych rezolucją o wypędzeniu, jako nie podlegającej przedawnieniu zbrodni przeciw ludzkości, którą przepchnął przez Bundestag dzięki pasywnej postawie opozycji, również unikającej zadrażnień z wysiedleńczym elektoratem w przedwyborczej kampanii.
A co by było, gdyby to Polacy zażądali odszkodowań za zrujnowanie ich całego kraju?
- pytał literacki noblista Günter Grass, okrzyknięty przez wysiedleńców za „Blaszany bębenek” mianem „sprzedawczyka srającego we własne gniazdo”. Dla działaczy BdV „mięczakiem” i „zdrajcą narodu” był również szef dyplomacji w rządzie Kohla Hans-Dietrich Genscher, który ostrzegał na łamach dziennika „General Anzeiger”, że podważają zaufanie Polaków do Niemiec, podobnie jak prezydent Roman Herzog, czy były komisarz do spraw rozszerzenia UE Günter Verheugen. Następca Genschera, Klaus Kinkel, określił wręcz postawę BdV jako „kawałek sztuki z domu wariatów”.
„Prawowici właściciele”
A jednak niemieccy politycy krok po kroku ustępowali pod naporem ziomkostw. Spektakularną rezolucję Bundestagu poprzedziło kilka charakterystycznych działań dla „budowniczych mostów”, jak np. masowe wysyłanie listów do ludności Opola, Katowic, Szczecina, Wrocławia, Torunia czy Gdańska, z przypomnieniem, kto jest „prawowitym właścicielem” zajmowanych przez nich domów i mieszkań. Jak informował dziennik „Kieler Nachrichten”, listy były pisane na tych samych formularzach, opracowanych przez skrajnie prawicową partię Bund für Gesamtdeutschland (BGD). Jej szef Horst Zaborowski szczycił się dostarczeniem ponad 40 tys. takich przesyłek. Kilońska gazeta opisała przykład 75 letniej Ehetraudy Sorbe z Turyngii. Tę starszą panią odwiedził „uprzejmy pan”, który pomógł jej wypełnić kwestionariusz „zabezpieczający własność prywatną” i wyjaśnił, że nie powinna dać się zbyć paroma tysiącami odszkodowania otrzymanego od rządu RFN, bo jej dom „jest dziś wart milion i Polacy będą musieli zapłacić”. Wysiedleńcom bez potomstwa proponowano usługi Aktion Privat-Eigentums-Sicherung, organizacji pośredniczącej w przepisaniu byłych majątków młodym Niemcom. Miało to „pomóc zachować wiarę w powrót na odwieczne ziemie niemieckie i w przyszłości umożliwić ich zaludnienie przez niemiecką młodzież”.
Rzecz jasna, Erika Steinbach nie przyklejała znaczków na tych listach, oficjalnie odżegnywała się też od powiązań BdV ze skrajną prawicą, jednak wykazanie tych więzi nie nastręcza trudności. Pomijam fakt, że tą powojenną organizacją kierowali byli członkowie hitlerowskiej partii NSDAP i SS, mający na rękach ludzką krew, co ujawnił niedawny raport. Notabene Steinbach dokładała wszelkich starań, by do niego nie dopuścić. Mam na myśli współdziałanie niektórych działaczy BdV z neonazistami, do czego nawiązał m.in. telewizyjny magazyn „Monitor” (ARD). Przyczynkiem był wspólny przemarsz przez Drezno aktywistów Saksońskiego Związku Ślązaków wraz z neonazistami z NPD i partii Republikanów. Podwójna przynależność organizacyjna tych środowisk i wzajemna pomoc były tajemnicą poliszynela. Prawa ręka Steinbach, wiceprzewodniczący BdV Paul Latussek znalazł się w kręgu zainteresowania Urzędu Ochrony Konstytucji już w 1995 r., za teksty publikowane w skrajnie prawicowej gazecie „Nation und Europa”. Szerzenie ideałów z tej niszy zarzucano też gazetom „Der Schlesier”, „Ostpreussenblatt”, czy „Fritz”, periodykowi Ziomkostwa Młodzieży Prus Wschodnich (JLO). Na imprezie „Junge Generation des BdV” w roli lektorów wystąpili m.in. Heinrich Piebrock i Klaus Kunze, (ten ostatni był rzecznikiem Republikanów i autorem gazety „Junge Freiheit”), którzy mówili o „nowych szansach dla wypędzonych w Europie Wschodniej”.
Zdyscyplinowany elektorat
Mimo tych znanych faktów Latussek został wytypowany do rady wypędzonych przy ministerstwie spraw wewnętrznych (sic!), a także uhonorowany medalem za zasługi dla BdV. Funkcję w zarządzie związku stracił dopiero pod presją opinii publicznej, po skazaniu go przez sąd za podżeganie ludności do nienawiści. Były szef MSW w rządzie Schrödera Otto Schily mógł się przekonać na własnej skórze o stosunku tego środowiska do oficjalnej polityki rządu: gdy w przemówieniu do śląskich wysiedleńców nawiązał do „historycznej prawdy - masowej zagłady i cierpień z powodu wojny wywołanej przez Niemcy”, został wygwizdany.
Temu facetowi należy dać tylko kopa w dupę!
- nie zawahał się powiedzieć do kamer jeden z uczestników zjazdu.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Socjaldemokrata Gerhard Schröder z szeregów opozycji ostro napiętnował BdV za destruktywną działalność. Jego kolega z SPD, poseł Bundestagu Freimut Duve huczał, że dotacje państwa dla tej organizacji są „szyderstwem z polityki pojednania”. Jeszcze ostrzej wypowiadał się na temat BdV lider Zielonych Joschka Fischer. Ale, gdy Schröder stanął na czele koalicyjnego rządu SPD-Zielonych, jako pierwszy kanclerz w dziejach RFN wziął udział w zjeździe ziomków, których prosił o cierpliwość, aby mógł „po swojemu” spełnić ich oczekiwania. Wprawdzie wiceprzewodnicząca Bundestagu Antje Vollmer z Zielonych skrytykowała, że „wypędzeni chcą czerpać korzyści z procesu pojednania, lecz sami mu szkodzą”, jednak na działaczach BdV nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Poczynania Steinbach nie niwelowały, lecz rozdrapywały z trudem zabliźniane uprzedzenia i utrudniały ponadgraniczny proces pojednania. Decydującym atutem w jej grze była karta wyborcza. Związek BdV przekształcił się w quasipartię, która ostro mieszała w polityce zagranicznej Niemiec. Ta sztucznie podtrzymywana przy życiu organizacja, do której przyjmowani są przesiedleńcy ekonomiczni z ostatnich lat, a także dzieci i wnuki wysiedleńców urodzone już na terenie RFN, to - jak szczyci się Steinbach - zdyscyplinowany elektorat. Co symptomatyczne, w niby uporządkowanych Niemczech nikt nie wie, ilu członków liczy BdV. Reprezentanci związku mówią o około 2 mln, agencja informacyjna ddp szacuje ich na 0,5 mln, Deutschlandfunk na 100 tys., zaś znany niemiecki historyk i dziennikarz Erich Später uważa dane rozpowszechniane przez BdV za „wciskanie ciemnoty” - jego daniem organizacja ta skupia 25 tys. członków. Bardzo to ciekawe, zważywszy, że związek jest co roku dotowany dziesiątkami milionów euro, nikt jednak nie wymaga od niego przedstawienia rzetelnych danych o jego liczebności. W tym kontekście nasuwa się pytanie, kto właściwie komu służy, rząd BdV czy BdV rządowi, jako parawan do realizacji polityki rzekomo wymuszanej przez ten elektorat…?
Archiwizacja roszczeń
Równie kuriozalna jest wzięta z sufitu liczba „15 mln wypędzonych”, permanentnie powielana przez liderów związku, której nie potwierdzają żadne autorytatywne badania naukowe. Jednym ze sztandarowych haseł Steinbach była walka o rekompensaty za utracone mienie; jak podkreślała, BdV „nigdy nie zrzeknie się zwrotu własności i odszkodowań” dla wysiedleńców”. A jednak Steinbach się zrzekła. Gdy założyciel spółki komandytowej Pruskiego Powiernictwa Rudi Pawelka usłyszał, że BdV wycofuje poparcie dla tej inicjatywy, osłupiał z wrażenia. Ów były szef policji, rajca i szef CDU w Leverkusen, oraz szef krajowego związku Ślązaków niejednokrotnie powtarzał, że ściśle konsultował swe działania z zarządem związku. Pawelka nie kłamał, dość sięgnąć do wcześniejszych wystąpień szefowej BdV. Jak później skomentował w naszej rozmowie, Steinbach „złożyła go na ołtarzu za polityczne poparcie dla jej >>centrum wypędzonych<<”. To był jej drugi projekt, który z czasem przekształcił się w dzieło życia.
Steinbach domagała się najpierw jedynie „pomnika ofiar wypędzenia” w Berlinie. Z czasem wystąpiła z inicjatywą budowy stołecznego „centrum wypędzonych”. Początkowo nie poparła jej żadna z partii, a kanclerz Schröder wręcz ją odrzucił. Minister kultury w jego gabinecie Michael Naumann, skwitował krótko, że „pod tym szyldem kryje się chęć archiwizacji roszczeń” BdV. Steinbach utworzyła na własną rękę Fundację Niemieckich Wypędzonych z Ojczyzn i, jak zwykle, czekała do wyborów. Przy zrównoważonych szansach lewicy i prawicy niemal każdy głos decydował o zachowaniu lub zdobyciu władzy. Jak można było się spodziewać, kandydat chadeków na kanclerza Edmund Stoiber poparł pomysł utworzenia „centrum wypędzonych”, zmiękła też postawa Schrödera, a także Zielonych i liberałów z FDP, którzy nie wykluczali „ponownego rozważenia tej idei”, jeśli w muzeum będą „zróżnicowane przyczyny, konteksty i skutki wypędzeń, w tym także Niemców”.
Reasumując, Steinbach włożyła stopę między drzwi i ich otwarcie było już tylko kwestią czasu. Wystarczyło odwołać się do przedwyborczych obietnic rządowych koalicjantów. W spełnieniu jej marzeń wydatnie pomogli… nasi politycy. Członek Komisji Spraw Zagranicznych w Bundestagu Markus Meckel wpadł na pomysł, jak przejąć inicjatywę BdV: sugerował budowę „centrum przeciw wypędzeniom” we Wrocławiu, pod patronatem Polski, Niemiec, Czech i Węgier, przy współpracy Rosji, państw poradzieckich, powstałych z rozpadu byłej Jugosławii, Grecji, Hiszpanii, Turcji i innych krajów dotkniętych exodusem ludności. Cichym zwolennikiem takiego rozwiązania kanclerz Schröder. Wrocław, gdzie notabene większość mieszkańców stanowią wysiedleńcy z terenów, które na skutek wojny znalazły się poza granicami Polski, mógł przy tym liczyć na unijne dopłaty, a miastu pozyskałoby interesujący obiekt turystyczny. Jednak ani prezydent Aleksander Kwaśniewski, ani żaden ze zmieniających się wówczas rządów w naszym kraju nie podjął tego tematu, wychodząc z błędnego założenia, że Niemcy sami się nie odważą i inicjatywa „nic nieznaczącej” Steinbach pójdzie do lamusa. To przykład skrajnej naiwności, niefrasobliwości i krótkowzroczności - nasz „widomy znak” politycznej fuszerki.
Wymuszone drogi
Steinbach zdecydowanie odrzuciła pomysł Meckela, zebrała siły i środki, i otworzyła swą pierwszą, objazdową wystawę pt. „Wymuszone drogi”, w której sprawcy stali się ofiarami, a eksterminacja zrównoważona została z eksmisją. Wobec braku odzewu z Polski w sprawie muzeum we Wrocławiu, niemieccy politycy zaczęli kombinować jak „zeuropeizować” ideę Steinbach we własnym zakresie. Tym bardziej, że rząd premiera Donalda Tuska dał na nią ciche przyzwolenie, że wspomnę zdanie: „niech sobie Niemcy robią co chcą”... W efekcie, zrobili. Jedynym, acz istotnym osiągnięciem jest to, że po przepychankach w powołanej w 2008 r. radzie fundacji „Ucieczki, wypędzenia i pojednania” tzw. Widomego Znaku, związek BdV otrzymał mniej krzeseł i żadne z nich nie zajęła jego szefowa. Nie bez przyczyny. Jednym z żywych dowodów na „obiektywizm” Steinbach miał być zaproszony do udziału w tej radzie prof. Moshe Zimmermann z Uniwersytetu w Jerozolimie, który zorientowawszy się do czego Steinbach zmierza zerwał wszelkie kontakty z BdV. Jak uzasadnił, nie chciał „służyć za alibi” w projekcie, do którego w Izraelu „zanikły resztki zaufania”. Obecnie trwa adaptacja przeznaczonego na ten cel budynku Deutschlandhaus w pobliżu Potsdamer Platz w Berlinie. Muzeum i centrum dokumentacji po rządowym liftingu ma zainaugurować działalność w 2016 r.
Erika Steinbach może mówić o życiowym sukcesie; jej związek zbiera pochwały za „zachowanie pamięci o ucieczkach i wypędzeniu” oraz za „budowanie mostów” najeżonych minami. Dla wszystkich, którzy znają fakty, laurki wystawiane BdV przez kanclerz Merkel są jak przybijanie kisielu gwoździem do ściany. Wśród niemieckich polityków nie ma odważnych lub woli do ucięcia manipulacji z dziedzicznym wypędzeniem i jątrzącej działalności tej nibypartii. Jak dostrzegł przed paru laty szef Bundestagu Wolfgang Thierse, Steinbach „działa na Polaków jak czerwona płachta na byka”. To prawda i, gdyby naprawdę leżały jej na sercu dobre relacje Niemiec z zagranicą, w tym z Polską, dawno usunęłaby się w cień, co de facto poradziło jej w sondażu telewizji ARD aż 66 proc. telewidzów.
Polscy neonaziści…
Inna sprawa, że już sama nazwa Związku Wypędzonych wywołuje negatywne skojarzenia nie tylko w naszym kraju. Nie dlatego, że nikt nie rozumie dramatu wysiedleń, gdyż byli mieszkańcy Lwowa, Grodna czy Wilna przeżyli je na własnej skórze zanim trafili do Wrocławia, Zielonej Góry czy Szczecina. Nie chodzi o licytowanie się nieszczęściami, lecz o to, czy hekatomba wywołanej przez Niemców wojny i jej następstwa posłużą za naukę dla lepszej przyszłości. Niestety, w BdV pod batutą Steinbach zegar wciąż bije innym rytmem. O różnorakich lapsusach szefowej tego związku można pisać książki. Na polski opór w sprawie jej wystawowych inicjatyw zareagowała np.: „My nie pytamy, jakie miejsca pamięci buduje się w Warszawie”. Jak ciągnęła, to Niemcy zburzyli stolicę Polski i „mogliby rościć sobie prawo do współdecydowania, co się w niej stawia”… Na antenie Deutchlandfunk tłumaczyła znów, że dzięki klęsce Hitlera spełniły się „dawne życzenia Polaków o wypędzeniu Niemców”, na co rzecznik SPD w Bundestagu Gert Weisskirchen zeragował: „Steinbach przesuwa odpowiedzialność za zbrodnie na Polaków, których kraj został zniszczony, a których obok Żydów naziści przeznaczyli do zagłady”. Po porównaniu przez Steinbach rządu Jarosława Kaczyńskiego do niemieckich partii neonazistowskich, dezaprobatę wyraziła nawet kanclerz Merkel. Na wezwanie do przeprosin, przewodnicząca BdV zareagowała: „Ani mi się śni”.
W tzw. Związku Wypędzonych można dziś odróżnić dwa nurty: zwolenników pojednania z sąsiadami w oparciu o realia historyczne oraz wciąż dominującej grupy starszego pokolenia, forsującej stare postulaty. Co oczywiste, nie można Niemcom kazać zapomnieć o przeszłości, przeciwnie, należy dbać, żeby o niej nigdy nie zapomnieli, aby poczucie ich osobistej krzywdy nie tłumiło historycznej odpowiedzialności. Swego czasu były już sekretarz generalny Hartmut Koschyk, syn wysiedleńców urodzony już w Górnej Frankonii, zaproponował na zjeździe BdV zmianę znaczenia tego skrótu z Bund der Vertriebenen - Związku Wypędzonych na Bund der Versöhnung - Związek Pojednania. Niestety, odebrano mu głos. A szkoda, bo byłby to pierwszy sygnał, że coś zmienia się na korzyść w tej nieformalnej partii. W przypadku takich „budowniczych mostów” jak Steinbach jest to nieosiągalne. Tak, jak w dialogu Georga Lichtenberga z natrętnym adwersarzem, który nagabywał słynnego niemieckiego fizyka, czy może mu wyjaśnić różnicę między czasem a wiecznością. Uczony odparł: „To niemożliwe, wprawdzie ja mam czas na tłumaczenie, ale panu nie starczy wieczności na zrozumienie”…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/152991-przybijanie-kisielu-na-scianie-pochwala-zwiazku-wypedzonych-za-budowanie-mostow-porozumienia-najezonych-minami
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.