Fabrykanci nienawiści. Zagraniczne media nie muszą silić się na zbieranie opinii o PiS i Kaczyńskim, polscy „opiniodawcy” zgłaszają się sami

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. prezydent.pl
fot. prezydent.pl

„Spokojne słowa są najlepszym lekarstwem na radykalizm i głupie zachowania”, stwierdził Człowiek Roku tygodnika „Wprost” Bronisław Komorowski. Kto głupio się zachowuje? Rzecz jasna, Jarosław Kaczyński, który wedle opinii prezydenta, powinien się wstydzić do końca życia. No, to całkiem spokojnie powspominajmy nie bez „bulu i nadzieji”, kto i jakie ma powody do wstydu.

Nie zamarzam wypominać głowie naszego państwa błędów ortograficznych, ani nawet słów, „jaki prezydent, taki zamach”, wypowiedzianych pod adresem głowy państwa, gdy był jeszcze marszałkiem Sejmu, po ostrzelaniu samochodu prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Gruzji. Choć w tym miejscu warto byłoby przypomnieć późniejszy, osobliwy komentarz Komorowskiego, iż „żałuje, że nie powiedział tego mocniej”, bo „gdyby otoczenie Kaczyńskiego wyciągnęło wnioski z tamtego incydentu, to mógłby on dziś żyć”… Chodzi o coś więcej: o nieustające próby dyskredytacji i urabianie przez platformiano-lewicowych fabrykantów nienawiści złej opinii ich przeciwnikom politycznym zarówno w polskim społeczeństwie jak poza naszymi granicami.

„Kaczyński - polityk awanturnik znów aktywny”, uderzył niedawno na alarm niemiecki tygodnik „Die Zeit”, odnotowując sondażową zwyżkę notowań Prawa i Solidarności. I wyjaśnił, o co chodzi: były premier pała żądzą zemsty, chce obalić rząd Donalda Tuska, którego wini za śmierć brata-bliźniaka pod Smoleńskiem. Dla osiągnięcia tego celu wyprowadza ludzi na ulice, omotał szefa „Solidarności”, skumał się z „kato-fundamentalistami” ojca Rydzyka i namaścił jakiegoś profesora na premiera, o którym 99 proc. Polaków nie ma pojęcia, kim jest. Dla ilustracji, ów opiniotwórczy tygodnik przytoczył hasła z warszawskich demonstracji: „Tusk-morderca”, „KGB+PO=zamach!”, „Tu jest Polska!” itp. I wytłumaczył: lud się zeźlił, bo bezrobocie rośnie, gospodarka słabnie, młodzi emigrują, w kraju podwyższono wiek emerytalny, na dodatek wybuchł skandal ze zwłokami po smoleńskiej tragedii oraz afera z Amber Gold, w którą zamieszany był syn Tuska, i jeszcze te plotki o zerkaniu premiera w kierunku Brukseli…, „a Kaczyński tylko czeka…”, podsumował „Die Zeit”, co zabrzmiało jak ostrzeżenie, że w Polsce sprawy idą źle i, co nie daj Boże, PiS wróci do władzy.

Nie jedyna i nie pierwsza to tego rodzaju publicystyka. Dość wspomnieć kanonadę, jaką z aktywnym udziałem naszych polityków przypuściły zagraniczne media na ś.p. Lecha oraz Jarosława Kaczyńskich po zdobyciu przez nich najwyższych urzędów w państwie. Gdy rząd PiS postanowił dokonać w Polsce lustracji na wzór Niemiec, które do dziś realizują ją z całą bezwzględnością, z surowymi konsekwencjami zawodowymi i karnymi wobec aparatczyków i służalców „zbrodniczego reżimu komunistycznego”, od prokuratorów i sędziów oraz wojska począwszy, a na dziennikarzach, nauczycielach i trenerach sportowych skończywszy, ten sam „Die Zeit” ostro napiętnował polskie „polowanie na czarownice” w stylu Josepha McCarthy'ego. Nie zostawił na niej suchej nitki także były szef europarlamentu, Niemiec Hans-Gert Poettering, który wdrażał bezprecedensowe wiwisekcje życiorysów we własnym kraju, ale próba dokonania lustracji w Polsce stanowiła dla niego „antydemokratyczny przejaw dyskryminacji”.

 

Kartoflany wizerunek

W gruncie rzeczy nie chodziło jednak o otoczenie jakąś szczególną opieką przez zachodnich polityków postkomunistycznych spadkobierców w naszym kraju, lecz o zapowiedź nowych władz w Warszawie, że zamierzają energiczniej bronić polskich interesów na arenie międzynarodowej. Tygodnik „Der Spiegel” uzmysławiał wówczas Europie, co ją czeka: „Bliźniacy Kaczyńscy prowadzą kraj w ślepy zaułek, a ich kurs w polityce zagranicznej może spowodować tragedię”. I dalej: „Polska coraz bardziej izoluje się od Niemiec i całej UE”, a Kaczyńscy „maszerują w kierunku omszałego państwa narodowego, w którym nawet Matka Boska ma polski paszport, zaś historyczne mity są ważniejsze od historycznej wiedzy”. Zazwyczaj dobrze zorientowany, co w politycznej trawie piszczy „Der Spiegel” jakoś nie chciał dosłyszeć wypowiedzi Wolfganga Schäuble’go, obecnie głównego księgowego w gabinecie kanclerz Angeli Merkel, który oskarżył rząd Gerharda Schrödera o „zniszczenie zaufania Polski do Niemiec z powodu jego bezwzględnego tonu i lekceważącego sposobu uprawiania polityki”. To samo zresztą mówił Schröder o swym poprzedniku Helmucie Kohlu, tylko barwniej: że uprawiał z rosyjskim niedźwiedziem ponad głowami Polaków „Sauna-Politik”, a sam po przejęciu władzy ogłosił „strategiczne partnerstwo” Niemiec z Rosją.

Najbardziej wymownymi aktami poszanowania przez Schrödera naszych interesów było spłodzenie z prezydentem Jacquesem Chirakiem eurokonstytucji unieważniającej korzystne dla Polski ustalenia na szczycie UE w Nicei (kto dziś pamięta hasło bynajmniej nie braci Kaczyńskich, lecz wówczas jednego z liderów PO Jana Marii Rokity: „Nicea albo śmierć!”?), bez żadnych konsultacji i mimo istnienia niemiecko-francusko-polskiego Trójkąta Weimarskiego, połączenie RFN z krajem Władimira Putina pępowiną gazociągu na dnie Bałtyku, wreszcie - udział byłego kanclerza w zjeździe tzw. wypędzonych (na co wcześniej nie zdecydował się żaden z kanclerzy) oraz apel o „cierpliwość” i umożliwienie mu załatwienia „po swojemu” ich roszczeń.

Gdy polski prezydent, którego „die tageszeitung” („taz”) skarykaturował jako kartofla odmówił uczestnictwa w weimarskiej farsie, w sukurs temu niszowemu dziennikowi lewicy przyszedł renomowany „Der Spiegel”, nazywając Lecha Kaczyńskiego „warchołem, gotowym do wysadzenia w powietrze całego procesu europejskiej integracji”, zaś konserwatywny „Die Welt” lał krokodyle łzy z powodu naszej postawy wobec Unii, „której Polacy zawdzięczają prawie wszystko”. Przy okazji ów dziennik poinstruował rodaków, co powinni zrobić, abyśmy „polubili Niemców”: zastąpić papieża Benedykta XVI spreparowanym trupem Jana Pawła II, ufundować nam rurociąg z wódką z Rosji, zostawiać otwarte auta dla polskich złodziei itp. W tym chórze nie mogło zabraknąć bulwarowego „Bilda”, dla którego Polską rządziły „jadowite karły”.

Dobra pamięć bywa bolesna. Jak potwierdził na końcu urzędowania prezydent RFN Horst Köhler, zlecona przez niego analiza rodzimej prasy wykazała, że „raczej nie było w niej pozytywnych treści” o naszym kraju. Nie wzięło się to z niczego, prochu zagranicznym, notabene nie tylko niemieckim mediom, dostarczyli przede wszystkim polscy politycy przerażeni utratą władzy.

 

Medialny lincz

Swego czasu prezydent Aleksander Kwaśniewski dla zacieśnienia stosunków z Niemcami przywiózł do Urzędu Kanclerskiego w Bonn polską żubrówkę. W kwestii formalnej, kanclerz Helmut Kohl jej nie dotknął, pił wino. Gdy nastał Gerhard Schröder, Kwaśniewski chodził z nim na obiady do Włocha i wraz z małżonkami wspólnie walcowali na balu w Berlinie, zaś premier Leszek Miller szczycił się goszczeniem pary kanclerskiej w swoim domu. Nie byłoby w tym nic złego, przeciwnie, gdyby podstawę tych manifestacji tej zażyłości stanowiłoby rzeczywiste partnerstwo. Gdy pojawiło się widmo zawładnięcia polską sceną polityczną przez PiS, Kwaśniewski radził Niemcom na łamach magazynu „Vanity Fair”: „Jeśli Kaczyńscy wygrają wybory, Berlin powinien przemyśleć swą powściągliwość” wobec Polski, gdyż „zostaną zdemolowane wszelkie standardy polityki”. Późniejsza skrucha Kwaśniewskiego za tę wypowiedź zdała się jak umarłemu kadzidło, gdyż poza Polską nikt o niej nie usłyszał i nie przeczytał.

Gdy PiS wygrał wybory, rozpoczął się prawdziwy festiwal - że posłużę się leksyką prezydenta Komorowskiego - „głupich zachowań” polityków polskiej opozycji. Nieżyjący już, były szef polskiej dyplomacji (sic!) Bronisław Geremek skojarzył Polskę na łamach największego, hiszpańskiego dziennika „El Pais” z „Folwarkiem zwierzęcym” George`a Orwella i wezwał międzynarodową opinię do interwencji; powodem jego ataku było naruszenie pookrągłostołowej sielanki w naszym kraju. Po tej wypowiedzi lewicowy „El Pais” zaapelował do Brukseli, aby zareagowała na „gwałcenie demokratycznych praw w Polsce”.

W tym samym czasie ikona „Solidarności”, Lech Wałęsa przystąpił do obrony Wojciecha Jaruzelskiego we włoskiej gazecie „Corriere della Sera”. Jak wywodził, jego osądzenie za stan wojenny byłoby „wendetą”, na co generalissimus nie zasłużył, gdyż w 1989 r. pomógł odsunąć komunistów od władzy. Potem w „La Repubblice” eksprezydent-elektryk znany też pod pseudonimem Bolek przypomniał słowa Jana Pawła II „nie lękajcie się” i radził Europie jak pomóc zagubionej Polsce: „wywierać presję na polski rząd” lub „go wykpić”. Wałęsa wręcz dwoił się i troił w postponowaniu nowej ekipy w Warszawie. Jak zwierzał się w „Spieglu”, „wyrzucił Kaczyńskich z biura”, za których „się wstydził”, bo „więcej psuli niż robili” i poprosił Niemców o „wyrozumiałość”… Po nim głos zabrał sam Jaruzelski, który również odwołał się do miłosierdzia Jana Pawła II, że - gdyby żył polski papież, to potępiłby rozrachunek z jego reżimem. O zachodnią flankę zadbał z kolei Adam Michnik, który zaalarmował w „Die Welt”: „Polska niszczy swą ciężko wywalczoną wolność” i „nie można dopuścić, by druga faza polskiej rewolucji pożarła jej ojców, pragnienie wolności, czy jej dziecko - państwo demokratyczne”.

Zagraniczni dziennikarze nie musieli się silić na zbieranie opinii u źródła, „opiniodawcy” zgłaszali się sami. Jak na przykład Wojciech Olejniczak, który na początku kadencji PiS specjalnie pofatygował się do Brukseli, aby donieść o „kryzysie demokracji w Polsce” i zagrożeniach dla opozycji, mniejszości seksualnych, religijnych, etnicznych i …kobiet.

 

„Stalinowcy” i „faszyści”

Aż dziw bierze, że po takich apelach Zachód nie wysłał do nas lotników ze zrzutami broni i amunicji dla rycerzy okrągłego stołu z Pałacu Namiestnikowskiego, prześladowanych przez oszalałych z nienawiści następców prezydenta Kwaśniewskiego i premiera Millera. Na skutki takiej propagandy polskich polityków nie trzeba było długo czekać. Europarlament przyjął wkrótce rezolucję potępiającą naszą rzekomą ksenofobię, antysemityzm i homofobię, choć w tym czasie, gdy polskim ministrem spraw zagranicznych został syn rabina, w RFN działacze organizacji żydowskich nie ruszali się na krok bez ochroniarzy, a liczbę napaści na obcokrajowców liczono w tysiącach. Ale to nas stawiał pod ścianą przewodniczący frakcji Zielonych w europarlamencie Daniel Cohn-Bendit za to, że „Polski rząd posługuje się stalinowskimi i faszystowskimi metodami”. Antypisowska histeria udzieliła się nawet szefowi frakcji liberałów, Brytyjczykowi Grahamowi Watsonowi, który wezwał Polaków do bojkotowania własnego rządu. Wśród obrońców uciśnionych obywateli RP nie zabrakło kierującego frakcją socjaldemokratów, niemieckiego posła, dziś przewodniczącego PE Martina Schulza, który perorował: „Polski rząd jest jawnym zaprzeczeniem europejskich wartości”.

Dla zagranicy największym przewinieniem PiS było to, że partia Kaczyńskich nie chciała zadowolić się okazjonalnym wznoszeniem toastów i protekcjonalnym poklepywaniem po ramionach. Dla polskich polityków z ław opozycji głównym powodem frontalnego ataku z wykorzystaniem wszelkich sił i środków był przede wszystkim strach przed rozrachunkiem z przeszłością. Można rzec, cel był wspólny: jak najszybsze wypchnięcie Kaczyńskich na polityczny aut. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zainicjowałem przyjazd do Polski Joachima Gaucka, ów obecnie prezydent RFN przekonywał w naszej rozmowie dla telewizyjnej „Panoramy” i na Uniwersytecie Warszawskim, że „ślepe pojednanie nie ma sensu, gdyż nie wiadomo, co i komu się wybacza”, a „gruba kreska nie przyczyni się do odbudowy morale i społecznej jedności”. Wówczas nasi kontraktowcy kontrargumentowali, iż było za wcześnie na otwarcie archiwów, potem, że już było za późno na ich otwarcie, co - wedle ich opinii - mogłoby tylko skłócić nasz naród. Wtedy właśnie zrodziła się „mowa nienawiści”, zapoczątkowana przez politycznych przeciwników tych, którzy chcieli szukać prawdy historycznej i przywrócić wartość takim słowom jak odpowiedzialność i moralność.

Gdy prezydent Lech Kaczyński miał wygłosić na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie referat na temat „Solidarnej Europy”, do auli dziwnym sposobem dostała się grupa gejów, którzy przez godzinę nie dopuszczali go do głosu (Robert Biedroń, obecnie poseł Ruchu Palikota, mógłby o tym zdarzeniu wiele opowiedzieć). Gość prezydenta Köhlera odczekał cierpliwie na uciszenie awanturników. Później długo tłumaczył zebranym, że nie zamierza mącić w procesie unijnej integracji; zjednoczona Europa - tak, lecz z poszanowaniem interesów jej członków i bez tracenia z oczu tych, którzy pukają do drzwi UE. Köhler już po ich spotkaniu w auli uniwersyteckiej przeprosił gościa z Polski za „zajście” i skomentował, że „pod przemyśleniami polskiego prezydenta mógłby podpisać się każdy niemiecki polityk”. Do okrzyknięcia Polski enfant terrible demokracji wystarczyło odwołanie parady równości w Poznaniu, de facto przez rządzącą tam PO i SLD, a nie PiS. Tak na marginesie, akurat w owym czasie za patronat nad taką imprezą stracił posadę minister spraw socjalnych Badenii-Wirtembergii Andreas Renner…

 

Przytomność umysłu

Co należy przyznać, w zachodniej prasie były też momenty rzeczowej oceny sytuacji, lecz już bez wkładu polskich „antykaczystów”. Brytyjski „The Times” konstatował, że „właściwie >>prezydent-kartofel<< nic takiego antyeuropejskiego nie zrobił”, francuski dziennik „Libération” po szczycie UE-Rosja w Lahti polecił wręcz „zapamiętanie nazwiska Kaczyńskiego”, który „uratował honor Europy wobec władcy Kremla Władimira Putina” i „jako jedyny polityk miał odwagę przeciwstawić się ustępstwom wspólnoty na rzecz Rosji” (po odcięciu przez nią gazu dla Ukrainy, w Europie na chwilę pojawiła się świadomość, czym grozi rosyjski monopol energetyczny), a niemiecki „Wiesbadener Kurier” odkrył, że w UE „Niemcy znacznie częściej mówią >>nie<< niż Polacy”, co potwierdzały badania Fundacji Nauki i Polityki (SWP) w Berlinie. Robin Lautenbach w telewizji ARD przekonywał, iż nazywanie Kaczyńskiego antyniemieckim nacjonalistą i populistą „to nadużycie”. Ba, nawet „Der Spiegel” nagle dostrzegł, że „polskie rozliczenie ze spuścizną komunizmu znajduje się na takim etapie jak w RFN z początku lat 90”. Na marginesie roszczeń Powiernictwa Pruskiego dziennik „Die Welt” przypomniał rachunek wojennych strat w polskiej stolicy wyliczony przez PiS i podsumował: „Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że sama Warszawa poniosła tyle ofiar, ile cała Francja”. Gazeta „Neues Deutschland” uwypukliła inny aspekt: „Ciągle się podkreśla, że dzięki niemieckiej adwokaturze Polska stała się członkiem UE i czerpie z niej miliardy, a pomija, że na jej członkostwie znakomicie zarabiają niemieccy przedsiębiorcy”. Nawet „die tageszeitung” zwrócił uwagę na ustawiczne wzywanie Polaków do zapomnienia o historycznych krzywdach i do patrzenia w przyszłość, „tylko czemu nie zaleca się tego zwolennikom Centrum Wypędzonych?”, spytał ten sam dziennik, który wcześniej „przepraszał kartofla za to, że porównał go do Kaczyńskiego”.

Nasi rodzimi fabrykanci nienawiści nie wykazali podobnej przytomności umysłów ani przez chwilę i nadal nie ustają w dyskredytowaniu PiS. Co więcej, na zasadzie „łap złodzieja!” - krzyczy złodziej, jako twórców „mowy nienawiści” wskazują ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego. Nie da się ukryć, że były premier popełnił sporo błędów, jakim była np. wypowiedź o zdobyciu władzy przez kanclerz Angelę Merkel, z której się wycofał, lecz mleko zostało już rozlane. Ale prawdą jest także to, że nie ma takiego polityka w Europie, który byłby bardziej pomiatany przez politycznych konkurentów we własnym kraju niż były Jarosław Kaczyński, były szef rządu i największej partii opozycyjnej. Poseł Stefan Niesiołowski „nie chce rozmawiać z tą hołotą”. Bronisław Komorowski dorzuca od siebie, co sądzi o Kaczyńskim: „Każdy ma prawo do autokompromitacji”. Co racja, to racja, prezydent sam właśnie tego dowodzi... Człowiek Roku „Wprost” należy do tej grupy polityków, która raczej nie powinna wytykać komuś brak poczucia wstydu, jednak nie skorzystał z okazji, aby pomilczeć. Na marginesie przyznania mu tego zdewaluowanego wyróżnienia (właściwie cóż takiego dokonał w ubiegłym roku?), wyraził nadzieję, że „wierzy w zdrowy rozsądek ogromnej większości Polaków, którzy potrafią odróżnić, co jest humbukiem politycznym, a co prawdą, nawet trudną, czy bolesną, ale prawdą”. I tu zgadzam się z prezydentem, ja również w to wierzę…

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych