Sobotnia Gazeta Wyborcza wróciła do tematu, który staje się jednym z jej kół zamachowych: za mało kobiet! Wszędzie, także i w dziennikarstwie.
Niby jest trochę samokrytyczna. Autorka dobitnego pouczenia na pierwszej stronie Grażyna Borkowska narzeka na to, że w samej gazecie na 10 najważniejszych komentarzy, tylko jeden napisała redakcyjna koleżanka. Poza tym sami faceci.
Ale ta samokrytyka bardzo miękka jest i połowiczna. Oto duży artykuł na ten temat popełnia Piotr Pacewicz. Owszem pozwolił na pierwszej stronie zaistnieć pani Borkowskiej. Kłopot w tym, że ja nie mam pojęcia, kim ona jest.
Za to, że jej w porę nie wykreowano na autorytet niewątpliwie odpowiada ten dziennik, i Pacewicz jako jej wieloletni wicenaczelny. A teraz sprawca choroby leczy. Gromkimi wezwaniami.
Tak się składa, że przed półtora rokiem dziennikarka „Wyborczej” Milada Jędrysik zaatakowała ówczesne „Uważam Rze” za militarną okładkę (z okazji pierwszego września), i za niedobory kobiecych kadr. Pouczyła nas wtedy, jakimi to jesteśmy męskimi szowinistami. Wkrótce potem redaktor Jędrysik pozbawiono etatu w ramach oszczędności. Zgodnie z już wtedy głoszoną przez „Wyborczą” społeczną teorią zwalniać trzeba było panów, nie panie, aby zmniejszyć dysproporcje. Nie zrobiono tego.
Nie zrobiono, co mogłoby natchnąć ten organ do przynajmniej minimalnej pokory. Może sami jesteśmy większymi obłudnikami niż inni? A może zrozumiemy choć trochę rozmaite uwarunkowania. To powinno nam przecież przynajmniej kazać głosić ewolucję w miejsce rewolucji. Ale nie, pełna szturmowszczyzna. Będziemy krzyczeć.
Nie twierdzę, że nie należy promować kobiet. Twierdzę, że z poganiania, tworzenia sztucznych administracyjnych mechanizmów, wyjdzie więcej złego niż dobrego. I powinni to rozumieć ci, którzy w innych sferach tłumaczą nam, że nie represyjne prawo, a obyczaj, wychowanie, powinny decydować.
Upór w forsowaniu feministycznej rewolucji przypomina dogmatyzm francuskich antyklerykałów z początku XX wieku. Jeden z nich powiedział kiedyś: musimy podnieść francuskiego robotnika z kolan i pokazać mu, że niebo jest puste. Dodajmy, że ów robotnik miał się o tym przekonać mając nadal pusty brzuch.
Dziś podobną ułudę podsuwa się paniom. Owszem nie rozwiązaliśmy żadnego problemu (piszę nie tylko o polskich dylematach), owszem nie wiemy dokąd prowadzi nas globalny kapitalizm. Owszem nie potrafimy sobie poradzić z wyradzaniem się Unii Europejskiej w bezużytecznego molocha. Ale podniesiemy kobiety z kolan i pokażemy, że czeka na nie parę foteli więcej. Absurd!
A jest coś jeszcze. Feministyczne „Wysokie obcasy” przeprowadziły w tym tygodniu wywiad z Thomasem Watterbergiem, liderem szwedzkiej organizacji „Mężczyźni na rzecz równości płci”. I tam padło wiele stwierdzeń banalnych i politycznie poprawnych.
Pan ów mężów molestowanych kobiet odsyła do związków zawodowych, za to opowiada z satysfakcją, jak on i jego żona kazali się synowi bawić lalką, na dokładkę – musiał to podkreślić – z przyszłym penisem. Przyszytym osobiście przez żonę. Jeśli ktoś chce się przekonać, na czym polega kryzys kultury, ma ilustrację. Jakby na zamówienie, choć redaktorki „Wysokich obcasów” są zapewne zachwycone.
Ale pada też parę zdań, które się przecisnęły przez siatkę oddzielającą to co wolno dziś mówić w dobrym towarzystwie od tego czego już nie wolno. Oto pan Watterberg zastanawia się nad sytuacją z tonącego w roku 1912 statku „Titanic”.
Jak wiadomo, załoga próbowała wtedy przestrzegać zasady, że na szalupy pierwsze wsiadały kobiety i dzieci. Przez co zginęło wielu mężczyzn. W tym tak potężnych jak milionerzy Astor i Guggenheim. Byli bogaci, wpływowi, ale tej zasady nie zdołali złamać. Znalezienie się w lodowatej wodzie, wie to każdy kto oglądał film , oznaczało wyrok śmierci.
Czy nie była to dyskryminacja płci, zastanawia się szwedzki postępowiec. Redaktor Katarzyna Surmiak wyraża przypuszczenie, że to dlatego, iż kobiety były fizycznie słabsze. W tym momencie już zresztą wkracza na grząski grunt, bo zakłada jakieś różnice nieprzekraczalne, nie do zlikwidowania przez społeczną inżynierię. Pan Watterberg uznaje jednak, że we współczesnej Szwecji dawanie kobietom forów podczas takiej katastrofy byłoby nadużyciem.
Nie wiem, czy szwedzkie kobiety żądałyby dla siebie pierwszych miejsc w szalupach. Wiem, że tym samym uchwycono istotę dawnej cywilizacji: w patriarchacie panie coś tam traciły, ale też coś dostawały.
Wiem też, że w Polsce kobiety żądają dla siebie coraz częściej równocześnie miejsc w szalupach i twardego równouprawnienia. Przepuszczania w drzwiach i gwarancji bycia szefową.
Wiem z potocznej obserwacji, że przyczyną kryzysu wielu małżeństw jest żądanie kobiet aby mąż był równocześnie czułym partnerem, kumplem i człowiekiem ponoszącym główną odpowiedzialność za dom. Uchwyciła to zjawisko świetnie liberalna psychoterapeutka doktor Zofia Milska-Wrzosińska. Nic dodać, nic ująć.
Ciekawe, czy za takimi mężczyznami ujmie się już niedługo redaktor Pacewicz i tabun feministek z „Wysokich obcasów”? Przypuszczam, że wątpię. Kto powiedział, że nowa cywilizacja ma być sprawiedliwa?
I mam świadomość, że tym tekstem narażę się wielu kobietom, także konserwatywnym. Choć przykład doktor Milskiej-Wrzosińskiej pokazuje, że tak wcale być nie musi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/152745-piotr-zaremba-polskie-feministki-chca-miec-ciastko-i-je-zjesc-na-marginesie-wojny-o-to-ze-kobiet-jest-wszedzie-za-malo
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.